Było biało. Tak biało, że bardziej już być nie mogło.
Byłam w centrum zimowego krajobrazu, tak bardzo w centrum, że bardziej nie mogłam (z mojego punktu widzenia, rzecz jasna).
Tak bardzo był to zimowy krajobraz, że doprawdy, szkoda słów.
Byłam w dolinie oznaczonej jako „punkt 113”, temperatura na zewnątrz spadła do – 40 St. C., temperatura w środku nie przekraczała 14 stopni, temperatura mojego ciała – 36,6. Idealnie.
Siedziałam cicho, okutana w futra i obserwowałam przez lornetkę urwisko. Moim punktem obserwacyjnym była drewniana budka, wyglądająca raczej na przechowalnię grabi, niż na miejsce, w którym spędzałam większość dnia, oraz niektóre noce.
To jednak był dobry punkt. Jedyny możliwy. Czarna kropka (w morzu bieli).
Widziałam otóż, jak przedstawiciele władzy (PW) zrzucali z urwiska, spore, białe worki wprost w biały krajobraz. Najpierw je rozwiązywali, potem spychali w dół. Worki wpadały oślepiającą biel (o tej porze dnia) i znikały z mojego pola widzenia. Znikała też kokaina, która wysypywała się z tych worków w locie. Wszystko to lądowało na dnie urwiska. Dół zaś był poza zasięgiem mojego wzroku, ale w zasięgu moich późniejszych eksploracji (stąd wiedziałam o zawartości).
Tymczasem gdy PW pozbyli się pierwszego transportu, zabrali się za drugi. I wyglądało na to, że pozbycie się sporej porcji kokainy kończyło ich zadanie. Już poruszali się wolniej, bez pośpiechu, spokojnie sprawdzali czas (albo inne parametry na nadgarstkach) i szykowali skutery.
Pomyślałam, że lepiej by było, gdyby nie zjechali z gór w moją stronę.
Wprawdzie budka była miejscem strategicznym (pod wieloma względami), lecz wolałam, by ją zlekceważyli. Szansa na to była zresztą nikła, budka była bowiem małą (ale jedyną) stacją kolejową i jeżeli ktokolwiek pałętał się po tej okolicy, to (prawie zawsze) zaglądał i tutaj, i…
i akurat dziś wolałabym uniknąć spotkania z władzą. Jakąkolwiek. Nie miałam nastroju na gry towarzyskie.
W zupełności wystarczał mi kontakt z moim szefem, który na szczęście pojawiał się tu rzadko i najczęściej na ekranie specjalnego sprzętu dostosowanego do niskich temperatur. Szef był maksymalnie gadatliwy, wymagał wielu seryjnych potaknięć, nic dziwnego, że nie tęskniłam za kolejnym przytakiwaniem, przepytywaniem, przeczesywaniem, przywoływaniem…etc.
Zgodnie z moimi przewidywaniami PW uwinęli się z workami w godzinę, sprawnie dosiedli skuterów i ruszyli w moją stronę.
– No i jadą – powiedziałam do Eki. Leżała (oczywiście) na materacu, pod stosami koców i prawdziwych futer, które szef dwa lata temu zrzucił mi w takich ilościach, iż podejrzewałam go o zlikwidowanie sklepu z futrzanymi narzutami.
– No to klops – odpowiedziała Eka spod nakryć.
– No to co robimy? Schodzimy? – spytałam.
Eka niechętnie wygrzebała się z legowiska, stanęła przede mną zgarbiona i zrezygnowana.
– Kurwa – powiedziała – spać nie dają. A takie to, kurwa, niby odludzie.
– Ależ klniesz ostatnio – zauważyłam uprzejmie. – Zatem schodzimy – zdecydowałam. – Co nam szkodzi małe znikniecie? A zaszkodzi nam, jeśli PW nie będą wobec nas dostateczne uprzejmi i zdystansowani.
– Ale masz durną pracę – mruknęła Eka zwijając nakrycia.
Wspólnie zgarnęłyśmy sprzęt (naziemny), wkładając wszystko w wielką, podłużną torbę, i wyszłyśmy z budki. Skierowałyśmy się do włazu ukrytego pod wąskim, zasypanym śniegiem peronem.
Miałyśmy tam sporą, komfortową kryjówkę, taką norę wielkości małego mieszkania, zwaną pieszczotliwie: „igloo”, zaopatrzoną w elektrycznością solarną, ogrzewanie, zapasy jedzenia (w szczelnych opakowaniach) i posiadającą ściany malowane w zielone, kojące oczy esy-floresy.
Szłyśmy szybko, sprawnie zacierając za sobą ślady. Miałam nadzieję, że przedstawiciele władzy nie będą węszyć.
