Protokół
Po tygodniu gościny u Króla Wszystkich Cyganów zapuściliśmy się w głąb dzielnicy Clichy-sous-Bois. Cały czas było krucho z kasą — słyszałem, że w tej okolicy można znaleźć jakiś pustostan i zadekować się tu na jakiś czas. Od razu zwróciłem uwagę, że tutejsze bloki mieszkalne znajdują się w żałosnym stanie. Wiele mieszkań po prostu zamurowano. W budynku naprzeciwko widniały rzędy zabitych deskami okien. Wszędzie poniewierały się hałdy śmieci. W pobliżu nie zauważyłem żadnej apteki. Do sklepów trzeba było jechać kilka kilometrów.
Patrzyliśmy, jak barczysty facet w czarnej skórzanej kurtce, kojarzący się z jakimś ukraińskim gangsterem, szarpie się z młodym Arabem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to bandyckie porachunki.
— Sprawdzasz mnie codziennie! — oburzył się chłopak. — Dobrze wiesz, że jestem czysty! Chcesz mnie sprowokować? Tak? O to ci chodzi? Żeby mieć pretekst do aresztowania? Nie dam ci w mordę, chociaż powinienem…
Mężczyzna stał się agresywny. Zaczął krzyczeć i wyzywać chłopaka. Popchnął go, wymachiwał pałką. W końcu rzucił go na ziemię i skuł kajdankami.
— To gliniarz… jest z BAC-u… — pociągnąłem Renię za rękę i weszliśmy do jednego ze zrujnowanych bloków. Nie chcieliśmy przyciągnąć uwagi policjanta. Niedawno siedliśmy sobie na trawie w jednym z parków, żeby coś przekąsić i zaraz pojawiła się żandarmeria. Wylegitymowali nas. Ostrzegli, żeby nie śmiecić. Nie wiedziałem, że Francja stała się krajem policyjnym. Nic dziwnego, że na klatce schodowej widniał napis sprayem: „Nienawiść”.
— Z BAC-u? Ale nie z Armenii? — Renia próbowała jak zwykle obrócić całą sprawę w żart, chociaż było widać, że brutalność gliniarza ją przeraziła.
— Wiesz, to ubrani po cywilnemu policjanci. To oni rządzą biednymi przedmieściami francuskich miast. Są jak okupanci. Zieją nienawiścią do miejscowych. Zwłaszcza do Arabów. Czarnych praktycznie nie tykają. Tylko antyarabstwo. Przechadzają się w pobliżu wejść do dużych bloków i zaczepiają każdego młodego, jaki się nawinie. Słyszałem o tym od Georgesa, ale nie wierzyłem. Żądają dokumentów, a kiedy legitymowany się stawia, dostaje lanie i trafia do aresztu. Jakoś nie wspominają o tym prorządowe media — powiedziałem do Renaty, gdy obserwowaliśmy z ukrycia, jak młody Arab został wepchnięty do samochodu z zaciemnionymi szybami. Pojazd ruszył, wzbijając tuman kurzu z od dawna niezamiatanej ulicy.
W klatce schodowej, w której się skryliśmy, nie było nawet świateł. Winda zdawała się nie działać od lat.
— Zobaczysz, kiedyś tu zdarzy się niezła jatka. Gorzej, jak w Białorusi.
— I będzie to usprawiedliwiony bunt… — wtrąciła Renia.
Przypomniałem sobie, jak sam miałem kłopoty z policją — z powodu wydania mojej debiutanckiej powieści.
Siedziałem w domu przy maszynie do pisania, a wtedy zadzwoniła Renata i zaczęła mi opowiadać swój dziwny sen:
— Szłam do chatki Żeromskiego w Nałęczowie. Trafiłam do marketu, w którym mój nauczyciel historii , Skorup, przekonywał, że powinni go zamienić w nową szkołę. Poszłam dalej, przez pola. Po zbożu jechała karetka na sygnale, za nią radiowóz policyjny. Zboże było już dojrzałe. Zaraz za karetką jechała straż pożarna. Gnały w kierunku lasu. Szłam polną drogą. Tymczasem maluchem nadjechał Futrzak. Zabrała mnie do środka. Miała mnie zawieźć pod chatkę Żeromskiego. Drugą ręką malowała plakat, który miał być reklamą nowej szkoły. Na plakacie była przedstawiona uśmiechnięta kropka. „Skup się na drodze, przecież dopiero niedawno dostałaś prawo jazdy! — mówię do Futrzaka. — Ja narysuję ten plakat”. „Nie, muszę sama — zaprotestowała — Skorup mi kazał, bo nie chciałam mu wyrywać włosów z nosa!”. „W takim razie — zatrzymaj się!”. Jedną ręką zatrzymała malucha, a drugą ciągle rysowała. Przeszłam przez jakieś tory w lesie i znalazłam się przy chatce. Składała się z odwróconych tyłem kart. Zastanawiałam się, jak do niej wejść, kiedy nagle zaczęła się palić. Karty sparzyły mi dłoń. I nagle nadjechały karetka pogotowia, straż pożarna i policja. Strażacy gasili pożar, felczer opatrzył mi rękę, a policja przeprowadzała dochodzenie…
Rozłączyłem się, bo na podwórko przed moim rodzinnym domem położonym u podnóża Gór Świętokrzyskich zajechał radiowóz. Czyżby to policjanci ze snu Reni zjawili się w sprawie dochodzenia? Zbiegam po schodkach i wyglądam przez judasza. Za drzwiami stoi prawdziwy Judasz — mój kolega z licealnej klasy — Kolia. Towarzyszy mu kaptur Pikuś.
