II
Wczesna jesień. Twarze.

Zapala się mała lampka wisząca na ścianie.
Obszerny, ale niski pokój. Małe, kwadratowe okno wycięte w bardzo grubych murach. Na zewnątrz okna majaczą na wpół przymknięte, drewniane okiennice. Za oknem ciemność.
Zamiatacz wstaje. Podchodzi do okna, odkręca zaczepione na hakach sznureczki od okiennic, pociąga sznurki do siebie i przymyka skrzydła okiennic.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Kiedy tak patrzy się w ciemne, ciche, zimne, nocne niebo, człowiek mimowolnie zastanawia się jak by to było, gdyby nagle znaleźć się tam, w chmurach. Nie widać jeszcze drzew, domów, a nawet nie jest się pewnym, czy widoczne za dnia drzewa i domy teraz tam są. Nie widać dalekich krajobrazów, bo jest jeszcze na to za ciemno, jedyne co widać to te bezkresne chmury, które tylko teraz zdają się być na wyciągnięcie ręki. Wydają się zachęcać, by wejść na nie i pójść w głąb nich. Czy w tej ciemności byłoby zimno ? Nieprzyjemnie ? A może byłoby ciepło i przytulnie? Bez czasu, bez trosk ?

Zamiatacz zamyka okiennice i odwraca się od okna.
Ciemny pokój, zimna woda, i ciepłe swą miękkością ubranie. Po omacku znaleziona klamka.
Ciemna klatka, zimne schody, i ciepłe swą gładkością drewno poręczy. Na dole schodów wielka, ciężka brama.
Ciemny plac, zimny bruk, i o tyle ciepłe, że na tle zimnego granatowego nieba, słabe światła kulistych latarni.
Plac tak samo ciemny i zimny jak niebo nad  nim, tak samo odległy. Niewidoczny, nieruchomy, a przez to nawet mniej rzeczywisty, niż niebo.

Jest ciemno, zimno i cicho.

Zamiatacz powoli odchodzi w głąb placu, a z każdym krokiem jego sylwetka coraz bardziej ciemnieje i staje się częścią czarnego nieba. Idzie przez plac, a znika w niebie. I tylko nogi, co muszą stąpać po ziemi, zostają na bruku. Granit, sjenit, piaskowiec, bazalt. Szur-szur, szur-szur, szur-szur.
Z upływem czasu i metrów wracają kolejno z nieba na ziemię zginane raz po raz kolana, za nimi wracają obolałe od machania miotłą ręce, zgięte pod workami plecy, a na koniec spocone czoło. I tak w koło i w koło i w koło, stopy, worki, szufla i miotła, szur-szur, szur-szur, szur-szur.
Jeszcze kilka okrążeń, jeszcze niewidoczna ławeczka przy niewidocznej fontannie z niewidoczną, ale prawdziwą wodą, wreszcie ledwo, ledwo widoczny świt.

Powrót.
Od fontanny do bramy; bazalt, piaskowiec, sjenit i granit; coraz jaśniej i jaśniej, a tak naprawdę wciąż ciemno. To tak samo, jak po dziesiątym, dwudziestym worku wydaje się, że już jest ciepło, a wystarczy na chwilę przystanąć, by poczuć przenikliwy ziąb.
Albo tak, że niby słychać kroki, stukot, szuranie, a i tak ktoś stojący niedaleko na pustym, ciemnym placu nie usłyszał by nic.
Bo tak jak rozgrzanie ze zmęczenia nie daje jeszcze upału, i jak przyzwyczajenie się oczu do ciemności nie daje światła, tak kroki niewidocznego, małego człowieka na wielkim placu nie zagłuszą panującej na nim ciszy.
Niby jaśniej, a ciemno; niby cieplej, a zimno; niby szur-szur, a cicho.

Ciemna klatka, zimne schody i miłe drewno poręczy.
Ciemny pokój, zimna woda i ciepły, szorstki koc.
Zmęczenie. Sen.
Poranne zimno, szarówka, szmer otwieranych pierwszych okiennic, chrzęst podnoszonych rolet i cichy gwar wracających z nocnej zmiany ludzi.
Zamiatacz obraca się na drugi bok, mocniej naciąga koc, głębiej wtula głowę w poduszkę.
Byle wytrzymać, skulonym, tę najgorszą godzinę poranka, aż przyjdzie pierwsze ciepło pierwszych promieni słońca, a wraz z nimi najgłębszy z porannych snów, bez czucia, bez myśli, bez trosk.
Sen.

***

Przebudzenie.
Łóżko. Taboret.
Okno. Okiennice. Plac.
Kamienice. Pałace. Dachy. Niebo.
Oślepienie.
Nie można bezkarnie patrzyć w tak jasne niebo, trzeba spuścić głowę w dół, tam, gdzie promienie słońca i jasność chmur giną w czerni, szarości i nierównościach.
Tam, gdzie ciemno-szaro-buro-czarne morze granitu, sjenitu, piaskowca i bazaltu.
Albo jeszcze lepiej odwrócić twarz do pokoju, i zmierzyć się z czymś na własną miarę.
Tam, gdzie podłoga, ściana, krzesło, stół.
Talerz, widelec, kubek, nóż.
I co najwyżej złapać mały promyczek wielkiego słońca, który wpadł do pokoju przez szparę w przymkniętych okiennicach.

