Było wczesne przedpołudnie. Towarzysze wyprawy grali w piłkę przed domem Realego. Pies Murzyn sędziował, wydając co jakiś czas gwizdopodobne szczeknięcia. Wszyscy nie mogli wziąć czynnego udziału w rozgrywce, a to z powodu szczęśliwej liczby, którą całościowo stanowili. 7-nieparzystość tej cyfry powodowała tę konsekwencję. Prowizorycznie ustawione bramki z bajkowego drzewa spełniały swoją rolę dobrze, bez zarzutu. Raz po raz odbijała się od drewnianych słupków skórzana piłka, ku uciesze obrońców, a irytacji atakujących. Rzecz zadziwiająca – nie padła jeszcze ani jedna bramka, a mecz trwał już, z niewielkimi przerwami na wodę mineralną ostro zakrapianą magicznymi płynami, czymś w rodzaju naszych środków dopingujących, trwał około pięciu godzin zegarowych. Było to niesamowite! Co więcej, zakrawało to na intrygę Przeznaczenia, pragnącego widocznie się wypełnić. Mogły zatem być zaprzęgnięte w to siły diabelskie, ale przecież nie tylko one. Kto wie, czy w tej rozgrywce nie maczał palców sam Stwórca Krainy Baśni? Kto wie? Nie zapomnijmy jeszcze o jednej, jak najbardziej prawdopodobnej możliwości… Mianowicie o Magu. Może ta cała heca to sprawka Maga i jego Magi? Czyżby Mag rozkoszował się świadomością zadawania innym wysiłku? Albo jeszcze inaczej – pozostawmy tego Maga i powiążmy go z Przeznaczeniem i wynikającym z niego analitycznie spełnieniem. Konieczność to nieodłączna cecha Przeznaczenia. I w tym miejscu powinien pojawić się problemat wolności, lecz się nie pojawi, gdyż jakiekolwiek twierdzenie odnoszące się do Przeznaczenia, wolności czy konieczności, mogłoby być przeciwstawione innemu, wprost przeciwnemu.
Nie jest ważnym, czy Stwórca jest, czy Przeznaczenie jest, czy jest konieczność. Pozostańmy przy stwierdzeniu, że tak czy siak jest dzianie, które się dzieje, a czy jest ono z góry zaplanowane, przesądzone, do jakiego stopnia jest zorganizowane w umyśle boskim, to nie jest to wszak potrzebne, aby w tym miejscu to określać. Wystarczy wskazać na, wskazać na niecodzienność tej oto, mającej onego czasu miejsce, gry w piłkę nożną, gry pięciogodzinnej, nie mogącej się rozstrzygnąć. Pozostawmy ocenę wypadków umysłom bohaterów.
Drużyny składał się z trzech osób. Drużyna Ignaca, oprócz kapitana wchodził w jej skład bramkarz-obrońca Dzikus i grający w ataku Rebus. Na czele drużyny przeciwnej stała wiedźma Irenka, z atakującą Barby i broniącym Realim. Rebus grał na swój sposób wyśmienicie, marszcząc jak to miał w zwyczaju czoło, przy czym zawsze precyzyjnie posyłał piłkę w słupek bramki, raz lewy, raz prawy. Rebusowi zdało się, że coś zablokowało się w jego mózgu, coś spowodowało niedowład w ukierunkowaniu obliczeń precyzji kopów piłki. Nie wiedzieć czemu, tylko wtedy gdy zaczynał myśleć o tym jakby tu strzelić gola, coś wrednego siadało mu na mózg, powodując mimowolne przeniesienie zainteresowania z przestrzeni znajdującej się pomiędzy słupkami, na słupki same, co wszak powodowało jedynie systematyczne odbicia. Tak dokładnie prowadził obliczenia Rebus, że nie mogło być mowy nadzwyczaj nadzwyczajnym zbiegu okoliczności. Poza tym stojący na bramce przeciwnika Realy był nie do pokonania. Na próżno biedził się Rebus, na próżno pieklił się zlany potwornie potem stary Ignac, jak był remis bezbramkowy, tak pozostawał. Wciąż i wciąż nie dochodziło do rozdziewiczenia bramek.
Podobna sytuacja panowała po stronie drużyny wiedźmy Irenki, i na jej koncie nie było żadnej trafionej piłki, ani jednej rozstrzygającej bramki. Co ciekawe, im dłużej zmagali się ze sobą, tym bardziej nie mogli znieść, iż remis mógłby przecież okazać się wynikiem ostatecznym, nie rozstrzygającym kto lepszy, a kto gorszy.
Na koniec przyszło do rzutów karnych.
Pierwszy oddał strzał najstarszy i najbardziej zasłużony dla idei lepszości, oczywiście był to stary Ignac. Piłka zgrabnie podkręcona nie wpadła jednak w światło bramki, lecz minęła ją nie przejmując się jej obecnością bynajmniej, a tym bardziej obecnością stojącego na bramce przemytnika Realego. Ignac jak przed kopnięciem był niewesoły, tak po jego wykonaniu stał się pochmurny. Zanosiło się na chmurę gradową, a może nawet śnieg.
Druga strzelała wiedźma Irenka jako ciesząca się niejakim autorytetem. I znów nic. Interwencja, nie wymagająca specjalnego wysiłku od Dzikusa, zniweczyła tlącą się w jej sercu nadzieję na szczęśliwe rozstrzygnięcie meczu.
Nastąpiła kolej Rebusa. Rebus jednak dzisiejszego dnia nie był dobrej myśli i nie następowały już po chwilach głębokiego namysłu chwile, gdy mógł się rozpromienić i przekonać się po raz nieskończenie przeliczalny, że jeszcze jest coś wart, że wciąż jest coś wart. Uderzył. Myśli jego niestety nie synchronizowały z celem jaki przyświecał rzutom karnym. I znów nastąpiła tragiczna dysharmonia pomiędzy obliczeniami Rebusa a tym co powinno być obliczone. Trafił w słupek. Piłka odbiła się i potoczyła pod nogi Barby.
Nie pomogły plastikowe nogi Barby, ani wściekły doping, nie stroniącego już od stronniczości sędziego, psa Murzyna. Wołające o pomstę do Nieba ujadanie psa Murzyna zdało się na nic, bo strzał był najwyraźniej nieudany.
W skupieniu i ciszy zaspokoili pragnienie.
Nastał czas drugiej kolejki rzutów karnych.
Na bramce stanął Realy, a naprzeciw niego, pilnie spoglądający w przestwór Niebios, stary biedny i łysiejący Ignac, właściciel latającego Malucha.
Stary Ignac uderzył mocno. Piłka poleciała i … już nie wróciła. Na tle ciemniejącego Nieba widniała czas jakiś, by zaginąć ostatecznie w dali. Stary Ignac, wiedźma Irenka, Dzikus, nieszczęśliwy Rebus, lalka Barby, no i pies Murzyn, jak i przemytnik Realy spoglądali za nią nieszczęśliwi i przybici na duchu. Nawet nie zawył na koniec pies Murzyn…
Kraków 19/20 listopada 1992 r.