Wydostawszy się z zatoki na otwarte wody przestał wiosłować i łódź poruszała się tylko siłą rozpędu. Owiał go poranny wiaterek, a słońce zaczęło rozgrzewać. Przez ułamek sekundy poczuł coś, co właśnie chce odzyskać. Poczuł to, po co właśnie płynie. Ułamek sekundy. Chwycił za wiosła i skierował się w prawo, wzdłuż brzegu. Nie płynął zbyt blisko, ale na tyle blisko by móc dokładnie widzieć co się tam dzieje, na skraju gęstego lasu. Z tej odległości mógł też słyszeć odgłosy z brzegu. Wiosłował miarowo, a słońce grzało już solidnie. Chlupot wody o dziób i burty łodzi, działały uspokajająco i nastrajały medytacyjnie. Dawna równowaga i harmoniczna jedność z naturą gdzieś przepadły, ale odczuwał duży spokój. W sposób, którego nie używał do tej pory, próbował poukładać wszystko w logiczną całość. Jednak przyczynowo – skutkowe rozważanie tej kwestii nie miało sensu, chyba, że przyczyna leżała gdzieś daleko poza nim, gdzieś w innej przestrzeni, a może i w innym wymiarze. To jedyne logiczne i sensowne wytłumaczenie nagłej utraty wiary. Obecnie jedyne wytłumaczenie na opuszczenie go przez Moc, utratę akceptacji przez otoczenie, w którym żył. Kormoran nic nie mówi. On po prostu odlatuje na jego widok. Oddala się nie chcąc mieć nic wspólnego z obcym elementem.
Na wiosłowaniu i rozmyślaniach spędził ponad godzinę, więc pojawił się głód. Wypatrzył trzcinowisko i skierował się w tamtą stronę. Podpłynąwszy do trzcin rozwinął żyłkę i założył na haczyk przynętę. Zarzucił na odległość kilkunastu metrów i powoli zaczął ściągać do siebie nawijając żyłkę na tak zwany motylek. Musiał rzucać kilkakrotnie nim zgłodniała ryba nie chwyciła przynęty. Poczuł szarpniecie, a potem silny opór, drgania żyłki. Ryba walczyła. Nie szarpiąc, systematycznie ściągał żyłkę pokonując opór. Trwało to kilkanaście minut nim zobaczył błysk rybich łusek pod powierzchnią. To był solidnych rozmiarów okoń. Jeszcze kilka minut i ryba pływała w skrzynce pod siedzeniem razem ze swoimi pobratymcami schwytanymi rano. Otosenjusz podpłynął do brzegu w miejscu gdzie trzcinowisko miało łysinę. Prawie nie porośnięty łodygami wąski pas prowadzący do brzegu. Przywiązał łódkę do pnia drzewa i zszedł na ląd. Znalazł kilka metrów w bok, odpowiednie płaskie miejsce na ognisko. Brzeg wznosił się ku górze dość stromą skarpą prawie od samej wody, więc o płaskie dostatecznie duże miejsce na biwak nie było łatwo. Wyciął w trawie koło i wyjął w jednym okrągłym kawałku darń. Dzięki temu mógł po zagaszeniu ognia przykryć miejsce po nim na powrót darnią, czyniąc je niewidocznym dla postronnych. Nazbierał chrust i poszedł oprawić ryby. Te już po kilku minutach piekły się umocowane nad niewielkim ogniskiem. Duży, bo prawie kilogramowy okoń plus trzy mniejsze z poranka złożyły się na potężny obiad. Najadłszy się do syta i zagasiwszy ognisko, poszedł położyć się do łódki w ostatnich promieniach słońca. Odciął nożem kilka świeżych gałązek iglaka i wymościł nimi dno łodzi. Położył się i po chwili zapadł w półsen. Wydawało mu się, że słyszy śpiew. Piękne kobiece głosy, gdzieś w oddali, gdzieś w innej przestrzeni. Wytężył słuch, nie otwierając oczu. Jeden wyłączony zmysł powoduje wyostrzenie się pozostałych. Pozostając w błogim letargu wyraźnie słyszał pieśń śpiewaną przez kilka kobiet, ale słów nie mógł zrozumieć, ani rozróżnić. Natomiast tembr, tonacja i melodia urzekały go z każdą chwilą coraz bardziej. Usiadł i całkiem przytomny, lecz z zamkniętymi oczami, nasłuchiwał. Niebiański śpiew dobiegał zdawało się od strony miejsca gdzie niegdyś spławiano ścięte w lesie pnie drzew. Wiele z tych pni zatonęło czyniąc to miejsce bardzo niebezpiecznym. Nigdy nie było