Zamiatacz stoi przy oknie. Przez uchylone skrzydło okiennicy patrzy na plac.

Tłum.
Na placu jest tłum. Różnokolorowy, różnokształtny, falujący, pulsujący. Tłum. Jak fale na morzu, jak kłosy zboża, jak kwiaty na łące, jak liście, jak trawa, jak tłum. Każdy idzie w swoją stronę, każdy idzie swoim rytmem. Każdy po dłuższej lub krótszej chwili wychodzi z placu, ale na jego miejsce wchodzi następny. Ludzie odchodzą, tłum zostaje, ludzie zmieniają się, tłum jest ciągle ten sam.
Zamiatacz domyka uchyloną okiennicę. Odchodzi od okna, idzie do przedpokoju, wychodzi z mieszkania.

***

Klatka. Ciemna, chłodna, głęboka.
Schody. Wielkie, szerokie, wysokie. Prowadzą same, ściągają niżej i niżej.
Balustrada. Gładka, wygłaskana, delikatna, aż miękka. Zimna i przyjemna.
Brama. Szeroka, wysoka brama. Nie widać jej dobrze, ale już czuje się to, co za nią napiera.
Przestrzeń. Światło. Kolory. Słońce. Upał. Wiatr. Zgiełk. Bruk. Kamienice. Pałace. Tłum.

Zamiatacz uchyla bramę, do klatki ciemności i ciszy wpuszcza światło i gwar. Wychodzi z bramy i wchodzi w tłum jak w morze. Znika wśród fal.

Po chwili pojawia się kilkadziesiąt metrów dalej. Stoi. Zasłonięty przez tłum znika.
Pojawia się. Stoi. Znika.
Pojawia się. Stoi nieruchomo. Patrzy przed siebie. Ludzie idą prosto na niego, tuż przed nim rozchodzą się na lewo i prawo, mijają go i na powrót zlewają za jego plecami.
Zamiatacz stoi nieruchomo, patrzy przed siebie.
Znika.

***

Kim jest ten pan z teczuszką ?
Śpieszy się, śpieszy się, śpieszy. A może on zawsze tak chodzi ? Gdzie idzie ? Idzie gdzieś po raz pierwszy, czy może tam gdzie idzie – chodzi codziennie ?
Patrząc jak szybko idzie, pewny swego kierunku, można by pomyśleć, że chodził tam wiele razy, ale pewne to nie jest.
Bo załóżmy, że :
po raz pierwszy w życiu idzie kupić bilet do teatru, zresztą nie dla siebie, lecz dla córki swojej siostrzenicy, a może nawet koleżanki syna swojego brata z jego drugiego małżeństwa. A idzie szybko i pewnie, bo chociaż nigdy w teatrze nie był, to dobrze wie, gdzie jest teatr, ulica ta jest tuż tuż po drugiej stronie placu i już za chwilę stanie przed wielką bramą z napisem „TEATR”.
I tu się rozczaruje. Bo o tej porze kasy teatru są jeszcze zamknięte, a nawet gdyby były otwarte, to na ten spektakl bilety jeszcze nie są sprzedawane w kasie, lecz w agencji przedsprzedaży.
A kiedy już dojdzie do kasy i ujrzy kartkę z napisem  „Zamknięte” lub usłyszy : „Bilety należy kupić gdzie indziej”, to co wtedy ? Czy pójdzie do tej agencji, a jeśli pójdzie, to czy równie dobrze wie, gdzie ona się znajduje i czy pójdzie do niej tak samo szybko jak robi to teraz, bo wie, gdzie idzie, albo czy pójdzie tak samo szybko, bo się będzie śpieszył, albo może nie pójdzie tam, bo nie ma czasu, albo nie pójdzie, bo się zdenerwuje, że przyszedł do kasy na darmo.
A może po prostu on zawsze tak szybko chodzi ?

Pan z teczuszką chodzi tak szybko, że dwa, trzy kroki Zamiatacza przypadają na cztery, pięć kroków pana z teczuszką i pana z teczuszką już nie ma. A może – z perspektywy pana z teczuszką – to Zamiatacza już nie ma ?

***

A pani w blado różowej sukience ?
Blado różowej, jak kwiat. Pojawia się to tu, to tam, ciągle to z tej lub tamtej strony tłumu, lecz zawsze widać przynajmniej fragment bladego różu. Blady róż jest jak róż płatków róży, ale teraz – ta plama różu między setkami  falujących ludzi – może bardziej przypomina polny mak kołyszący się w jednym rytmie z tysiącami źdźbeł zboża.
Mak czy róża, co – dla kogo – piękniejsze, ładniejsze, bardziej swoje ?
Dla mnie chyba mak.

Zamiatacz ogląda się, łapie blado różowy kolor, coraz dalszy, coraz rzadszy, coraz mniejszy, coraz bladszy.
Znikł.

