Na rynku postawili pomnik papieża. Z metalu. Twarzą w stronę kościoła. Dwie dróżki z polbruku. Żywpłot. Ogrodzenie z grubego łańcucha, a na nim orzełki polskie w koronie. Dobra, mówię, niech sobie stoi. Każdy Polak szanuje papieża. Dobry człowiek był, na kajaku pływał, w góry chodził, nikomu krzywdy nie zrobił z tego co wiem, a nawet kremówki jadł jak każdy inny. Nie wywyższał się. Ale czemu, do kurwy, figurę papieża stawiając, pomnik suma młotami rozwalili? No pytam się: „czemu”? Papież, gdyby żył i wiedział, nie pozwoliłby na to. A ci debile w biały dzień przyjechali i rozjebali. Na drobne kawałeczki, jakby ich opętała jakaś głupota ludzka. Mogli przesunąć, przenieść na inny skwerek. Są u nas cztery skwery. Miejsca pod dostatkiem. Mówiłem im. Do burmistrza poszedłem. Ale posrało wszystkich równo. „Przestaniemy się w końcu ośmieszać” – pisali w gazecie. „Nie będą nas w okolicy sumiakami nazywać i naśmiewać się. Na Euro turyści do kraju przyjadą, być może nasz region odwiedzą. Niech zobaczą, że tu też jest świat, a nie pośmiewisko z rybą w wojskowej czapce na cokole.”

Płakać mi się chciało, że tak umysły wszystkim zaciemniło. Popłakałem się nawet, ale tak, żeby nikt nie widział. Nie mam nic do papieża, wręcz przeciwnie, tylko suma uszanować trzeba było. Ludzie! Zwyczajną wdzięczność okazać, a nie rozpieprzyć młotami. Pamięć zachować, a nie uciekać do jednego wora z każdym innym miastem i wsią. Bo każdy ma swojego papieża. A suma tylko my mieliśmy. Bo bez niego nas by nie było! Taka jest prawda, do jasnej cholery! I powinni na wieki nazywać nas sumiakami. A my powinniśmy dumnie nosić czoło podniesione, bo to żaden wstyd, a wręcz przeciwnie. Wąsy jak sum zapuścić i nie wstydzić się. Cały kraj mógłby się tu wiele nauczyć, a już szczególnie ta młodzież wydrążona do cna samego z Warszawy czy innego kurwa Wrocławia lub Radomia wręcz.

Nie mogłem patrzeć bezczynnie na hańbę naszą domową.

Poczekałem cierpliwie tego dnia, jak suma rozwalali i po nocy zebrałem okruchy pomnika. Zwiozłem Tarpanem do siebie za dom. Dwa kursy trzeba było machnąć. Straszny gruz. Ledwo, co rozeznać się dało, co z czym i do czego. Aż mi ręce opadły i znów łzy same płynęły, ale potem wziąłem się w garść. Inaczej być nie mogło. Ktoś musiał. Miesiąc cały sklejałem, myśląc o tacie moim, którego nie miałbym, gdyby nie generał sum. I o mamie mojej, której też pewnie bym nie miał. I siebie bym nie miał, bo nie miałby kto mnie zrobić i urodzić. Być może miasta naszego w ogóle by już nie było. Nikogo. Może tylko przyjezdni. Dziadostwo zza Buga, szabrownicy spod Bochni. Wytłumacz to jednak młodym? Dla nich to śmieszne. A starzy wolą się nie wychylać dla świętego spokoju, bo też zgłupieli. Zgłupieli, ale pamiętają przecież, do dziś ryby po kryjomu całują i wrzucają do jeziorka. Pytałem w piwiarni. Staszek od Marchewków, Józek Kulas, Franek Jąkała, Benek Matyjas – każdy kiwał głową. Po cichu mówili: „Racja”. Ale głośno poprzeć nie chcieli.

Ech, tato, dobrze, żeś nie dożył tych dni…

Tato mój.