— O, jest — cieszy się Pikuś. Osiem lat temu, jako świeżo upieczony kapturek, przyjechał w sprawie spalonego gołębnika mojego ojca. W naszej okolicy nie działo się zbyt wiele, więc na parę lat zlikwidowano posterunek w Baćkowicach. Przywrócono go w zeszłym roku. Widokiem Kolii byłem zaskoczony. Niezła kariera po studiach prawniczych. Został stójkowym. A śmiał się ze mnie, że wyleciałem z prawa.
— Narozrabiałeś w „wielkim świecie” — w głosie Kolii pobrzmiewa zawiść. Z pewnością czytał wywiady, których udzieliłem prasie — tam często pisano, że wyrwałem się z świętokrzyskiej wsi w wielki świat. A Kolia? Zamiast mecenasem został wiejskim stójkowym. Poniżej swych chorobliwych ambicji.
Dotąd żaden sąd nie postawił mi zarzutów w sprawie handlu podróbkami kart telefonicznych. Ale może wytropili coś jeszcze? Mimo że starałem się być uczciwym obywatelem, polskie państwo nie stwarzało mi zbyt wielu możliwości do godziwego życia. To była przyczyna wszystkich moich kombinacji. A ich efekt? Miałem prawie dwadzieścia siedem lat, a dotąd jeszcze nigdzie nie przepracowałem uczciwie jednego tygodnia.
— Chodzi o PKP — Pikuś posapuje z emocji. Na jego świńskiej, porośniętej jasną szczeciną niby zad prosiaka gębie odmalowuje się uroczyste napięcie. Wielki detektyw Pikuś wpadł na trop gigantycznej afery, której rozwikłanie przyniesie mu awans na jeszcze większego Pikusia.
Czyżby dopatrzyli się jakichś nieprawidłowości podczas kręcenia zdjęć do „Stacji Mirsk” ?
— Jeździłeś na gapę! — cedzi z satysfakcją Kolia.
Niezapłacone bilety kredytowe? I to ma być ten wielki świat, w którym narozrabiałem? Za to mnie ścigali? Pewnie Jezusek, wójt mojej gminy, mścił się, że ośmieszyłem go w swojej książce. Z tego powodu nie kandydował do sejmu. A teraz jego kundelki — posterunek policji mieścił się w urzędzie gminy — przybiegły mnie podgryzać.
— A co was to obchodzi?
— Jechałeś trzy razy…— cedzi Pikuś. — Trzeci niezapłacony przejazd traktowany jest jak próba wyłudzenia. Musimy cię przesłuchać w tej sprawie.
— Dajcie mi kwity, to od razu zapłacę i wypier… — urwałem, bo ze stójkowymi lepiej nie zadzierać. Wykończyli już niejednego Janka Muzykanta, a potem szczerzyli bezmyślnie dziurawe kły. — Nie mam czasu…
— A co robisz? — warczy Kolia.
— Piszę książkę…
— I znów będą to takie brednie, jak ostatnim razem? — okazuje się, że starszy kaptur Pikuś w chwilach wolnych od tropienia złodziei drobiu zajmuje się także krytyką literacką.
— Zostawcie wezwanie na jutro, to przyjadę… — sytuacja wydawała mi się groteskowa. — Zgodnie z prawem możecie do mnie przyjechać, jakbym się nie stawił na wezwanie…
— Przyjeżdżaliśmy do ciebie przez pół roku, ale cię nie było… — W tępawych oczach Kolii widnieje niechęć.
— Teraz musisz z nami jechać… — piknął Pikuś.
Roześmiałem mu się w twarz. Tak parsknąłem, że chyba go przy tym oplułem.
— Zamkniemy cię w areszcie… — zagroził Kolia. — Za stawianie oporu podczas aresztowania! — pienił się jak wściekły kundel.
— Jakie stawianie oporu? — Zdziwiłem się. — Jakiego aresztowania?
— Tak? — zaperzył się Kolia. — Walnę głową w ścianę. Zeznamy, że to ty mnie uderzyłeś… I co wtedy będzie? Nas jest dwóch, a ty sam…
— Nie pojadę, bo… spójrz tam — wskazuję na pranie rozwieszone na sznurze w sadzie. — Wszystko uprałem…
— Jedź w tym, co masz…— upiera się Kolia i wskazuje wzrokiem na piłkarski dres, w który byłem ubrany. Poplamiony, poprzecierany i połatany — nie spaliłem go jeszcze tylko ze względu na sentyment do chłopięcych lat, kiedy śniłem sny o piłkarskiej potędze.
— Zadzwonię do dziennikarzy… — Wściekłem się i sięgnąłem po komórkę. Ich postępowanie wydało mi się niezgodne z prawem. Nie skończyłem jednak studiów, nie byłem pewien, czy mam rację. We wszystkim byłem taki niedokończony.
— Nigdzie nie bedzies dzwonił! Jus my cie zaro tak usadzimy, ze ani piśnies! — wyrwa się po wiejsku Pikusiowi, w końcu pochodzi z Nieskórzowa.
— Włożę mokry sweter i spodnie, na waszą odpowiedzialność… — zdejmuję ciuchy ze sznura przed domem i przebieram się. Wszystko jest mokre, bo lato mamy deszczowe. Ubieram się i wsiadam do auta.
— Nie wojuj, bo niczego nie zwojujes! — popikuje Pikuś, a Kolia gna policyjnym rzęchem po wyboistej drodze przez Nieskórzów do Baćkowic. Dobrze, że nie włączył koguta. — Myślis, ze jesteś łod nos lepsy?