Czasem jest tak, że widzimy coś pięknego. Patrzymy, patrzymy, a dopóki widzimy – patrzymy łakomie, na coraz dalsze, na coraz mniejsze i choć wiemy, że nawet jak zniknie, to zostanie w pamięci, to jednak jest nam smutno. Bo pamięć to nie to samo. Wiemy, że dopóki widzimy, to jest dobrze, a jak już zniknie, to już nie.
Znikł blady róż.
A jutro może nie będzie już bladym różem.

***

Wysoki, chudy, marynarka zieleń pigwy.
Przygarbiony. Na ramieniu niewielki, pustawy plecak. Nie idzie, nie stoi, zaledwie przesuwa się. Przy tym nie patrzy przed siebie, lecz patrzy w górę, jego wzrok błądzi po chmurach, choć bez troski o pogodę; po kamienicach i pałacach, po latarniach … Po twarzach ludzi wokół …  Nie biegnie za żadną, ślizga się po nich, pozwala im uciec, bo na ich miejsce są już następne twarze i następne chmury. Turysta.
Turysta ? Bez przewodnika, bez mapy, bez rozbieganych oczu, bez ekscytacji lub chociażby gorączkowego szukania powodów ekscytacji ? Może to jednak miejscowy ?
Być może tak :
miejscowy drukarz, który pracuje na trzy zmiany, przy czym według przepisów trzecia, nocna zmiana może wypaść tylko dwa razy w tygodniu, ale w praktyce przy tej liczbie osób na hali raz w miesiącu muszą być trzy nocki w tygodniu i wtedy z kolei przysługuje mu wolna cała następna doba – od ósmej rano po nocy, do ósmej rano dnia następnego.
Odsypianie trzech nocy w jeden dzień nie jest łatwe. Po kilku godzinach urywanego, płytkiego snu – majaków drukarz wstaje, ale nie ma ani siły ani ochoty iść na zakupy, płacić rachunków, odwiedzać rodzinę. Jedyne, co można w tym stanie zrobić, to wyjść na ulicę, z uczuciem snu – majaków przejść się po placu i spojrzeć na bruk, na chmury, na kamienice, pałace, na latarnie, na twarze, setki twarzy oczami kogoś obcego, z boku. Próbować spojrzeć na wszystko, co znane jak na coś nowego, tajemniczego. Jak turysta. Chodzić, chodzić, uchodzić się, znużyć się, zmęczyć. Dopiero wtedy, po południu, można wrócić do domu i poczuć się jak po normalnym dniu, jak po pracy, położyć się i przespać dwanaście godzin, od siódmej wieczór do siódmej rano dnia następnego. I mieć sen. Sen, choćby na przykład taki, w którym się jest daleko, w obcym mieście, na wielkim placu pełnym ludzi. Po takiej nocy i takim śnie można już wstać wypoczętym i iść do pracy na ósmą.
A może to jednak turysta ?
Wczoraj przebiegł i zwiedził wszystkie najważniejsze atrakcje miasta z przewodnikiem w ręku, według numerów zaznaczonych na planie miasta, od numeru jeden do numeru czternaście, przy czym pięć, sześć i siedem zwiedził w odwrotnej kolejności, bo tak w terenie okazało się praktyczniej. Przebiegł, przeszedł, zziajał się, zmęczył, zmordował.
A dziś – już bez przewodnika, bez mapy, bez planu gdzie iść, za to z małym płaszczem foliowym, czapeczką od słońca, żelazną porcją bułki, czekolady i wody mineralnej w plecaczku, a paszportem, pieniędzmi i kartą telefoniczną w kieszeni – wyszedł na plac, by poczuć się nie jak turysta, ale jak miejscowy. By wtopić się w tłum, spojrzeć na chmury, na kamienice, pałace już bez tego gorączkowego szukania muzeum, by spojrzeć na latarnie i w twarze ludzi, ale tak, żeby nikt nie zgadł w nim turysty, żeby ci ludzie nie patrzyli na niego jak na obcego, by nie być po drugiej stronie tej niewidzialnej, magicznej granicy : my stąd, ty stamtąd, by nie stać za nieprzekraczalnym murem niezrozumienia : kim my, kim ty, jesteśmy, jesteś.
Tak. Dziś to co innego. Wczoraj widziałem w muzeach portrety trumienne waszych przodków, wasze meble, których już nie używacie, wasze pisma dawno wysłane, dawno otwarte i przeczytane, ciekawe już tylko dla historyków i turystów, tak czy owak – dla obcych. Wczoraj podglądałem waszych dziadków i rodziców, którzy odeszli. Dzisiaj za to popatrzę sobie na was, zaglądnę w wasze bramy, w wasze okna, do waszych pokoi i kuchni, i do waszych sypialni, popatrzę w wasze twarze i oczy, podsłucham was i posłucham, a wy nie będziecie wiedzieli, że jestem obcy. Nie ukryjecie swych domów za martwymi ekspozycjami muzeów, swych ciał za rzeźbami opisanymi w przewodnikach, nie ukryjecie swych twarzy za uśmiechami recepcjonistek w hotelach i ekspedientek w sklepach z pamiątkami. Jestem jednym z was. Przez chwilę. Choć przez chwilę)