wiadomo czy nie nadziejesz się na wystającą tuż pod powierzchnią wody kłodę i nie przedziurawisz kadłuba łodzi. Zwłaszcza w czasie złej pogody miejsce to słynęło z wielu katastrof jachtów i innych łodzi. Utonęło też tam wielu ludzi i ponoć ich duchy pilnują czegoś, co uwięzione i niedostępne pod zatopionymi pniami drzew. Sprawdził skromny ekwipunek i odcumował. Melodia i aksamit głosów wręcz go odurzały, i jak odurzony zaczął płynąć tam skąd wydaje się dobiegały. Słońce zaszło już za drzewami i szaruga spowiła niebo, kiedy dopływał do dawnego miejsca spławu drewna. Głosy były coraz wyraźniejsze. Jeszcze minie cypel i osiągnie cel. Tylko, jaki miał cel? Tego nie wiedział, bo jakaś dziwna i niezrozumiała siła kazała mu płynąć tam skąd dobiega śpiew. Kiedy mijał cypel zerwał się nagle porywisty wiatr, a wzburzone wody dużymi falami zaczęły uderzać o burty łodzi. Tracił kontrolę nad łodzią, a wiatr wpychał go w niewielką zatoczkę gdzie czaiły się zatopione pnie drzew. Skulony, by jak najmniejsza powierzchnia jego ciała wystawiona była na wiatr, wiosłami próbował sterować tak by płynąć jak najdalej od zatoczki, ale wiatr był bardzo silny. Śpiew nie ustawał i co dziwne był wyraźnie słyszalny przez wycie wiatru. Wiatr i fale pchały łódź z tak dużą siłą, że Otosenjusz nie był w stanie nad nią zapanować. Wciągnął jedno wiosło do łodzi, a z drugim klęknął na dziobie by odpychając się nim, unikać zatopionych pni. Tych, które w porę zauważy. Dopiero teraz pomyślał, że wiatr, który tak nagle i z taką siłą się zerwał jest dziwnym zjawiskiem. Dostrzegł pierwszą kłodę i odepchnął się od niej wiosłem. Ledwo uniknął zderzenia z pierwszą kłodą, już od drugiej musiał się sprytnie odepchnąć i tak jedna za drugą jak w jakiejś grze sprawnościowej na refleks. Nagle, łódź uderzyła dziobem o piaszczysty brzeg wbijając się weń. Otosenjusz siłą rozpędu wypadł na piasek. Wiatr jak nagle się zerwał, tak nagle ustał, a wody jeziora uspokoiły się. Tylko śpiew wciąż płynął zniewalająca nutą. Rozejrzał się powoli wokoło. Wydało mu się, że jakaś postać przemknęła w zaroślach. Stamtąd miał wrażenie dobiegały słodkie głosy śpiewające pieśń, której słów nie mógł zrozumieć. Wstał i ruszył w stronę zarośli. Po kilkudziesięciu krokach stanął przed gęstymi krzewami, zza których dobiegał śpiew. Jednak nie łatwo było się przez gęsto splątane zarośla przedostać, bez użycia noża myśliwskiego, który swoim rozmiarem dorównywał maczecie. Jako maczeta też posłużył Otosenjuszowi. Tnąc przed sobą splątane gałęzie dotarł do polany wśród tego gąszczu. Na jej środku paliło się niewielkie ognisko, a dookoła pląsały cztery młode kobiety z doczepionymi skrzydłami z papieru u ramion, i śpiewały. Dotarło do niego, że one nie śpiewają żadnych słów piosenki, one emitują dźwięki konkretnej częstotliwości. To właśnie te częstotliwości sprawiały, że czuł się odurzony, zniewolony musząc tu wpłynąć. To go rozdrażniło. – Cisza! – wrzasnął ile miał sił. Zrobił dwa kroki do przodu i powtórnie wrzasnął – Cisza! – Młode kobiety zamilkły i odwróciły się ku niemu. Wzrok, jakim go przeszywały zmroził mu krew w żyłach. Zamarł. Trwało to chwilę, a ponieważ kobiety milczały, on krzyknął – Co to za wokalizy tu odprawiacie! Tu jest ostoja ciszy! Co to ma być?! – Kobiety zdziwione popatrzyły po sobie. Jakby nie rozumiały języka, w którym do nich przemawiał. – No właśnie, ostoja ciszy, a ty się wydzierasz jak jakiś psychol.