Siedzę tak przed pomnikiem suma w naszym ogródku, patrzę na jego wąs, na płetwę mocną, na rogatywkę na głowie i wspominam te czasy, gdy zabierałeś mnie nad jeziorko. Łowiliśmy małe rybki, całowałeś ich pyszczki i wypuszczałeś z powrotem. Wszyscy wtedy szanowali ryby z jeziorka. Wieczorami zapalaliście z kolegami ognisko. Była oranżada dla młodych, wódka dla was i kiełbasa dla wszystkich. I twój głos. Pięknie opowiadałeś. Mogłem słuchać tej historii po stokroć. I nigdy mi się nie znudziła. Żałowałem tyko, że sam nie miałem okazji zobaczyć tego wszystkiego i przeżyć, ale jak ciebie słuchałem, to jakbym tam był i widział…

Przed wojną często chodziło się nad jeziorko. Zawsze się chodziło. Ryby łowić. Raki. Pan z majątku na górce jeszcze za Sasa oddał jeziorko miastu. „Bóg je stworzył i nie nam zakazywać ludowi cieszyć się z tego” – mawiał ponoć. Obfitość ryb była wielka. Dla każdego starczało. A woda krystalicznie czysta, ze świętego źródełka wprost, więc ryby smakowały jak żadne inne nigdzie na świecie nie smakują. Już wtedy w jeziorku żył wielki sum. Był tam od dawna. Mówili, że ma 200 lat, albo i więcej zgoła. Możliwe. Długi na trzy metry. Ważył sto kilo pewnie, albo i więcej. Czasami podpływał do mojego taty, gdy tata jeszcze chłopcem był, Maćkiem zwyczajnym, podpływał do niego ten sum, wynurzał łeb i patrzył w oczy taty swoimi wielkimi, mądrymi oczami. Nikt nie krzywdził suma. Niektórzy ze strachu, ale większość z szacunku. Tata po prostu lubił go. Lubił patrzeć w jego oczy i szukać tam odblasków historii, których sum musiał być świadkiem przez stulecia swojego żywota. Odnajdywał w sumich oczach miłość do ziemi rodzinnej, do jej dziejów burzliwych i piękna przyrody naszej.

Kiedy przyszła wojna, Niemcy zakazali połowu ryb z jeziorka. Kogo przyłapali z wędką na prastarej naszej rozrywce, tego wieźli na tortury, albo na miejscu kolbami katowali. Kuzyn taty słuch stracił jak mu żołnierz  niemiecki na głowę skoczył. Młynarzowi Kokoszce wyłupili oko i zatknęli na haczyk jako przynętę. Przywłaszczyli sobie Fryce jeziorko i co dzień niemalże, bez wstydu żadnego łowili nasze polskie ryby. Męczyli je, a potem półżywe smażyli nad ogniem, popijając wino z pańskich piwnic (dziedzica powiesili na jesionie). Potem strzelali na oślep w las, aż im się naboje kończyły.

O sumie słuch zaginął. Nie pokazywał się Niemcom. Żaden z miejscowych też go nie widział. Ludzie zaczęli nawet przypuszczać, iż po kryjomu wróg zamęczył suma, zeżarł go, albo wysłał w słoikach do Berlina, dla wodza. Mówiło się nawet w naszych okolicach: „Niech się Hitler udławi naszym sumem”.

Tata mój patrzeć na to, co dzieje się w kraju, dłużej nie mógł. Zebrał więc kolegów i razem postanowili walczyć z najeźdźcą choćby za cenę krwi własnej przelanej w obronie Boga, honoru i ojczyzny. Partyzantkę założyli i poszli do lasu. Nie jedli, nie pili, bo bieda była straszna, ale nękali Szwabów jak tylko mogli. Jednego drania stuknęli jak srał pod kapliczką. Paru innych dopadli, jak panny do stodoły ciągnęli. Spalili Niemcom magazyn. Zwalili drzewo na czołg, a do środka szerszeni nawpuszczali. Więźniów z więzienia odbili. Sześciu Żydów uratowali z transportu za co po wojnie order z Izraela dostali. Co dzień akcję jakąś przeprowadzali, spędzając wrogowi sen z powiek.