***

Oliwkowa, okrągła kobietka.
Nie młoda, nie stara, toczy się równiutko po płytach, nawet zgodnie z ich lekutkim spadkiem, od fontanny ku brzegowi placu, wprost ku rozszerzonemu gardełku wąskiej uliczki między kamienicami. Wpada w nią nieomylnie jak mistrzowsko pyknięta kula bilardowa. Oliwka.
Znikła.
Choć została w pamięci.
Zielonkawa, burawa, szarawa. Malutka, grubiutka, niepozorna.
Jedna z tłumu. Tłumu, który znikł z pamięci, zanim znikł z oczu.
Ale ona została. Czasem tak jest. Dlaczego ?

***

Pan, pan, pan. Kolejny pan.
Może ten, albo ten, albo tamten. Jest z kogo wybierać – dziesiątki ich, setki.  Jest z kogo, nie ma jak wybierać – za dużo ich.
Najlepiej zdać się na … Sekunda, dwie i zaraz któryś rzuci się w oczy, pociągnie za sobą wzrok i uwagę, każe się szukać i wyławiać z tłumu …
Na przykład ten. Biała koszula w delikatne paski opięta na dużym brzuszku, łysa głowa z wianuszkiem włosów nad uszami. Idzie szybko, żwawo, zręcznie wymijając mniej zdecydowanych, bardziej rozchwianych, wolniejszych lub szybszych. Idzie do … ?
Idzie na tyle prosto i zdecydowanie, że można by narysować linię, a jej końce celowałyby w wielki, biały pałac z jednej strony placu i w narożne podcienia pod narożną kamienicą z drugiej strony placu. Spod pałacu, skąd idzie, wyziera czeluść wielkiej, głębokiej bramy, teraz otwartej na oścież, a może zawsze otwartej na oścież ? Może ten pan jakieś trzy minuty temu wyszedł z tej właśnie bramy, potem minął fontannę z jej lewej strony i teraz zmierza w małe, uchylone, niewidoczne stąd drzwiczki w cieniu podcieni. Może był w jednym z biur, które wynajmują pomieszczenia w wielkim, białym pałacu,  a teraz idzie do jednego z małych sklepików w podcieniach po drugiej stronie placu ?
Podcienia kryją szereg wejść do wielu małych sklepików. Małe, wąskie, drewniane drzwi są zawsze otwarte na oścież, bo małe drzwi przy zbyt malutkich okienkach zastępują wystawy. Zresztą wielkie wystawy nie są potrzebne, tysiące przechodniów nie może przeoczyć sklepików, tym bardziej, jeśli te sklepiki są tutaj od stu czy od dwustu lat, nieważne zresztą jak długo, bo ci, którzy tędy przechodzą, są i tak dużo młodsi, więc dla nich te sklepiki są od zawsze.
Ale gdzie znikł mały pan z dużym brzuszkiem ? Patrząc za linią, po której szedł, powinien być gdzieś, gdzieś … Tak, jest tuż przed podcieniami. Wchodzi właśnie na dwa krzywe stopnie biegnące wzdłuż kamienicy, pierwszy stopień jest jeszcze w słońcu, drugi już w cieniu podcieni. Pan znika pod łukiem, znika na dobre. Czy wszedł do któregoś ze sklepików, czy może skorzystał tylko z cienia i przeszedł na drugą stronę kamienicy, by wyjść na ulicę, za rogiem ?
Znikł.

***

Młoda, wysoka, szczupła. Jasna.
Bardzo jasna, prawie przezroczysta. Tym mniej widoczna, że widziana pod ostre światło, a jednak przyciąga wzrok. Jak promień. Niby słaby, delikatny, jeden przeciwko całej światłości południa, ale tym bardziej zwraca uwagę, że rzuciła wyzwanie słońcu w zenicie. Śmiałość się opłaciła.
Jeśli w ogóle jej o to chodziło, bo raczej nie wygląda na osobę, która patrzy wokół, czy robi wrażenie. Idzie wolno, ale nieubłaganie, rozświetla miejsce, w którym jest, pogrąża w cieniu to, które mija.
Jak promień. Wystarczy, że jest. A to, że oświetla czy grzeje … To interesuje tych, na których padnie jej blask. Jej nie …