— Mam w dupie was i całą tę zasraną okolicę… — cedzę.
— To sie stond wyprowadź, dobrze ci radzę! — dobrze mi radzi Pikuś, a Kolia kiwa głową z aprobatą.
— Z pewnością zniknę na jakiś czas… — siedząc na tylnym siedzeniu patrzę w lusterko. Spuszczam wzrok, bo mijamy idących pod sklep Suchego i Ajmsorrego. Zaglądają do środka, żeby zobaczyć, kogo dorwali Pikuś i Kolia. — Ale kiedyś wrócę…
— Tutaj będzie dobrze — powiedziałem, gdy weszliśmy na trzecie piętro po popękanych schodach. Korytarz był pstrokaty od wulgarnych napisów i rysunków. To wszystko kojarzyło się z jaskinią po neandertalczykach.
Po drodze mijaliśmy gromadki Murzynów, którzy byli tak zaskoczeni widokiem w tym miejscu pary młodych Białasów, że nie reagowali.
— Po co my się tutaj pchamy!? — cały czas syczała mi do ucha Renata, gdy przeszliśmy obok jakiegoś bezdomnego, który siedział na korytarzu. Popatrzył na nas ze zdziwieniem, a potem wrócił do swego zajęcia — przeglądał się w lusterku i czesał swoje przetłuszczone włosy starym grzebieniem. Nie zdziwiłbym się, gdyby w reklamówce miał jeszcze dezodorant — Francuzi fanatycznie dbali o swój wygląd, nawet bezdomni starali się trzymać fason.
— Zobaczysz, będzie dobrze! — uspokajałem ją, ale cały byłem spięty. Że też taki głupi pomysł przyszedł mi do głowy!
Weszliśmy do lokalu — był pusty. Miał odrapane ściany, a okno — wybite.
— To tutaj — powiedziałem. Przypomniałem sobie, jak Pikuś przesłuchiwał mnie w obskurnym pokoiku, szumnie nazywanym posterunkiem policji. Sam zasiadał przy biurku. Walił w klawisze maszyny grubymi paluchami, nawykłymi do roboty w oborze i w polu. Myślałem wtedy: „Do gnoju, chamie, a nie do maszyny do pisania!”. Nic nie powiedziałem, bo mnie też niektórzy odmawiali prawa do bycia pisarzem. Twierdzili, że w dawnych czasach to byłbym co najwyżej wiejskim skrybą, który może gryzmolić podania do naczelnika gminy.
— Nie wiesz, jak się jedzie pociągiem? — Zadrwiłem. — Wsiada się do przedziału i się jedzie…
— A dokąd jeździłeś? — spytał podchwytliwie.
— Do matki… — markotnieję. — Przyjeżdżałem do niej na gapę, bo nie miałem pieniędzy, ratowanie jej zdrowia pochłonęło wszystkie moje dochody… — gryzę się w język, bo niby skąd miałem dochody, skoro nigdzie oficjalnie nie pracowałem. Etatu u Kinga-Tygrysa nie mogłem sobie wpisać do CV.
— A gdzie jest twoja matka? — detektyw Pikuś tropi kolejną wielką aferę. Może będzie większa od zadymy z dwiema skradzionymi kurami sołtysa z Nieskórzowa.
— Na cmentarzu… — odciąłem się. — Pokazać ci grób?
Milknie. Upisał się ze dwie strony. Myślę o tym, że jednak moje działania przyniosły jakiś efekt. Zostały dostrzeżone przez wójta i całą resztę. Może to banalne i małostkowe, ale ich oceny były dla mnie ciągle ważniejsze od opinii recenzentów najpoczytniejszych gazet.
— Podpisz protokół… — żąda Pikuś.
Podpisawszy, mówię:
— Pamiętaj, ja kiedyś też spiszę swój protokół z tej sprawy…
Rozmyślałem tak, trzymając wartę nad spokojnym snem Renaty. Ale w końcu sam usnąłem.
— Co tutaj robicie? — godzinę później ktoś świecił mi latarką w twarz.
— Kto pyta? — starłem się dostrzec, z kim mam do czynienia.
— Policja.
Z jednej strony mi ulżyło, że to nie jakiś właściciel lokalu wrócił na stare śmieci (dosłownie), z drugiej — to wcale nie była dobra wiadomość. Zastanawiałem się tylko, jak tutaj nas znaleźli? Czyżby te czarnuchy na nas doniosły?
— Obserwujemy was od dłuższego czasu — powiedział jeden z nich — Czego tu chcecie?
— Szukaliśmy noclegu…
— Tutaj??? — rozległ się głośny śmiech. — Te czarne małpy zjedzą was żywcem. — Zabieraj swoją śliczną dziewczynę i zmiatajcie stąd!
Wyszliśmy z nimi z budynku.
— To może podrzucicie nas do centrum?
— No coś ty, kurwa, uważasz nas za taksówkarzy? — burknął jeden z nich, bo przecież stójkowi są tacy sami wszędzie na całym świecie.