Generał Hanke, który oddziałem niemieckim w miasteczku naszym dowodził, cały biały był z wściekłości, że partyzantów złapać nie może i tyle upokorzeń od nich doznaje. W końcu postanowił jedno: otoczył cała okolicę wojskiem i ogłosił, że nikt z życiem nie ujdzie, chyba że partyzantów Niemcom wyda. Z dokumentów wiadomo, że wcale słowa dotrzymać nie zamierzał. Każdy zresztą wie, co warte jest słowo niemieckiego oficera. Chciał parszywiec dwie sroki za ogon złapać – zabić partyzantów i wymordować wszystkich mieszkańców znienawidzonego miasta. Nie złapał jednak żadnej. A to właśnie za sprawą naszego suma. Ale po kolei.

Zanim bowiem sum znów ukazał się ludzkim oczom i zanim zadziwił świat swoją postawą, zdrajca jakiś wydał Niemcom leśnych. Podobnież był to Antoś Boryna, który oszalał chwilę potem i na czworakach biegał za Niemcami za co jak psa go zabili z dubeltówki. Pokazał im, kępę na bagnie w mateczniku, gdzie ukrywał się tata mój z kolegami. Szwaby powyciągały partyzantów z ziemianek i zagnały nad jeziorko. Tu spędzili też lud cały z miasteczka, żeby najpierw partyzantów rozwalić, a potem całą resztę, a ciała powrzucać do wody. Stłoczyli się ludzie na brzegu. Na małej łączce obok partyzanci stali. Dumni, nieustraszeni, choć smutni trochę, że tak szybko kres ich walki nadchodził. Hanke, wielki jak szwarcwaldski prosiak, z bacikiem za plecami spacerował w te i z powrotem napawając się swoim sukcesem. W końcu zwołał pluton egzekucyjny. Stanęli faszyści naprzeciwko naszych i wymierzyli w ich stronę lufy karabinów. Tata zaintonował hymn. Wszyscy, co do jednego, śpiew podchwycili i wypełnił się las śpiewem patriotycznym. Gdy już Hanke wydać miał rozkaz do strzału, na jeziorku słyszeć dał się donośny plusk. To sum wypłynął na płyciznę, płetwami w wodę walił i wyraźnie drwił z niemieckiego generała. Rozwścieczył się Hanke i bez zwłoki rozwalić suma polecił. Żołnierze strzelali do ryby. Granaty do wody rzucali, z pancerfaustów walili, meserszmita nawet przywołali, żeby jeziorko zbombardował. Na nic. Co rusz sum wyskakiwał, to tu, to tam i w żywe oczy kpił z najeźdźców. Wody z jeziorka spuścić nie szło, bo zalałaby niemieckie koszary. Generał Hanke zamyślił się więc chwilowo, naradę zwołał i zaraz wpadł na pomysł szatański: wiedział, że ludzie z miasteczka od wieków wędkowali nad jeziorkiem, że potrafią lepiej od kogokolwiek złapać rybę, znają obyczaje wodnego stworzenia, rozumieją go, a i zwierz wodny chętniej poddaje się miejscowym niż komukolwiek. Podszedł więc oprawca do mojego taty i powiedział po niemiecku: „Złapiesz dla mnie Macieju tego suma, a daruję wam życie”. Tata spojrzał w przekrwione oczy nazisty. Nie chciał ulegać jego woli. Nie wierzył w jedno słowo. A nawet jakby wierzył, honor nie pozwalał na pakty z wrogiem. Zanim odmówił frycowi, spojrzał jednak mój tata w oczy suma i zobaczył, że ten mruga porozumiewawczo, że namawia tatę do fortelu jakiegoś. Tata uśmiechnął się do ryby i przystał na propozycję Hankego. Ludzie zaczęli szeptać, że coś jest nie tak. Ojciec uspokoił ich jednak, kładąc dłoń na małym szkaplerzyku, który od zawsze nosił na szyi.  Zrozumieli gest i w odpowiedzi znacząco potrząsali różańcami.