***

Trzech panów na ławce i pies.
Dwóch smutnych, jeden wesoły. Lub dwóch znudzonych, jeden ożywiony. Lub dwóch zmęczonych, jeden …
A może było tak :
Byli przed chwilą u kumpla, mieszka tu obok, w kamienicy na trzecim piętrze, wysokie, wąskie okno z prawej strony, między trzecim a czwartym filarem.
Im bliżej placu, tym kamienice mają węższe okna, aby więcej się ich zmieściło na reprezentacyjnej fasadzie. Oczywiście tak jest w przypadku tych tańszych kamienic, inaczej jest z tymi drogimi kamienicami, a przede wszystkim z pałacami. Pałace. One aż ostentacyjnie mają okna szerokie, do tego grubo obramowane półfilarami, gzymsami, trójkątami, parapetami. Ale już balkony – balkony są raczej głębokie niż szerokie, balkony są ciemne, tajemnicze, lekko chłodne nawet w największe upały.
Ale ich kumpel nie mieszka w takim pałacu, lecz w zwykłej kamienicy.
Wąskie okna kamienic na wynajem. Często jedno okno na jedno mieszkanie. Jeden pokój od frontu ze swym oknem na plac, pokój najważniejszy w całym mieszkaniu, ale za to bardzo wąski i bardzo długi, kiszkowaty. Za nim – w amfiladzie bez okien – kuchnia, spiżarka, łazienka, czasem jeszcze jeden pokoik – sypialnia. I na końcu, od podwórka, drugi pokój z oknem, też wąski, ale już krótszy, patrzy na oficyny, a jeśli ma szczęście być na wyższym piętrze i oficyny są niskie – patrzy na dachy niżej położonych niż plac dzielnic miasta, a ponad dachami – na dalekie wzgórza, pola i las. I niebo. Widzi biel ścian, cegłę dachówek, szarość wzgórz, zieleń lasu i błękit nieba.

Pod takie mieszkanie przyszło trzech panów, pies zaczekał na dole, przy bramie.
Kumpla nie było – powiedział im to głos dziecka przez drzwi. Powiedział też, że tata wyszedł do apteki wykupić receptę, wyszedł jakieś pięć minut temu, więc wróci za piętnaście.
Trzej koledzy powiedzieli, że zaczekają na niego na placu.
W małych miasteczkach o wielkich placach, ze starą przeszłością lub w dużych miastach, ale w starych dzielnicach pewne rzeczy są pewne. Jeśli się kogoś zna, to nie trzeba pytać o adresy. Mimo wielu sklepów, aptek, szkół, parków, kawiarni – wiadomo, że ktoś poszedł do tego jednego, bo tam posyłali go rodzice i tam chodzi on teraz i tam będzie posyłał swoje dziecko. Jego ojciec chodził z ich butami do szewca – ojca obecnego szewca, a teraz syn chodzi z butami rodziny do syna tamtego szewca, a stary szewc siedzi na zapleczu warsztatu, poznaje dzieci swych klientów, pyta o ich rodziców, zamiata warsztat, a na koniec dnia spuszcza kratę i zamyka stare drzwi od środka. Potem idzie za synem w głąb warsztatu, bo mieszkają w tej samej kamienicy, na pierwszym piętrze, tylko od oficyny – dla rzemieślnika ważniejsze jest, aby to warsztat był od frontu, a nie mieszkanie. Podobnie dla sklepikarza.
Podobnie jest z czasem – w małych miasteczkach o wielkich placach, albo w starych dzielnicach wielkich miast, wiadomo, ile czasu komuś zajmie pójście do sklepu, ile do brata, a ile do kuzyna. Oczywiście nie wystarczy znać tylko miasto, trzeba też znać od lat człowieka, ale miasto jest w tym wszystkim nie mniej ważne.

Odeszli więc od drzwi, wyszli na plac i siedzą teraz na ławce. Obok ławki siedzi pies. Jasna sierść, kosmaty. Otwarty pysk, wyciągnięty język, dyszy. Gorąco. Żadnego cienia.
To muszą być miejscowi. I miejscowy pies. Niemożliwe, żeby jakiś turysta wytrzymał kwadrans na ławce. Na środku placu. W ukropie. Patrząc leniwie przed siebie. Spod przymkniętych oczu.
Na słońcu.

Obok, na drugiej ławce, przysiadła się pani. W średnim wieku, tak jak oni, w sukience takiej, jakie noszą ich żony. Miejscowa. Na pewno się znają, ale nie rozmawiają. Nie żeby nie chcieli, po prostu nie robią tego.

Znajomości w starym mieście. To jest w ogóle ciekawa rzecz. Znajomości w starym mieście dzielą się z grubsza na dwa rodzaje. Każdy zna każdego, przynajmniej z widzenia, ale nie każda znajomość jest taka, że się rozmawia ze sobą. Znajomi, którzy rozmawiają ze sobą i znajomi, co nie rozmawiają.
O każdym się wie przynajmniej tyle, że ja cię już widziałem i ty mnie już widziałeś. Kiedyś, gdzieś. Albo, że cię widziałem lub widuję czasami w jakimś miejscu albo o jakiejś porze. Albo wiem, że mieszkasz gdzieś przy alei, albo pracujesz w tej okolicy, albo robisz zakupy w tym sklepie. Albo twoje dziecko chodzi do tej szkoły. Ale nie rozmawiamy.
Tych bezrozmownych znajomych jest w mieście najwięcej.
I są ci, którzy na twój widok, jeśli się nawet nie zatrzymają, to przynajmniej przystaną, jeśli nie porozmawiają, bo nie znacie się na tyle dobrze, bo za mało wiecie o sobie, bo nie macie wspólnych znajomych ani tematów, to przynajmniej : cześć, cześć, dzień dobry, dobry wieczór, co słychać. A kiedy przyjdzie jechać razem w windzie, to jeszcze kilka słów o pogodzie. Ale to już jest rozmowa.  A potem, czym ktoś jest bliższy, to tych rozmów jest coraz więcej i więcej. Bliżsi, coraz bliżsi : znajomi rodziny, przyjaciele rodziny, nasi przyjaciele, nasza rodzina oraz na koniec, ale nie na ostatek : kochanka, kochanek.