Leschynsky
Minąwszy bramę wszedłem na pierwszy dziedziniec. Wydał mi się wydłużony, jakby mało foremny — dostosowany do rzeźby terenu. Osiągnąłem więc to, za co kiedyś zapłaciło życiem wielu ludzi. Wokół wznosiły się wysłużone mury. Okrągła wieża była zbudowana z kamieni tak samo szarych jak podłoże. Gdzieś wysoko w jej murze czerniała podłużna strzelnica, a nieco wyżej — druga. Ta wyniosła, u góry nadmurowana cegłą budowla stanowiła miejsce najbardziej obronne w całym zamku. Dostać się do niej można było tylko przez podziemny ganek wykuty w skale i prowadzący od innej wieży stojącej nieopodal bramy głównej. Zatrzymałem się u podstawy okrągłego stołpu. Chropawy mur tworzył jakieś nadwieszające się wybrzuszenie. Co to? Czy stołp się zaraz zawali? Przecież wyraźnie poruszył się i zaczął upadać! Nie, to tylko przez jedno z okienek wyjrzała głowa Stanisława Leszczyńskiego. Król pewnie przyjechał na polowanie do świętokrzyskiej puszczy… Machał do mnie — pewnie wziął mnie za któregoś z okolicznych chłopów. Ale przecież ja byłem księciem! Nie miałem zamiaru w niczym mu usługiwać!
— Chyba coś się złapało we wnyka! — dobiegł mnie głos Renaty. — Zbudź się! Coś tam się szamocze!
Poprzedniego wieczoru zastawiłem kilka drucianych wnyk. Tej sztuczki nauczyli mnie świętokrzyscy kłusownicy — Dżony Dudek i Ajmsorry. Poszedłem w chaszcze nad Loarą, a w moim wnyku tkwił dorodny zając. Metalowa pętla zacisnęła się na jego szyi — zdechł, nie musiałem go dobijać.
Wyciągnąłem zdobycz z potrzasku i poszedłem w kierunku ogniska. Im bardziej się szamoczesz, tym mocniej wnyki zaciskają się na twojej szyi. Znałem to z własnego doświadczenia — życie schwyciło mnie w taki potrzask, który coraz bardziej się zaciskał. A ja się tylko szamotałem, nie miałem żadnego pomysłu, jak z tej pułapki uciec.
— Jesteś okrutny! — dziewczyna zasłoniła oczy ręką. — Nie będę go jadła… Kiedyś hodowałam króliki…
— Ja też — wspomniałem swoje dzieciństwo. — Miałem całe królicze imperium. Opowiedzieć ci o tym?
Pokręciła przecząco głową, więc powiedziałem:
— Znam przepis na rewelacyjną potrawkę z królika — zapewniłem. — Zając to w zasadzie to samo, zaraz go przyrządzimy… A czy wiesz, że ten zając może być Polakiem?
— Co ty mówisz? — myślała, że z niej żartuję. Nie łatwo było się przyzwyczaić do mojego poczucia humoru.
— Tak może być. W latach dziewięćdziesiątych transportowano z Polski do Francji i na Zachód Europy mnóstwo zajęcy, bo prawie tam wyginęły. Dlatego też śmiało można mówić, że co drugi zając we Francji to Polak. Może i my złapaliśmy rodaka?
Bohater taki jak ja przewijał się przez całą historię literatury, począwszy od starożytnej Grecji, gdy chłopak z ludu chciał zostać rzeźbiarzem, poprzez Jacka Londona, Żeromskiego i innych…— Patrosząc zająca myślałem o tym, że mnie także życie niebawem wypatroszy. — W przyszłości też się tacy znajdą… — Przygotowując potrawkę spoglądałem na zamek Chambord — wyglądał jak na widokówce. Jutro się tam wybieraliśmy — zobaczyć podwójne spiralne schody ozdobione salamandrą i monogramem króla Franciszka I. Dzieło samego Leonarda Da Vinci. Ten geniusz mieszkał przez pewien czas w pobliskim Amboise, w zamku Le Clos Luce. Też trzeba go obejrzeć. Z kolei zamek Chambord był dla mnie ważny ze względu na króla Stanisława Leszczyńskiego, który mieszkał tutaj na wygnaniu.
W moim życiu zawsze dużo się działo. Ciągle w drodze. Otoczony ludźmi. Szukający wzorca — na kolejnych etapach życia moimi idolami byli: Mały Książę, Maradona, Goethe, Hannibal, Machiavelli. U idoli szukałem przede wszystkim pomysłu, jak zwyciężyć największego wroga — biedę. I to rozdarcie: wielka chęć, wręcz desperacja, żeby wyrwać się ze swojego środowiska, a jednocześnie świadomość, że jest to najważniejszy punkt odniesienia dla całego życia. To chyba dlatego przyśniły mi się Chęciny, jakby rodzinna ziemia przypominała, że na niej także stoją potężne zamki. No, przynajmniej ich ruiny.
Odzierając biedne stworzenie ze skóry wspomniałem, kiedy jako malec uganiałem się z łukiem i strzałami po górach. Nic wtedy nie upolowałem. Tym razem byłem skuteczniejszy. Oby podobnie było i w innych sferach życia.
Renata nie rozumiała, dlaczego uparłem się na tego zająca. W dolinie Loary rzeki dostarczały smacznych ryb, a w jaskiniach wzdłuż ich brzegów hodowano grzyby. Na żyznych glebach uprawiano delikatne warzywa i owoce, wyrabiano także sery i wina. Na cholerę był mi ten biedny zając? Może dlatego, że chciałem pokazać, jaki to ze mnie chojrak, który poradzi sobie w każdych warunkach. Jak Bear Grylls. Jak… Polak.
Biwakowaliśmy w pobliżu Loary, pomiędzy sosną i brzozą.