-w końcu jedna z nich przemówiła – Ludziom zajęcia przerywasz. – dodała zagniewana. Jednocześnie zaczęły coś szeptać między sobą, chichocząc przy tym. – Jakie znowu zajęcia? – spytał, ciągle poirytowany Otosenjusz. – Jesteśmy na obozie Treningu Osobowości, a teraz mamy zajęcia z uwalniania ducha, fonią. – wyjaśniła ta sama kobieta, która odezwała się pierwsza. Widocznie prowadząca zajęcia. – Nasze dusze jak ptaki ze śpiewem doznają wytchnienia podróżując pod niebiosa. – ciągnęła dalej wyjaśnienie wpadłszy w nieco patetyczny ton. Otosenjusz nie wszystko rozumiał z tych tłumaczeń. – Co to jest osobowość, i jak możecie uwalniać coś, co z natury jest wolne?- spytał nieco skołowany. Na to pytanie z kolei cztery młode kobiety popadły w konsternację. – Jak to? Osobowość to jest to, kim jesteś. Zbiór cech i przekonań, które czynią cię tym, kim jesteś. –objaśniła, ta sama kobieta. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad swoją osobowością, nad tym, kim był. Po prostu był. Zgubił jednak w niewyjaśnionych okolicznościach tą umiejętność.–A, dusze? – spytał. – Umysł można zniewolić, ale czy duszę? – poddał wątpliwość, ale właściwie nie czuł potrzeby żeby rozwodzić się na ten temat. Kobieta chciała coś powiedzieć, ale zamarła z otwartymi ustami zmarszczywszy czoło. Otosenjusz odwrócił się i skierował na powrót do łodzi. Nie miał ochoty na dyskusje z czterema nawiedzonymi młodymi kobietami.
Potrzebny obudził się z ciężką głową. Czuł się i wyglądał jakby go śmierć przewiozła po zaoranym polu na pace pickupa. Wstał z łóżka i powlókł się do łazienki. Chłodny prysznic orzeźwił go i odświeżył. Wyciągnął kapsułkę z przenośną pamięcią, obmył i zawiesił na szyi. Dokończywszy ablucji ubrał się i nastawił wodę na kawę. Włączył komputer i telewizor żeby sprawdzić najnowsze wiadomości i doniesienia. Niestety nic, co przykułoby jego uwagę nie znalazł. A przykułaby jego uwagę informacja dotycząca „obiektów”, które miał obserwować i znaleźć dowody na to, iż obaj są stale pod wpływem silnych środków psychoaktywnych. Musiał przejrzeć listę agentów będących na jego usługach w łonie Partii Matki. Potrzebował poznać grafiki zajęć obu „obiektów”, lecz tak żeby agenci nie zorientowali się, że chodzi właśnie o te dwa „obiekty”. Meritum zadania dla agenta musi być, więc coś innego i dotyczyć szerokiego kręgu polityków, a grafiki zajęć nijako przy okazji. Wybiła godzina, o której podjeżdżał po niego służbowy samochód z kierowcą sprawiającym wrażenie cyborga bojowego. Potrzebny zszedł na dół i bez ceregieli, skinąwszy głową na powitanie kierowcy, wsiadł energicznie do środka. Kierowca zamykając za nim drzwi uśmiechnął się delikatnie drwiąco, a on czół się zwierzchnikiem. Jadąc do biura poczuł coś jeszcze – władzę. Władzę włażenia ludziom z butami w prywatne życie, zbierania na ich temat wszelkich informacji. Kto ma informacje, ten posiada władzę. Mógł przecież użyć swojej pozycji do inwigilowania kogokolwiek. Każdego. Miał do dyspozycji podstawowe środki oraz ludzi. Mógł uzależnić kierownictwo własnej partii od swoich informacji, przejmując w ten sposób nieoficjalnie acz faktycznie nad nią władzę. Mógł, ale czy tak zrobi? Raptownie wyhamował projekcję. – Skąd mi takie myśli przychodzą do głowy? – skonstatował z niepokojem. – Czy zawsze taki byłem? – zadał sobie pytanie, będąc na granicy rozchwiania. Rozchwiania psychicznego, na które nie mógł sobie pozwolić. Właśnie podjechali przed wejście do budynku Nowej Partii. Ledwo kierowca otworzył drzwi, Potrzebny wyskoczył z wnętrza jakby tam węża dostrzegł i pomknął, pokonując po dwa stopnie, prosto do swojego gabinetu. – Dzień dobry.- rzucił sucho w kierunku Kary, która już od pół godziny urzędowała w swojej celi. Pachniało kawą. Ledwo usiadł za biurkiem rozległo się pukanie i nim odpowiedział cokolwiek, w drzwiach stanęła Kara z tacą w ręku. – Przyniosłam Panu kawę i bułeczkę.