Nie mieli podstaw.
Ale miewali instynkt.
Dlatego zeszłyśmy pod śnieg zanim wyłonili się zza pierwszego wzniesienia.
***
Na peronie długo panował ruch, dochodziły do nas tłumione przez śnieg dźwięki. Eka znowu zasnęła, tym razem w swoim łóżku, przykryta ułożoną równiuteńko, ciepłą kołdrą.
Wymościłam się także, wypiłam gorącą herbatę, przejrzałam notatki i długo czekałam na sen. Byłam cierpliwa.
W igloo nigdy nie było jutra, zawsze panowało teraz, stabilne, pełne siebie, własne, osobiste „jest”. Tylko trochę zależne od światła. Zasnęłam w samym środku mojego teraz, czyli prawdopodobnie wtedy, gdy przedstawiciele władzy (PW) ze zdumieniem obserwowali przejazd pociągu, który się nie zatrzymał. Okna miał zabite białą blachą (wyglądał jak ślepiec) i nawet nie zwolnił. Pomimo odpowiednio władczych sygnałów z ich strony.
Ja wiedziałam, że z tymi pociągani nigdy nic nie wiadomo.
PW wsiedli na skutery i pojechali na inna stację.
A ja spokojnie spałam.
***
Miałam 45 lat i spałam.
Miałam 45 lat i co ważniejsze zwroty w moim życiu wydarzały się zawsze za późno (za każdym razem). Za późno się zakochałam, za późno skończyłam szkoły (kilka na raz i na raty), za późno podjęła decyzję o zbudowaniu domu, a teraz – o dyplomy nikt nie pytał, a dom należał do innego życia.
Spałam (zasnąwszy za późno, by się wyspać). Spałam, oddychając płytko, pod powiekami przewijał mi się biały film. Pod warstwą śniegu czułam się bezpiecznie. Kiedyś, gdy malowałam sobie oczy też czułam się lepiej pod warstwą koloru.
Teraz spałam, skutecznie oderwana od tamtej siebie.
W igloo nie istniały dni i noce, nie miałyśmy dziennego światła. Eka wstawała o innej porze niż ja, nie wiem co wtedy robiła. Mało jadła i niewiele mówiła. Czasem wybudzało mnie jej szuranie po wnęce kuchennej, lecz gdy się budziłam na dobre – ona zasypiała.
Podejrzewam, że mnie unikała. Jak wszystkich innych.
Cztery lata temu zachorowała na szybkie starzenie. Wirus zaatakował dwudziestoośmiolenią dziewczynę, robiącą biznesową karierę w zmierzchającej Europie. Teraz Eka wyglądała na lat sześćdziesiąt i wiedziałyśmy, że niedługo umrze (wyglądając jak stulatka). Nie chciała nikomu się pokazywać, nie chciała rozmawiać. Nie chciała umierać. Więc spała.
***
Obudziłam się, bo cisza na peronie trwała dostatecznie długo, by zainteresować tym moją świadomość. Sprawdziłam teren za pomocą sprytnego peryskopu, założyłam białe okrycie i wyszłam na zewnątrz. Powietrze wydało mi się idealnie mroźne, czyste i przewietrzające. Chciałabym odżywiać się takim powietrzem. Swoją drogą: powinnam pomyśleć o uzupełnieniu zapasów, o zrobieniu pomiarów i połączeniu się z szefem (czyli z bazą). Już nawet myśląc o tym poczułam się jak urzędniczka, biorąca rozpęd w godzinach szczytu, w samym środku rozgorączkowanego miasta.
Głęboki oddech. Ból w gardle (z zimna).
Mój wzrok nie zatrzymał się na żadnym szczególne jednolitego krajobrazu.
***
Pod tutejszym śniegiem znalazłam się nie dlatego, że świat się skończył (zawsze się jakoś kończy dla każdego). Nie doszło jednak do oczekiwanej, globalnej katastrofy.
Nie, nie uciekłam przed rodziną, ani przed wierzycielami. W ogóle nie uciekałam. Raczej próbowałam dogonić „ducha zmian”.
Świat się, w którymś momencie mojego życia w świeci, jednak troszkę zmienił. A owo troszkę w moim wypadku oznaczało totalną zmianę kierunku osobistych spraw i odczuć. O ile sama w sobie zmieniałam się tak szybko jak przeobrażała się rzeczywistość – to jednak sposób w jaki żyłam przestał do mnie pasować. Coś przekierowało mnie kompletnie. Od środka.