— To ważne drzewa dla kultury dalekiego Wschodu, ale nie wiem, co które symbolizuje. — powiedziałem, myśląc o tym, że chcąc nadrobić wielopokoleniowe straty starałem się zgromadzić jak największy zasób wiedzy, która mogłaby mi w tym dopomóc. Chyba za bardzo zaśmieciłem sobie umysł. Zgromadziłem wiedzę ogromną, przy czym bardzo niepraktyczną — nie doprowadziła mnie ona w życiu do pięknego domu, pełnego konta, złotego mercedesa.
— Mam nadzieję, że dzisiaj nie siądzie na tobie żaden kot — mojej dziewczynie jakby powoli przechodził zły humor.
Roześmiałem się. Poprzedniej nocy też spaliśmy w krzakach. W opłotkach jakiejś wsi pod Tours. Obudził mnie szept Renaty. Że na mojej klatce piersiowej siedzi duży kot. I rzeczywiście siedział. Wpatrywał się w moje gałki oczne. Dobrze, że mi ich nie wydrapał. Walnąłem go z bani, aż zamiauczał i uciekł.
— Stanisław Leszczyński był nieudolnym władcą — mówiłem obrumieniwszy zająca, a gdy już był miękki, dorzuciłem pokrojony boczek. — Przynajmniej miał ciekawe życie. — urwałem, bo nagle rozległ się dziwny krzyk, coś jakby beczenie kozy. Pomyślałem, że może to duch Leszczyńskiego upomina się o upolowanego zająca. Ileż to razy panowie szlachta i magnaci mścili się na biednych chłopkach za upolowanie zwierzyny. Ale ja się nie liczyłem z możnowładcami. Sam uważałem się z potomka książąt — mimo że wielu miało mnie za samozwańca.
— To pewnie krzyk — powiedziałem niepewnie. — No, taki ptak ze strasznie długim dziobem. Jego głos przypomina kozę. Ptak musi strasznie szybko machać skrzydełkami, żeby wydawać to dziwne beczenie.
Przez dłuży czas nic się nie działo, wiec w garnku do duszenia przyrumieniłem cebulki na maśle z cukrem. Następnie włożyłem mięso, dodałem sól, pieprz, zioła, wino. Dusiłem na wolnym ogniu. Myślałem o Leszczyńskim. W końcu został zmuszony przez stronników Augusta III do zrzeczenia się korony i ucieczki do Francji.
I znów się rozległ dziwny krzyk, tylko znacznie bliżej, niż przedtem.
— Duch Leszczyńskiego… — zażartowałem, ale Reni wcale nie było do śmiechu.
Poszedłem w tamtym kierunku, bo coś nadal szamotało się w zaroślach.
— Merde! Merde! Merde!
Gdy podkradłem się bliżej, ujrzałem, że koleś, który złapał się w moje wnyki, był niewiele starszy ode mnie.
— Kim jesteś? — zapytał wściekle, gdy zobaczył, że się zbliżam — nie mógł się wyzwolić z mojej pułapki. Nic dziwnego — nawet duże zwierzęta, jak dziki czy jelenie, nie mogły sobie z nią poradzić. Jednego razu kłusownikom ze Puszczy Jodłowej udało się złapać w takie sidła nadgorliwego leśniczego.
— To ty ustawiłeś to cholerstwo? — usiłował wyzwolić nogę — drucik tak się zacisnął na jego kostce, że przeciął skórę do krwi. Dobrze, że to były wnyki a nie potrzask — wtedy jego noga zostałaby przetrącona.
— Chciałem złapać zająca na kolację.
— No i złapałem się ja…
— Zając też…
— Jak mnie poczęstujesz, o wszystkim zapomnę…
Pomogłem mu wydostać się z sideł. Był strasznie zmizerowany, miał długie, przetłuszczone włosy. Wyglądał jak Jezus. Pomyślałem, że to właśnie on po raz drugi przyszedł na ziemię, jak obiecał. Ale przyszedł nie w Palestynie, a we Francji. Kraju, który stał się bardzo zlaicyzowany. Po drodze z Chamonix do Tours rozmawiałem z jakimś Algierczykiem, który nas podwiózł. Powiedział, że niebawem Francuzi znowu zaczną wierzyć. Tym razem w Allacha. Będzie to taka zemsta po wiekach za krucjaty.
— Kto jest z tobą? — zaniepokoił się Jezus, gdy byliśmy blisko ogniska.
— Moja dziewczyna… — poprowadziłem go przed sobą. Po takim wszystkiego można się było spodziewać.
— To jednak nie duch… — powiedziała Renata na widok przybysza.
— Mówicie po polski? — zapytał nasz gość ledwie zrozumiałą polszczyzną. — Jesteście Polakami? — przyjrzał się nam uważnie w blasku ogniska. — Moja rodzina pochodzi z Polski. Spod Poznania. Nazywam się Leschynsky — skłonił głowę z niejakim z dostojeństwem.
Wymieniliśmy z Renią porozumiewawcze spojrzenia, starając się ukryć zdziwienie.
— Potrawka już gotowa, częstuj się — powiedziałem.
Usiedliśmy wszyscy przy ognisku.
— Co tutaj robisz?
— Włóczę się — odrzekł, zajadając się pieczonym mięsem. Musiał być strasznie głodny. — A wy?
— Podróżujemy autostopem po Francji… — odpowiedziała Renia. — A ty czym się zajmujesz?
— Jestem… Jak to powiedzieć… Bezrobotny… Szukam pracy… Francja to nie jest taki fajny kraj, jak się wszystkim obcokrajowcom wydaje. To kupa gówna. Naprawdę. Człowiek myszli, że coś dla innych znaszy, a to nieprawda. Znaszy tylko wtedy, jak ma kupę kasy na koncie. A ja nawet nie mam konta.
