Pentagram

1. Droga

Dzieli wieś na dwie części.
Prowadzi z miasta
do wsi kościelnej.
Kiedyś brukowana,
teraz zalana asfaltem.
W upalne dni
nie da się iść drogą na bosaka:
czarny, roztopiony asfalt
parzy i klei się do bosych stóp.

2. Figura

Od wschodu
stoi kapliczka z figurą
Maryi Panny Bożej Rodzicielki
Patronki od Uzdrowienia.
Każdej wiosny Skurzybut bierze pędzel
i ultramaryną maluje kapliczkę.
Kobiety ze wsi
łąkowymi kwiatami,
papierkami, pazłotkami,
wstążkami kolorowymi,
serwetkami i wycinankami
dekorują figurę,
płot, który ją okala,
nawet pobliskie drzewo.
Potem, calutki maj,
odmawiają litanię,
każdego wieczora
dodając nowe wezwanie.

3. Choroba

Tej wiosny, kiedy Skurzybotowi
rodził się pierwszy syn,
Stachowi zbierało się już na umieranie,
choć nie był jeszcze stary.
Choroba zżerała go od środka
i ani msze w kościele,
ani modlitwy do Maryi Patronki od Uzdrowienia,
ani lekarze z miejskiego szpitala
nic nie mogli na to poradzić.

4. Rozmowa

– Skurzybut, ty jesteś mądry chłop.
Pomóż mi.
– Stachu, toć ja ci przecież jak umiem pomagam.
– Ale ty mi pomóż umrzeć szybko.
– Stachu, bój się Boga, o co ty mnie prosisz?
– Proszę cię, pomóż umrzeć szybko.
Boga do tego nie mieszajmy,
on pewnie ma co do mnie swój plan,
ale bólu już nie zniosę.
Śmierci nie będę się dłużej sprzeciwiał.

5. Posługa

W nocy Stachu umarł.
Rano Skurzybut rozebrał Stacha,
umył dokładnie jego ciało, ogolił twarz,
uczesał siwe włosy.
Oblekł trupa w białe kalesony
i koszulę, czarny garnitur.
Na stopy założył
sznurowane trzewiki.
Tak wystrojony,
leżał sobie Stachu w otwartej trumnie,
z głową na haftowanej poduszce,
z granatowym różańcem
i czarną książeczką do nabożeństwa
między splecionymi palcami.
Spokojny, cierpliwy,
nie słyszał już,
jak kobiety ze wsi modlą się
za jego duszę:

Prosimy Cię, Panie,
zmiłuj się w swojej ojcowskiej dobroci,
daj Stachowi zbawienie
i odpoczywanie wieczne.
Prosimy Cię, Panie,
oczyść Stacha z win jego,
jeśli jakieś były,
bo dobry był z niego człowiek za życia,
to i zasłużył na wiekuiste miłosierdzie po śmierci.
Prosimy Cię, przez Chrystusa, Pana(?) naszego. Amen.


Papierówki

Za stodołą kiedyś był sad.
Pozostały po nim dwa rzędy jabłoni:
zielone papierówki i późnojesienne,
których odmiany nikt już nie pamiętał.
Skurzybut nazwał je “czerwone promienie”,
bo gdy owoce dojrzewały,
barwiły się promieniście na czerwono.
Teraz w ogrodzie, między drzewami, pasły się krowy.

W lipcu Skurzybut zbierał papierówki, które –
nim dojrzały – masowo opadały na ziemię.
Robił z nich kompot na zimę,
zaprawiając w litrowych słojach w całości,
bez obierania: takie smakowały najbardziej,
bo w słodkości czuć było nutę goryczy.
Skurzybut stwierdził kiedyś filozoficznie,
jedząc jabłka z kompotu
po niedzielnym obiedzie,
że “one smakują jak życie:
słodkie i gorzkie zarazem”.

Tego lipcowego ranka,
Skurzybut szedł z koszykiem pełnym owoców.
Zza stodoły wyszedł mu naprzeciw Młody Dziub.
Wołali go Młody, bo stare Dziuby już poumierali.
Gadali, że to wódka ich “wypiła do dna”.
Jak było naprawdę – kto to wie?
Może z powodu gorzały,
może z ludzkiej zgryzoty,
może ze starości?

Przywitali się
i wtedy Dziub powiedział Skurzybutowi,
że “przyszedł się pożegnać”.
– Co ty pierdolisz. Całe życie przed tobą, odpowiedział spokojnie Skurzybut
i tak szli dalej w milczeniu,
bo w ich naturze było nie nadużywać słów.
– To ja już pójdę do siebie,
powiedział Młody Dziub,
kiedy doszli do wiejskiej drogi.
Uścisnął Skurzybutowi rękę i poszedł się powiesić.

Wisiał na postronku w stodole do wieczora
nad pachnącym sianem
dopiero co sprzątniętym ze skoszonej łąki.
Znaleźli go tam sąsiedzi,
bo krowy w oborze Dziuba głośno ryczały,
nie wiedzieć, czy z żałości,
czy tylko dlatego,
że nie miał już kto bydląt wydoić.


Różowa poszewka

Poszewka pierzyny
rozdarła się niespodziewanie,
kiedy ładowali cały dobytek Skurzybuta na ciężarówkę:
miał odtąd mieszkać w mieście.
Pierze rozniósł wiatr po całym podwórku:
przyczepiało się niesfornie
do ubrania, włosów i jego wąsów.
Ten puch postrzępiony,
z rozdartej pierzyny
przypomniał,
jak było,
kiedy matka zabijała kurę
na niedzielny rosół.

Kura na tę okoliczność
wybierana była nieprzypadkowo.
Na pieniek trafiała ta,
która się już nie niosła.
Ot, taka prosta zasada istnienia:
jajek nie dajesz,
na obiad się nadasz.

I jeszcze przypomniał sobie Skurzybut,
w tej chwili ostatecznego rozliczenia z przeszłością,
wszystkich swoich przodków,
dziadków, pradziada,
co wierni ziemi;
babcie, prababki,
co wierne rodzinie i Bogu.
Tych co jeszcze żyli,
kiedy on był dzieckiem
i tych, co znał tylko z opowieści
albo ze starych fotografii.
Przywiązani do ojcowizny,
do ziemi, do roli,
jakby przykuci łańcuchem,
tak, że ich oderwać nie sposób.
A jednak.

I jeszcze przypomniał sobie Skurzybut,
jak matka na fajerkach podpłomyki piekła.
I że w sieni stał garnek z czarną,
zimną, zbożową kawą,
i przypomniał sobie smak tej kawy,
i że tak dobrze gasiła pragnienie,
kiedy w upalne dni, z pola do domu wracali.
I przypomniał sobie jeszcze,
że w kuchni nad niebieską miską
wisiał prostokąt białego, lnianego płótna,
i było na nim wydziergane życzenie,
by każdemu co rano wstaje, Pan Bóg dawał
i życiowa prawda, że
zimna woda zdrowia doda.
Skurzybut, ni stąd, ni zowąd,
przypomniał sobie to wszystko teraz,
kiedy czas już było odjeżdżać
i nie było odwrotu.
I kiedy sobie to wszystko przypominał,
to żal wielki tak mu serce ścisnął,
że mało nie pękło.

A to tylko strzęp pierza
z rozdartej pierzyny,
frunący z wiatrem,
przyczepił się
– nie wiedzieć czemu –
akurat teraz
do jego wąsów.


Wiersze z książki: O czym szepczą podziemne owady, 2020

Wiesław Fałkowski – Wiersze
QR kod: Wiesław Fałkowski – Wiersze