Żeby nie dać nic poznać po sobie i nie ściągnąć faszystowskich podejrzeń na siebie i suma, zażądał tata od Hankego gwarancji na piśmie. Że niby nie chce dla Niemców ryby łowić, ale musi.  Hanke dał mu gwarancje. „Co mam do stracenia” – myślał zapewne niemiecki generał. – „ I tak ci wszyscy polscy bandyci zostaną tu zaraz straceni”. Poza wszystkim innym był też przypilony coraz bardziej wymyślnymi drwinami, jakie wyczyniał sum. Do dziś każdy starszy w miasteczku opowie wam, jak ryba przyłożyła sobie płetwę do „nosa” i parodiując Hitlera defilowała po środku jeziorka. Kilku niemieckich żołnierzy nie wytrzymało i zaczęło się nawet śmiać. Hanke osobiście zabił ich z parabelki.

Ludzie kiwali z uznaniem głowami, widząc odwagę, spryt i narodowy duch w sędziwej rybie. Otuchy dodawali sobie, szepcząc na stronie: „Nie możemy być gorsi od suma. Miejmy, jako i on, wroga w dupie. Nawet jak nas wróg zabije, żadnej radochy z tego mieć nie będzie. Bo żadna to radość zabić ludzi dumnych i śmiejących się wrogowi w nos.” Coraz śmielej ludzie żartowali więc z Niemców. Ktoś esesmanowi nogę podstawił. Ktoś przykleił kozę z nosa na rękaw żołdaka. Ktoś inny puścił bąka, gdy strażnik obok przechodził. Duch w ludziach rósł. Hanke śpieszył się coraz bardziej.

Ojciec mój widział, co się dzieje. Przeciągał wszystko jak mógł. Sączył napięcie z precyzją zegarmistrza. Spokojnie poprosił, by w wędkowaniu nie przeszkadzać mu nadto. Hanke zgodził się. Za chwilę o papierosa poprosił dla przedłużenia przyjemnych chwil. Hanke i na to przystał byleby wreszcie suma mieć w swych łapskach. Tata rękawy zakasał. Odwinął i nawinął z powrotem żyłkę. Wytarł dłonie w spodnie. Wymienił spławik. Poprawił haczyk.

Usiadł w końcu nad stawem i zarzucił wędkę, czekając na jakikolwiek znak od suma. Poruszał wędką, gwizdał, wiercił się. W pewnej chwili zauważył oczy ryby tuż przy swoich stopach, tak sprytnie sum podpłynął, że nikt oprócz taty go nie widział. Patrzyli na siebie i rozumieli się bez słów. Bez słów wąsaty nestor z jeziorka wytłumaczył tacie, co planuje. Dla potwierdzenia rozdziawił paszczę i pokazał, że nie rzuca bezgłośnych słów na wiatr. Tacie łzy stanęły w oczach. Żałował, że sum nie był człowiekiem i nie mógł dowodzić podziemnym państwem naszym i wieść ludu do zwycięstwa. Tak był przebiegły, mądry i odważny, że pod jego dowództwem leśni niechybnie daliby agresorowi łupnia. Sum uśmiechnął się do taty, otuchy mu dodał i po kwadransie dał się złapać na haczyk. Pomógł nawet ojcu memu wyjąć się z wody. Mrugnął do ojca, żeby się nie bał, żeby wiedział, że tak trzeba. Zapłakał tata lecz wiedział, że wyjścia innego nie ma. Zadał cios młotkiem w głowę suma. Raz, drugi, trzeci, żeby nie cierpiał zbytnio poczciwina z głębin. Aż dziurę w głowie ryby zrobił. Ludzie zgromadzeni wokół  zamarli. Czuli pismo nosem, lecz wszystko wyglądało tak dziwnie, że jednak wystraszyli się i smutek ich ogarnął i cisza zapanowała, aż w uszach piszczało.