Skąd ja to znałem? Skojarzył mi się z Suchym i innymi chłopakami ode mnie ze wsi.
— We Francji trudno o pracę… — Kiedy wyciągnął się przy ognisku, ukazały mi się jego stopy — okolice kostek miał całe pokłute.
Zwinęliśmy się z Renią nad ranem, zostawiając Leschynsky’ego przy wygasłym ognisku, z resztkami po wczorajszej uczcie.
Bo wszyscy Polacy…
Zamknąłem „Nędzników”, na których ćwiczyłem swój francuski, i odłożyłem na blat miniaturowego stoliczka. Był zastawiony opakowaniami po jedzeniu i plastikowymi butelkami po wodzie mineralnej. Przeciągnąłem się na materacu, który zajmował połowę przyczepy kempingowej. Dzięki temu, że Renata pracowała w lokalnym barze, mogliśmy tutaj spać za półdarmo. Było jakoś tak wakacyjnie, mimo że oboje ciężko harowaliśmy przez ostatni tydzień.
Wyszedłem z przyczepy i poszedłem wziąć prysznic. Korzystanie z niego było utrapieniem – zwykle czekało się w kolejce, w dodatku często się psuł. Ucieszyłem się, bo tym razem nikogo nie było. Niestety, moja radość była przedwczesna – pod prysznicem ktoś zrobił wielką kupę.
Umyłem tylko twarz wodą z kranu i ucałowawszy w policzek śpiącą jeszcze Renatę wybiegłem na zewnątrz. Wsiadłem na rozklekotany rower i pojechałem ku pobliskim wzgórzom Beaujolais.
Kemping leżał w miejscu, gdzie spotykały się wody dwu rzek – Saone i Azergues. Znajdowało się tutaj pole do gry w golfa, basen z oddzielnym brodzikiem dla dzieci, oraz boisko do piłki nożnej. Na tym boisku graliśmy wczoraj mecz Polska – Francja. Wygraliśmy 3:0, ustrzeliłem hattricka. Moi współgracze żartowali, że jak będę grał tak dobrze, to może nawet zainteresuje się mną Olimpique z odległego o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów stąd Lyonu.
W pobliskich winnicach pracowało wielu Polaków, którzy wieczorem schodzili się tutaj na dyskotekę. Dzięki temu właśnie już pierwszego dnia poznałem Szypułę, małorolnego chłopa z Wiślicy. Początkowo przystawiał się do mojej dziewczyny. Dałem mu w gębę i się zaprzyjaźniliśmy. Polecił mnie do pracy swemu patronowi.
Jadąc ku obsadzonym szczepami winorośli wzgórzom zerkałem na samochody pędzące na południe, ku Prowansji i Lazurowemu Wybrzeżu. Nikt nie przypuszczał, że nad brzegiem rzeki Saone mógłby istnieć taki zakątek, o którym bez wahania można było powiedzieć: urokliwy.
W tym tygodniu zajmowaliśmy się „bagietkowaniem” winorośli. Trzeba było obrywać pnącza, żeby zostały tylko dwa na każdy krzew. Po paru tygodniach zaplatało się pędy pomiędzy metalowe druty. Pracując przy winoroślach przypomniałem sobie, jak pomagałem matce przy uprawie truskawek i malin. Było to żmudne i pracochłonne zajęcie. Tutaj roboty też było dużo – miałem nadzieję, że dotrwam aż do końca zbiorów, a Renia – sezonu turystycznego.
Patron był zadowolony, że może ze mną porozmawiać po francusku. Wypytywałem go o hodowlę winogron i wyrabianie wina. Był kibicem Olimpique Lyon, dużo rozmawialiśmy o Jacku Bąku, który jeszcze niedawno tutaj występował. Szypułę drażniły te moje pogaduchy z plantatorem. Może się bał, że go stąd wygryzę? Przyjeżdżał tutaj od kilku lat, siedział od wiosny do późnej jesieni. Lubił pić, ale był dobrym pracownikiem. Czy może być dla Polaka lepsze miejsce do pracy niż winnica?
Kiedyś jako student dorabiałem sobie przy zbiorze jabłek pod Sandomierzem. Tam pracowałem głównie z Ukraińcami. Zostały mi stamtąd znajomości, które przydały mi się potem we Lwowie. Nie byłem pewien, czy znajomość z Szypułą przyda mi się do czegokolwiek. Zastanawiałem się, czy ten zapijaczony małorolny chłop lepiej pasuje na potomka upadłych wiślańskich książąt, niż ja?
Wjechałem na podwórko, które w odróżnieniu od polskich podwórek było zadbane, doskonale zagospodarowane. Patrona nie było od dwóch dni. Szypuła urządził wczoraj dużą popijawę. Oby dzisiaj nie było powtórki. Poprzedniego wieczoru udało mi się wymknąć na mecz z Francuzami. Szypuła wiedział, że w składzie ze mną Polska może dokopać „żabojadom”. We Francji Szypuła najbardziej nie znosił Francuzów. Teraz krzątał się wokół winnicy, ledwie powłócząc nogami.
„Zawieź mnie do baraku” – wybełkotał wczoraj, opierając się o ścianę winnicy, gdy wróciłem sprawdzić po meczu, czy wszystko w porządku. Nie chciałem stracić pracy, skoro wreszcie udało mi się jakąś znaleźć. Może lubiłem tutaj pracować, bo przypominało mi się dzieciństwo? Tylko skoro chciałem pracować przy uprawie roli, to czemu nie na rodzinnej gospodarce, która teraz niszczała?