Kobieta mogłaby być żoną każdego z nich trzech.
Nie, żeby kiedyś któreś z nich miało się coś ku siebie, ale w starym mieście tak to jest. Bo to, że nie są teraz razem, to często przypadek – wystarczy, że ich matki nie były przyjaciółkami, albo ich starsi bracia nie chodzili ze sobą do klasy, albo oni sami nie byli na tej samej zabawie tego właśnie piątku, czy soboty, kiedy poznali swoich przyszłych małżonków.

Taka to znajomość na ławce w starym mieście : siedzimy koło siebie, nie rozmawiamy, a równie dobrze mogłeś być moim mężem. Tylko który z was trzech ?
A może to ten czwarty, który dopiero przyjdzie ?
Może.

***

Upał.
Słońce w zenicie.
Wielkie, jasne, mocne.
Tak wielkie, tak jasne, tak mocne, że go nie widać.
Każdy go czuje, nikt go nie widzi.
Każdy go czuje nad głową, u góry, każdy go czuje obok, ze wszystkich stron, atakuje nawet z dołu, spod nóg, odbite od płyt placu. Odbija się od białego piaskowca, a nierówności piaskowca nie są w stanie zatrzymać jego promieni, odbija się nawet od gładkiej powierzchni czarnego granitu i nawet głęboka czerń granitu nie jest w stanie zatrzymać jego promieni. Nikt nie podnosi głowy, by zobaczyć słońce, jego siłę każdy czuje aż nadto, a nawet jakby ktoś przelotnie, szybko, szybko, by nie oślepnąć, zmrużonymi oczami omiótł wzrokiem niebo, i tak nie zobaczy słońca, bo ono jest wszędzie, zajmuje całe niebo, po horyzont, świeci z każdej fasady kamienicy, każdej szyby okien, wystaw i przejeżdżających samochodów, świeci z każdego kamiennego pachołka i każdej płyty placu.
Chociaż, chociaż … Są, są jakieś plamy, które nie oślepiają, nie rażą oczu, ciemniejsze plamy u spodu niektórych kamienic. Obramowany oślepiająco białymi kolumnami – cień.
Cień podcieni – niskich, głębokich, kamiennych nor.

Zamiatacz wchodzi w podcienia szerokiej, najniższej, najbardziej przysadzistej kamienicy.
Na granicy słońca i cienia biegną przez całą szerokość kamienicy dwa kamienne schody. Pierwszy schodek – w wiecznym słońcu. Drugi  – w wiecznym cieniu. Kamieniom to nie robi różnicy.
Granicy słońca i cienia bronią niskie, grube filary. Otynkowane od strony słońca, kamienne od strony cienia.
Pod ciężkim, niskim sklepieniem – ciemna, chłodna nora.
Drewniane stoliki, stare, zniszczone, ale tak masywne, że nie zdarcia. Wieczne, z wyglądu tak wieczne, jak kamienica.
Drewniane krzesła, wyglądają jak taborety z niezdarnie dobitymi oparciami, kwadratowe w poziomie i w pionie, ciężkie i krzywe.
Najgłębiej postawiony stół, bez jednej nogi, przechylony, oparty o wystające ze ściany kamienie. Najbardziej pokraczny stół, a przy nim cztery najbardziej pokraczne stołki.
Na trzech stołkach siedzą mężczyźni : stary, gruby i żylasty. Tacy, co do których jest pewność,  że to nie turyści.
Zamiatacz siada na czwartym stołku. Teraz jest komplet.

Drewniany blat stołu, nierówny, niemalowany a gładki. Gliniany dzbanek, szklana butelka, szklane szklanki, pomarszczona dłoń, pulchna dłoń, żylasta dłoń, zniszczona dłoń.
Cztery szklanki pełne … cztery szklanki w połowie pełne … cztery szklanki w połowie puste, cztery szklanki puste … cztery szklanki pełne … cztery szklanki w połowie pełne … cztery szklanki w połowie puste … cztery szklanki puste … cztery szklanki pełne … cztery szklanki prawie pełne …
Mimo południa, lata i upału jest ciemno, chłodno i cicho.

Widziane z podcieni – w obramowaniu kamiennych schodów, niskiego gzymsu i niskich, grubych, filarów – fragmenty placu.
Plac pustoszeje, coraz mniej ludzi.
Dziwna sprawa, ale coraz mniej liczni przechodnie w coraz większym upale idą jednocześnie i coraz wolniej z powodu zmęczenia i jednocześnie coraz szybciej, śpiesząc się, by uciec do domu, do hotelu, do cienia.
Znad płyt podnosi się gorące, drgające powietrze.
Widziane z podcieni – plac, ostatni przechodnie, partery kamienic i pałaców – wszystko pociągnięte jest bardzo jasną, rozedrganą mgiełką, która rozmywa kontury i kształty, rozjaśnia kolory zimne, a kolory ciepłe wzmacnia.