Cicho było, bo Niemcy też zamarli. I dopiero Hanke cieszę przerwał, kaszlnął i przyklasnął w dłonie ukryte w czarnych rękawiczkach, aż mu monokl wypadł i zawisł obok krzyża żelaznego. „Dobha hobota Maczej!” – pochwalił ojca mego, z radości przechodząc na okaleczoną, ale zawsze milszą niż szwargot, polszczyznę. Ba, klepnął nawet ojca przyjacielsko w ramię i zaskrzeczał: „Fafluchte, zuapalesz dranya Maczej, zuapalesz tego dranya, kurfa, mimo fszystko dżenkuje”. I zasalutował dwoma palcami tak sztywno, że aż wpadł w rezonans jak deska pod heblem. Tata mój honor swój miał i nie zamierzał zniżać się do poziomu szwaba. Bez słowa, z godnością i dumą podał Hankemu suma. Hanke, cały czas drżąc, przejął rybę z rąk ojca, odwrócił się do swych żołnierzy i uniósł zdobycz w górę. „Deutschland, Deutschland über alles !!!!” – wrzasnął takim głosem jakby przesunęło mu się we wnętrznościach pół kilo pierogów i parówka, a gaz  z piwa przebił przez to wszystko rozległym bąblem. „Heil Hitler !!!” – odwrzasnęli żołnierze. Stara Matyjakowa na kolana padła i modły do Najwyższego wznosić jęła. Powoli za jej przykładem i inni na kolana padali i pomruk modlitwy rozległ się pośród boru. Jak ojce piastowe mężczyźni nasi głosem głębokim pieśń nabożną zanucili.

A tata mój stał i patrzył jak Hanke niesie suma do swoich żołnierzy. Jak żołnierze rozpalają ognisko, żeby rybę usmażyć. Jak nabijają suma na ruszt i jak gromadzą się wokół ognia, żeby nasycić oczy trupem wrogiego stworzenia. Jak śpiewają pieśń niemiecką, starając się zagłuszyć polski śpiew. I jak nagle wszyscy, w jednej chwili, zmieniają się w krwawą miazgę, jak nawet krzyknąć nie zdążają, bo wybuch przeogromny rozrywa ich na strzępy, strzępki i farfocle, które rozpryskują się wokół niczym truskawkowy mus, a w nim gdzieniegdzie wiruje monokl, hełm, but z holewą czy pasek z klamrą i napisem ”Gott mit uns”…

Lud miejscowy zrywa się z klęczek. Oczom uwierzyć nie może. Krwawy pył niczym deszcz oczyszczający spada zewsząd. Płacz i szczęście. Radość. Bogu dzięki. Lecz gdzieś z deszczu tego, na końcu samym płetwa suma spada nad staw, nie wiedzieć jakim cudem w kształt litery „V” ułożona. I znów cisza. Dopiero teraz ojciec mój znowuż na kolana pada, z czcią płetwę całuje i głosem cichym, lecz donośnym rzecze: „Módlta się ludzie za suma, bo bohater to wielki, który życie swe oddał za wasze życie i za wolność matki naszej ojczyzny umiłowanej i świętej”. Patrzą ludzie na ojca mego z powagą. „ A jakżeż on tego dokonał?” – pyta po chwili organista. „A domyśl się” – ojciec rzecze, lecz zaraz odpowiada jak było naprawdę, żeby ludzie wiedzieli: „Granatów i pocisków moc on w sobie zebrał, połknął zmyślnie wszystko czym wróg chciał go zniszczyć”. Kiwają ludzie głowami i płaczą wzruszeni. „Módlta się!” – woła mój ojciec.

I modlą się wszyscy żarliwie aż do brzasku dnia następnego…

A teraz? Teraz pomnik suma w ogródku moim potrzaskany stoi. Ech, tato, naprawdę szkoda słów …………………………………………………………………………………………………………………

– end –

Cyprian Skała – Generał Sum
QR kod: Cyprian Skała – Generał Sum