– Daleko masz? – odburknąłem, spoglądając w stronę szopy, w której Szypuła sypiał w zasyfionym barłogu jak ostatni niedźwiedź z Puszczy Jodłowej.
– Zawieź mnie, nie chce mi się iść…
– Czym? Taczką mam cię zawieźć? – zadrwiłem.
– Może być i taczką… Zapłacę. Sto euro.
Opłaciło mi się pchać taczkę z pijakiem przez środek podwórka, przy chóralnym śmiechu jego współbiesiadników.
Skończywszy robotę przy winoroślach poszliśmy do wiaty, gdzie naprawialiśmy kosze na winogrona. Owoce tutaj zbierano ręcznie, następnie wrzucano je do koszy i transportowano w wielkich kontenerach lub barkach. Podczas roboty rozmawiałem z Szypułą. Tacy jak on wyjeżdżają na sezon do Francji, Niemiec, Szwajcarii czy Anglii, pracując na farmach jak niewolnicy. Ze skąpstwa jedzą pasztety i zupki chińskie przywiezione z Polski. Nie potrafią zadać sobie minimum trudu dla nauki języka, żeby nie być poniewieranym przez pracodawców czy chociażby swoich rodaków, którzy dzięki znajomości kilku obcych słówek wspięli się o szczebel wyżej w niewolniczej hierarchii. Potem wraca nasz emigrant po kilku miesiącach do rodzinnej wioski z plikiem euro zaszytym w podpince kurtki (taki schowek emigrantów chroniący przed złodziejami). Z sukcesem malującym się na przepitej gębie.
Próbowałem Szypułę podpytywać o Wiślicę, bo bardzo mnie ciekawiło, co sprawia, że jedne miejscowości osiągają coraz większe znaczenie, a drugie karleją. Dlaczego rozwija się Radom a nie Skaryszew czy Iłża? Przecież to niewielka odległość, ten sam szlak komunikacyjny? W średniowieczu te grody były jednymi z potężniejszych w Polsce. Przyczyny takiego upadku mogą być różne – czasem to wina ludzi, następne pokolenia nie są tak przedsiębiorcze jak ich przodkowie, którzy zakładali i rozbudowywali jakąś osadę czy miasto, często jest to skutek zawirowań historycznych, niekiedy wpływa na to przyroda – jedną z przyczyn upadku przepotężnego niegdyś Babilonu była zmiana koryta wielkiej rzeki.
Na Ziemi Świętokrzyskiej wiele było takich podupadłych miejsc – Raków, Łagów, Szydłów, Krzyżtopór. Ale największy upadek dokonał się w Wiślicy, w której historycy upatrywali dawną stolicę państwa Wiślan. Nawet podbita przez Polan była jednym z najważniejszych ośrodków politycznych, handlowych i kulturalnych w dawnej Polsce. Niestety, miasto zniszczyła historia – najazdy Połowców i potop szwedzki, udział w powstaniach, a na koniec – obie wojny światowe. Rzadko które miasto miało tak wiele szans na potęgę, a zostało zdegradowane do roli wsi, w której trudno znaleźć bibliotekę, dom kultury, nocleg czy zjeść coś smacznego w przyzwoitej knajpie. Gdzie trudno dotrzeć autobusem, o dojeździe pociągiem nie ma od dawna mowy, ponieważ torowiska rozkradzione.
– Bo chodzi o to, żeby piniondze były – wyłuszczył mi Szypuła swoje życiowe credo. – Nie było z kim dziecka zostawić, bo matka chora, ale jo do roboty musiołem. Chodzi o to, żeby piniondze były…
– A co ty zrobisz z tą kasą, Szypuła? – zapytałem, uzupełniając dziurę w koszu kawałkiem łyka. Wspominałem, jak kiedyś ojciec nitował stare wiadra i misy. Lubiłem na to patrzeć i być wtedy przy nim, bo snuł swoje opowieści.
Kilka miesięcy niewolniczej pracy za granicą powiązanej z dietą pasztetowo – odpadkową za kilka tygodni taniego szpanu u siebie na wsi. Z dziada – pan. Szypuła opanował to do mistrzostwa. Prosty chłopak ze wsi, lubiący popijawy. Oszołomiony alkoholem zwykł szukać zaczepki. Gustował w silniejszych przeciwnikach, bo lubił dostawać „wpierdol”. A jak się kasa rozeszła – pożyczka od Providenta i znowu za granicę.
– Dlaczego małe miasteczka i wsie francuskie potrafią żyć ze swych katedr i zamków, a polskie – nie? Wiślica może stać się takim celem wędrówek turystów nie tylko z Polski ale i świata… – rozważałem, ale Szypuła udawał, że nie słyszy.
– U nos to roboty ni ma – powiedział, bagietkując krzewy winorośli. – Wszystkie za granicom siedzom – tłumaczył.
– Myślisz, że Wiślica będzie znowu kiedyś miastem? – zapytałem – Wyobraź sobie: województwo z siedzibą w Wiślicy a nie Kielcach…
– Miasto? W naszy wsi? – zdziwił się. – Coś tam kiedyś było. Stare ludzie ło tym godali. Ale stare ludzie pomarli… Młode powyiżdżały – Kojarzył mi się z Suchym ode mnie ze wsi. Lubił ciężko pracować za dobrą kasę, a przy tym chlać na umór. Po pół roku zjeżdżał do Polski na urlop. Z oddalonego o prawie 200 kilometrów lotniska w Warszawie przyjeżdżał do domu taksówką, bo twierdził, że nie będzie jechał busem jak dziad. Szypuła chciał pokazać ludziom jak się żyje na bogato. Baletom nie było końca. Wracał do domu nad ranem, a w zasadzie był przywożony. Stołował się tylko w restauracjach, wszystko obficie zakrapiając alkoholem. Zapijał w sobie te wszystkie upokorzenia, które spotkały go za granicą. Oczyszczony w ten sposób – znów mógł tam wrócić, z jeszcze niżej pochylonym czołem.