***

Przez taki właśnie, lekko zamglony upałem, prawie pusty plac, idzie mężczyzna. Ubrany w jasne ubranie, z tej odległości jeszcze nie widać, czy to biel, popiel, jasna szarość czy delikatne ecru. Widać za to intensywne plamy kwiatów przy jego prawej nodze, spuszczone główkami w dół płyną tuż nad placem, czekając na moment, kiedy podniesione, obrócone, w milczeniu lub zagadaniu, zachwycą. Z tej odległości jeszcze nie widać czy to gerbery, goździki, czy może róże. Czy są czerwone, czy malinowe, pomarańczowe, różowe, bordowe ?

Kiedy mężczyzna podejdzie bliżej, będzie można zobaczyć, czy to biel, czy popiel, czy szarość, czy ecru. Będzie można zobaczyć, czy to czerwień, czy bordo, czy róż. Zobaczymy, czy to młodo wyglądający starszy pan, czy dorośle wyglądający chłopiec.
Ale dla kogo niesie kwiaty ? Tego się nie dowiemy.

Może niesie je dla kolegi z biura, który rano przyszedł do pracy, tam dowiedział się, że jego koleżanka zza biurka ma imieniny, wypadałoby złożyć życzenia, dać kwiatka, ale sam nie może wyjść na miasto, zadzwonił więc do kolegi, który pracuje obok i poprosił go : kup kwiatka, jakiegokolwiek, albo lepiej kilka, bo już wszyscy dali, a tylko ja jeszcze nie, więc dam jako ostatni, ale za to bukiet. Teraz czeka.

Albo sam jest tym kolegą z sąsiedztwa. To znaczy nie kolegą, tylko właśnie tym zapominalskim mężczyzną, który nie ma takiego kolegi z sąsiedztwa, który mógłby po drodze kupić mu i podrzucić kwiaty, więc sam musiał coś wymyślić i wyskoczyć na miasto, sam kupił kwiaty, jakiekolwiek, byleby kilka i z przybraniem i właśnie wraca z nimi do biura. Zaraz złoży życzenia i wręczy kwiaty. Wprawdzie jako ostatni, ale za to cały bukiet.

Albo …
Może to mężczyzna, który podkochuje się w tej koleżance z biura, która dzisiaj ma imieniny. Wczoraj powiedział szefowi, że rano ma coś do załatwienia na mieście i przyjdzie do pracy później, a za to zostanie dłużej, a zrobił tak, aby rano nie składać życzeń razem ze wszystkimi, tylko zrobić to samemu, sam na sam, i nie dawać kwiatów razem ze wszystkimi, tylko samemu, tylko od siebie, tak, żeby koleżanka do domu zaniosła kwiaty od wszystkich oraz kwiaty od niego, żeby na dużym stole w pokoju postawiła bukiet „od pracy”, a na małym stoliku, może w sypialni, przy łóżku, jego bukiecik ?

A może …
Może powiedział wczoraj szefowi, że przyjdzie dzisiaj później do pracy, i oto dziś – czego nikomu już nie powiedział – po drodze pójdzie koło domu, w którym mieszka koleżanka zza biurka, o tej porze na pewno jej nie ma w domu, bo jest w biurze, i nawet nie ma dziś żadnych imienin, a on zostawi kwiaty pod jej drzwiami, bo ją kocha, ale nie śmie jej tego wyznać, a ona nie ma o tym pojęcia.

A może nie ma żadnej koleżanki  z pracy ?
Może ta niska, szczupła, szatynka, która lubi proste sukienki w drobne kwiatuszki koloru łączki, lubi kolor niebieski i blado różowy, która co sobotę bierze książkę, idzie do parku, ale nie siada na ławce, kupuje u sprzedawcy precelków dwa bez soli, staje przy barierce nad stawem i karmi rybki, a co drugą niedzielę chodzi na obiad do rodziców – wcale nie istnieje ?

Tymczasem mężczyzna z bukietem podszedł bliżej, teraz już widać, że nie jest ani starszym panem o młodzieńczej sylwetce, ani chłopcem wyglądającym doroślej nad swój wiek, widać też, że jest ubrany na bardzo jasno szaro, a szarość tę jeszcze rozjaśnia bardzo silne słońce, na koniec widać, że niesie pięć róż koloru czerwonego – i tyle.
Nadal nie wiadomo, komu je niesie, dlaczego je niesie, czy jest to przysługa dla kogoś, czy obowiązek dla niego, czy lubi, czy kocha ? Czy on jej to powie, czy nie ? Czy ona o tym wie ? Czy ona istnieje ?
Nic nie wiadomo.