Nie mogąc zdefiniować wewnętrznych burz, odkryłam problem blokad atmosferycznych, które powodują wydłużenie czasu chłodu , ale też i czasu upałów. Fachowcy (których wypowiedzi zaczęłam śledzić w mediach) uważali, ze spowodowane jest to szybkim wzrostem temperatur na Arktyce. Nie miałam też wątpliwości, że malał gradient temperatury pomiędzy północą a południem. Musiałam się także zgodzić z twierdzeniem, że „prąd strumieniowy zaczynał zwalniać i meandrować, sięgając dalej na południe i północ” i generalnie – rozciągał się, wydłużając pory zimowe i letnie. W ogóle w tym czasie ludzie śledzili z zapałem globalne prognozy pogody, często emigrowali za ciepłem, tworzyli sztuczne oazy, albo stoki śnieżne. Bardzo się tą pogodą przejmowali. Najbardziej w Europie. Zupełnie tak, jakby kwestia ich chwilowego doświadczenia pogodowego stanowiła forpocztę wieści o końcu świata. A przecież ich świat i tak się kończył, wszystko przemijało, zmieniało się, transformowało: lata, zimy, jesienie, dzieci rosły… Jedni umierali, drudzy się rodzili. Pojawiali się nowi ludzie, nowe pralki, nowe auta, nowe ulice, domy, klatki dla papug. Znikały stare radia, stare ubrania, stare wsie, oraz dorzecza i lasy…etc
Mimo wszystko klimat się zmieniał bardzo, bardzo powoli, ludzie natomiast – bardzo (bardzo) szybko.
Szybko też dochodzili do wniosku, że albo zamarzniemy, albo się ugotujemy. My, ludzkość. I powstawały niezliczone projekty badań, zapobiegań, liczne miejsca dyskusji, nowe religie, zgrupowania hedonistów, lub ascetów, stowarzyszenia zaangażowanych plażowiczów i zimnych drani…
Nigdzie nie pasowałam. Postanowiłam zatem poszukać pracy daleko od ludzi. Tam, gdzie wówczas mieszkałam zima trwała na tyle długo, że koszt ogrzewania domu przerósł moje finansowe możliwości. Tego dnia (w którym przerósł) podpisałam umowę, spakowałam 3 walizki i jako obserwator zmian (OZ) wyniosłam się na efemeryczną stację kolejową, w „punkt 113. Tutaj pisałam cotygodniowe raporty, sprawdzałam parametry rozmaitych (niejasnych dla mnie) aparatur i żyłam w ziemiance pod torami. Z Eką.
Z umierającą Eką, która ponad rok temu wysiadła z pociągu, zakutana w szare, zakurzone szmaty, z małym (równie zakurzonym) bagażem. Usiadła na peronie i siedziała nieruchomo przez cały dzień.
Wieczorem się ujawniłam. Sprawdziłam czy nie zamarzła i zabrałam ją do siebie.
Eka przedstawiła się jako Eka, uprzedziła, że ma wirusa, który powoduje przyspieszone starzenie i że nie chce tego starzenia oglądać. Chciała zamarznąć. Ale w sumie… wybrała sny.
Zapytałam tylko, czy jej choroba jest zaraźliwa. Powiedziała, że w tym stadium – już nie.
I tak sobie egzystowałyśmy.
Rozmawiałyśmy mało, lecz we dwie i bez gadania było nam raźniej, wygodniej, spokojniej. Poza tym Eka dużo spała, nie było momentu, w którym mogłoby dojść do spięć.
Myśl, że wkrótce stracę towarzyszkę milczenia była bardzo smutna. Prawdopodobnie obie cierpiałyśmy na rodzaj depresji, który tutaj, na bezdludziu kompletnie nie miał znaczenia.
Porozmyślałam sobie nad życiem, stojąc na pustym peronie pełnym śladów bieganiny PW, a potem (zabierając sanie, jedzenie i inny zimowy sprzęt ) poszłam w stronę urwiska, sprawdzić co było w workach .
Działania PW dziwią mnie coraz bardziej. Ciekawe było to, że moi szefowie nigdy poinformowali ich o naszej placówce (choć chyba powinni)? Gdyby władza wiedziała o naszej placówce, o punkcie obserwacyjnym – wyciągnęli by mnie chyba spod ziemi.
Czasem sobie myślę: bardzo możliwe, że jestem szpiegiem i nic o tym nie wiem.
W nowym świecie i w moim nowym życiu prawie wszystko jest możliwe. I powinnam o tym komuś w końcu opowiedzieć.
To Eka była szpiegiem (i ja o tym nie wiedziałam). Umierała tracąc energię na sny.
Tak, powinnam o tym komuś w końcu opowiedzieć.