- Zakomunikowała i postawiła tacę stoliku. – Dziękuję Karo. Poproszę o teczki naszych wszystkich agentów aktualnie będących członkami Partii Matki, oraz ich agentów namierzonych u nas. – Kara, kiedy wydawał polecenie patrzyła na niego uważnym wzrokiem z wielce poważną miną, a kiedy skończył zmarszczyła brwi, skinęła potakująco głową i zrobiwszy zwrot zniknęła za drzwiami. Potrzebny opadł na krzesło i zapatrzył się w sufit. Jego pierwsza i to bardzo poważna akcja. Musi być precyzyjny, asertywny, ostrożny i jak najdłużej utrzymać w tajemnicy faktyczny cel misji. Właściwie tylko on powinien znać ten szczegół. Inni powinni być przekonani, że chodzi o zbieranie informacji w celu aktualizacji już posiadanych danych. Dopiero, kiedy uzyska niezbite dowody na potwierdzenie tezy, przedstawi sprawę i zbierze wszystkie możliwe profity. W głowie nijako poza udziałem jego świadomości, powstawał perfidny plan polegający na wykorzystaniu zdobytych danych, na dwie strony. Mógł szantażować „obiekty” i zbierać laury od kierownictwa własnej partii, jednocześnie gromadząc o nim „przydatne” informacje. Nagromadzone od dziecka przez nieświadomość dane, teraz uaktywniły się w zaiste perfidnej postaci. Projekcja, którą wcześniej zatrzymał nie znikła w niebycie, nie została skasowana. Właśnie teraz w nieświadomości rozwijała się w pełnometrażowy film. Film, który czynił go innym człowiekiem. To już nie zabawa w dostarczyciela pizzy. To już nie śledzenie zjawisk i ludzi bez nazwisk. To wykorzystanie posiadanej władzy do własnych celów. Celów w tym momencie niesprecyzowanych. Rozległo się pukanie do drzwi, które otworzyły się jednocześnie. Kara uśmiechnęła się – Zamyślił się Pan. Przyniosłam to, o co Pan prosił. – Wyszczebiotała, i położyła przed nim malutką figurkę świnki z ryjkiem USB. Spojrzał na świnkę, a ona filuternie mrugnęła doń okiem, co kompletnie go nie zdziwiło. Wetknął ryjek do gniazda w komputerze i po chwili ujrzał zawartość świnki. Dwa foldery, z których jeden zatytułowany był „Nasi agenci”, a drugi „Ich agenci”. Świnka komicznie wierzgała tylnymi nóżkami. Potrzebny wpatrywał się w foldery nie otwierając ich, a w jego mózgu dojrzewała perfidna myśl. „Nasi agenci”, „Ich agenci” równa się „moi agenci” – to kiełkowało w jego mózgu. Będąc precyzyjnym może zbudować siatkę agentów pracujących dla niego.
Szedł powoli, wpatrzony w ziemię. Osobowość – szumiały mu te słowa w głowie. Jakie cechy by sobie przypisał, jakie w ogóle cechy posiada? Skonstatował, że nigdy wcześniej nad tym się nie zastanawiał. Ba, nie zwracał też na to uwagi, gdy spotykał innych ludzi. Czy zatem ma sens pakowania się w ramy cech? Nie patrzył na siebie i ludzi nigdy z takiej perspektywy. Istniała dla niego tylko chwila w której obecnie się znajduje, a więc cechy nie miały racji bytu. One utrwalają, materializują nijako obraz w przeszłość i przyszłość. Kotwiczą człowieka. On żył w wymiarze chwili obecnej – to co minutę wcześniej, już nie istotne, a to co ma nadejść niewiadome. Czym się za tym kierował? Instynktem? Co to jest instynkt? Przeczucie, plus nabyta doświadczeniem wiedza. Tak to rozumiał. Więc kierował się instynktem, nie zbiorem swoich cech osobowości. Jednak od czasu szkwału, tuż przed tym jak wpadł w łapy Jana C., jakby stracił swój instynkt. Opanował go chroniczny, niewytłumaczalny lęk. Niegdyś mu nieznany. Tak rozmyślając doszedł do brzegu zatoki, gdzie zostawił łódź. Spojrzał na jezioro. Spokój, lustrzana tafla wody. Wsiadł do łodzi odpychając ją od brzegu. Usiadł na ławce i zanurzył wiosła w lustrzanej tafli. Łagodnie wypłynął na wody zatoczki, a potem na pełne jezioro. Słońce czerwieniło niebo nad drzewami, na zachodnim brzegu.