***

A czy ktoś, kto siedzi na nieistniejącej ławce, istnieje ?
Dwie ulice dalej jest dość szeroki bulwar. Bulwar ten wychodzi z wielkiego placu w jego wschodniej części, na samym początku jako zwykła ulica, która dopiero po około stu metrach rozszerza się. Z prawej strony bulwaru są wysokie, szerokie, reprezentacyjne kamienice, przypominające te z ulicy Pariżskiej w Pradze, podobnie jak one jasne, o wielkich oknach, ogromnych balkonach i monstrualnych, kaskadowych gzymsach. Z lewej strony bulwaru nie ma budynków, jest za to szeroki pas trawy, a za nim wysokie, rozłożyste drzewa. Rozłożyste drzewa zwisają wielkimi konarami nad trawnikiem prawie całkowicie zasłaniając go od słońca. W ich cieniu, na skraju trawnika i chodnika, stoją małe ławeczki.
Jeśli się idzie chodnikiem po stronie kamienic – można wejść do sklepów, kupić lody, zadzwonić z budki telefonicznej, zejść do metra. Jeśli się jest po stronie parku – można pospacerować po alejkach, posiedzieć na ławeczce, popatrzeć z dystansu na śpieszący, daleki , zaaferowany tłum lub, trochę wyżej, na piękno, jasność, harmonię nieskończonego szeregu fasad kamienic.

Na jednej z ławek siedzi młody człowiek. Nieruchomy, z przymkniętymi oczami. Niby śpi, niby nie śpi, może – mimo na wpół przymkniętych powiek – obserwuje, a może – mimo na wpół uchylonych powiek – nie widzi nic. Patrzy, nie patrzy ? Myśli, nie myśli ? Jest mu zimno, drażni go tłum z drugiej strony ulicy i szum samochodów ? Czy może rozkoszuje się chłodem, zapachem skoszonej trawy, wyławia z jednostajnego szumu ulicy jednostajne ćwierkanie ptaków za plecami, a zmrużone oczy zamieniają fasady kamienic w szereg łagodnie rozmytych, baśniowych pasteli ? Patrzy w twarze płynących w obie strony ludzi z ciekawością, obojętnością, czułością czy pogardą ? Tego nie wiadomo.
Tak naprawdę.

Tak naprawdę ławka jest pusta. Nie siedzi na niej żaden młody człowiek. Prawdę mówiąc, w tym miejscu nie ma nawet żadnej ławki. A w tej części miasta nie ma bulwaru z szeregiem kamienic po jednej stronie, a parkiem po drugiej. Ale bulwar, pastelowe fasady i zielony park, stojąca na skraju słońca i cienia ławka oraz siedzący na niej młody człowiek są tak bardzo prawdopodobne, że można przysiąc, że tutaj są. Bulwar, kamienice, park, ławka, młody człowiek – są czy ich nie ma – to nic nie zmienia, ktokolwiek by nie usiadł na tej ławce, to i tak nigdy nie będziemy wiedzieli : patrzy, nie patrzy ? Widzi, nie widzi ? Ciekawy czy obojętny ? Kocha czy nienawidzi ?
Co więcej : często nie będziemy tego wiedzieli również wtedy, gdy to my sami usiądziemy na tej, nieistniejącej ławce.

***

Cień podcieni.
Drewniany blat stołu, nierówny, niemalowany a gładki.
Gliniany dzbanek, szklana butelka, szklane szklanki. Cztery szklanki w połowie pełne, cztery szklanki w połowie puste, cztery szklanki prawie puste, cztery szklanki prawie, prawie puste …

Fragment placu widziany w obramowaniu kamiennych schodów, niskiego gzymsu i niskich, grubych filarków.
Mgła rozedrganego, południowego powietrza opadła, teraz lepiej widać kontury i kształty, za to kolory są bardziej stłumione.
W miarę napełniania i opróżniania szklanek na miejsce południowej mgiełki nad placem przychodzi inna, tym razem wewnątrz : najpierw uderza do głowy, potem siada na oczy, spowalnia język i płuca, obezwładnia ręce, które coraz rzadziej i wolniej sięgają po szklankę, a ta wydaje się coraz cięższa. Na koniec wchodzi w nogi. A tu, jak na złość, właśnie trzeba wracać do domu.

***

Brama. Szeroka, wysoka brama. Na tyle szeroka, że, jeśli ją szukasz, nie sposób jej minąć, nie sposób w nią nie trafić.
Klatka. Ciemność, głębia i chłód.
Schody. Nie widać ich, lecz czuć ich wielkość, szerokość, wysokość. Prowadzą same, wciągają cię wyżej i wyżej.
Balustrada. Gładka, wygłaskana, delikatna, aż miękka. Zimna i przyjemna.
Drzwi.
Przedpokój.
Pokój.
Stół.
Krzesło.
Zamknięte jeszcze przed upałem okiennice.
Ciemno.
Taboret.
Łóżko.
Kapa.
Na dole puch, na górze sufit.
Ciemno, ciepło i miękko.

Sen.
A może nie sen.
Nieważne.
To, czy ktoś śpi czy nie śpi, nie zmienia tego, że sen jest najpiękniejszą rzeczą na świecie.

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (2)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (2)