Pod wieczór zaczęli się schodzić Polacy z sąsiednich winnic. Prawie na każdej pracował jakiś rodak, czasem po kilku. Z Hrubieszowa, Otmuchowa i Zakrzówka, z Chojnic i Hajnówki. Ludzie różnego wieku i profesji, pełna polska reprezentacja.
Nie bardzo było o czym innym rozmawiać, niż o robocie i kursie euro, więc piliśmy młode wino z winniczki. Polaków ciągle przybywało, bo szybko wieść się rozeszła, że Szypuła robi dużą imprezę z darmową wypitką.
W pewnej chwili na podwórko zajechał duży bus i wysiadło kilku Murzynów, każdy miał fryzurę a’la Bob Marley.
– Co to za jedni? – spytałem, czując jak młode wino zaczyna krążyć po żyłach.
– Będzie koncert. To muzyki, z Lyonu – odrzekł Szypuła i poszedł pomagać grajkom podłączać ich instrumenty do prądu.
– Szypuła, powaliło cię? Dyskoteki ci nie wystarczą?
– Po co mom jechać do kempingu na dyskoteke? – obruszył się. – Sam se tero zorbie zabawe! Stać mnie!
Przybysze rozstawili swoje kotły i perkusje. Zagrali jakiś kawałek reggae. Ale to się nie spodobało Szypule.
– Co ty grosz, kurwa, czarnuchu, w dupę jebany!? – krzyczał Szypuła do lidera dredziarzy, a reszta Polaków miała z tego ubaw. – Źle to grosz! Tak się nie gro! Dej no mi te gitatare, czy co to tam je, to ci pokoze!
Dorwał się do sprzętu i zaczął szarpać struny. Całkiem nieźle sobie radził. Murzyni chyba pojęli, bo zaczęli grać.
„Wszystko się żytko zazieleniło”, „Rozszumiały się wierzby”, „Wesela nie będzie” – to tylko niektóre tytuły piosenek, zawierające obserwacje zbierane przez kielecki lud przez pokolenia, przetworzone w muzykę, którą lubił Szypuła.
Patrzyłem na Szypułę i przyszedł mi do głowy pomysł na książkę o Wiślimirze, który pokonał Wielkomorawian a potem narzucił swą władzę Polanom. I tak już zostało do tej pory. Wiślica jako stolica całego kraju nad Wisłą. Niestety, jednie w powieści science-fiction.
– Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna – moi rodacy świetnie się bawili przy akompaniamencie murzyńskiej kapeli.
Zmorzony tym śpiewem i dobrym młodym winem, zasnąłem.
Graliśmy z Auxerre. Siedziałem na ławce rezerwowych obok Karima Benzemy, który narzekał na drobny uraz kostki. Miałem nadzieję, że w końcu zadebiutuję. Ale wątpiłem, że to się stanie w tym meczu. Spotkanie było wyrównane. Auxerre umiejętnie się broniło, kontratakując od czasu do czasu. Pierwszy w kolejce do wejścia był Benzema. Zdenerwowany trener Houlier stał przy linii bocznej i pokrzykiwał na zawodników, zwłaszcza na Sonny Andersona, który był jedynym napastnikiem w tym meczu. Ten przyspieszył i minął dwóch obrońców. Bramkarz wyszedł z bramki. Brazylijczyk go minął. Oddał strzał. Piłka przeturlała się obok słupka. Widziałem, jak Houlier sygnalizuje bocznemu sędziemu zmianę. Kiwnął ręką na mnie!
Wbiegłem na boisko i zająłem pozycję niedaleko bramki przeciwnika. Nacieraliśmy. Przejąłem piłkę. Oddałem do Juniniho i wyszedłem na pozycję. Dostałem podanie na nożyce – uderzyłem bez zastanowienia. Udało mi się przelobować bramkarza. Widziałem kątem oka, jak Houlier podnosi pięść w geście zwycięstwa.
– Ale siata! – na trybunach rozległ się przyjemny dla mnie szmer.
Z radości podbiegłem do trenera.
– Trzeba czasem chłopakami potrząsnąć, to od razu sobie przypominają, co i jak… – poklepał mnie po plecach, gdy po meczu nie mogłem się opędzić od dziennikarzy.
– Masz za sobą debiut w Lyonie i bramkę strzeloną przewrotką. Czy to twój znak firmowy? – spytała jakaś ładna blondynka z dużej telewizji sportowej.
– Kiedyś moim idolem był Diego Maradona. Staram się naśladować najlepszych. .. – wróciłem na murawę boiska, żeby kontynuować rozbieganie. Benzema był wściekły, że zabrałem mu miejsce w składzie – popchnął mnie niespodziewanie i mocno mnie szarpnął za koszulkę. On jest tutaj gwiazdą wycenianą na 100 milionów euro, ale bez przesady!
Zbudziłem się — to nasz patron szarpał mnie za ramię:
— Jesteście zwolnieni! Słyszycie? Ach, ci Polacy! Tylko jeden był w porządku, Jacek Bąk, ale już go tu nie ma…
– Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina – wybełkotał śpiący obok na ziemi Szypuła.