Wstaję z ziemi. Jest noc. Na niebie konstelacje wiążą się w zwierzęta, ryby, ptaki. Oto jestem na ziemi pachnącej kośćmi milionów małp. Kładę się, aby zobaczyć ogień, lecz ognia nie ma, choć słyszę bęben szamana, bum, bum, bum, niosący się daleko, z ciemności, z innego świata, więc ruszam, obojętne w którym kierunku ruszę, punkt z którego startuję, jest punktem początkowym, dlatego mogę wybrać każdą drogę, na północ, skąd wieją mroźne wiatry, na południe, gdzie mroźne wiatry znikają, na wschód, gdzie każdego dnia pojawia się ognista kula, i na zachód, gdzie ognista kula wypala się, sycząc jak zatapiana lawa. Jestem nagi. Oglądam swoje kończyny: dwie nogi, na których mogę biec, wolniej od tygrysów, których jest w okolicy dużo, więc muszę być od nich sprytniejszy, dwie ręce, chwytne, sprawne, pokryte zwojami ścięgien i mięśni, aby ciosać kamienie, iskać iskry, pleść liny, oglądam jeszcze sflaczały mięsień, którego zastosowania nie rozumiem, choć przeczuwam jego znaczenie, ze względu na pojedynczość i centryczność. Wówczas nadaję sobie imię – Adam. Myślę nad głosem, słyszanym we wnętrzu czaszki, czy to mój własny głos, czy głos kogoś innego? Co robisz Adamie na tej ziemi i do czego zmierzasz? Jeszcze nie znam odpowiedzi na te pytania, lecz ruszając na wschód, gdzie ponad linią gór pojawia się poświata, wierzę, że znajdę odpowiedź. Idąc przez pustynię, o świcie, zupełnie nagi, spotykam węża, długiego, lśniącego i śliskiego (co świadczy o jego morskim pochodzeniu), z cienkimi, ostrymi zębami. Po raz pierwszy czuję strach. Głos w mojej głowie multiplikuje się i słyszę nie dwa, nie trzy, ale dziesiątki głosów, żądających sprzecznych czynności: uciekaj, walcz, udawaj głupa, spróbuj się zaprzyjaźnić, zmanipuluj go. Powoli oddalam się w kierunku rzeki i zadaję sobie pytanie: czy to wszystko jest po coś, czy po nic? Mam dwie nogi, dwie ręce, natrętną narrację w głowie, członka, odczuwam strach – w jakim celu? Słyszę jak wąż pełznie za mną, wije się po piasku, syczy. Po raz pierwszy odczuwam głód, gdzieś wewnątrz moich trzewi odzywa się głos silniejszy od strachu, i nie wiedząc dlaczego (to nieokreślenie będzie mi często towarzyszyć) chwytam wielki kamień, odwracam się i walę węża prosto w łeb, widzę jego skonfundowanie, nie spodziewał się takiego obrotu zdarzeń, oto zwierzę (pozornie) słabsze zaatakowało silniejsze. Pierwszy kamień nie zabija, więc biorę drugi, trzeci, walę nimi, aż łeb węża zgniatam na miazgę. Czuję potężną satysfakcję, pierwszą rozkosz – zjadam mięso. Znajduję gałąź, którą ostrzę kamieniem, wspinam się na wysokie drzewo, skąd widzę całą okolicę, bezkresne przestrzenie traw, niskich krzewów, wzniesień, drzew, widzę mamuty, potężne zwierzęta, tłuste, wyobrażam sobie, ile w nich mięsa, które mógłbym jeść, jeść, jeść, więc siedzę na drzewie tak długo, aż mamuty przechodzą dołem, wybieram najmniejszego i z dzidą skaczę mu na kark, ostrze przechodzi na wylot, do przełyku, z którego wystaje teraz jak obwisły podbródek, zwierzę stoi ogłupiałe, oszołomione, przygotowanym wcześniej kamieniem trzaskam tak długo, aż mamut zwala się na ziemię, lecz nie zjadam go całego, zdzieram z niego skórę, którą okrywam ramiona, nazajutrz mamuty wracają tą samą drogą, zabijam drugiego, wieczorem trzeciego, nie jestem głodny, jednak odczuwam satysfakcję, podniecenie, gdy potężne zwierzę charczy zarzynane, wydaje ostatnie tchnienie, przyglądam się jego oczom, kiedy to następuje, jest w nich strach przed mną, oto coś tak wielkiego boi się czegoś tak małego, zaczynam kopać doły, do których wpadają po dwa, trzy mamuty, wówczas je kamienuje, toczę głazy, miażdżące kości wielkości drzew. Tak definiuje swoje miejsce w tym świecie: coś, co mnie przychodzi naturalnie (jak oddychanie, jedzenie, wydalanie), jest śmiertelnym zagrożeniem dla wielokrotnie silniejszych. Nocą rozbieram się do naga, by podpalać krzewy, rozświetlać pustynię, sygnalizować kosmosowi, że oto jestem, na tej pustyni, gdzie były same wielkie (ale głupie) zwierzęta, pojawiło się zwierzę potrafiące rozpalić ogień, wysłać sygnał innym gwiazdom, świecić jak one. Jestem materią na tyle złożoną, by dominować. Wówczas głos w moje głowie zadaje pytanie: dlaczego jesteś sam, Adamie? Innych zwierząt jest nieskończona liczba, ile zabiłeś już węży, mamutów, tygrysów. Lecz nigdy nie widziałeś nikogo podobnego do ciebie. Może jestem panem tej ziemi. Została stworzona, bym czynił ją poddaną. Jestem niezniszczalny, wszechmocny. Aczkolwiek nie ma nikogo, kto mógłby docenić moją wartość. Chciałbym, aby ktoś widział, jak zabijam mamuty, jak wabię je do dołów, a potem kamienuję (czyż to nie było pomysłowe!). Ktoś powinien dzielić ze mną tę rozkosz – niepowtarzalny dźwięk pękających kości. Aż ziemia wokół jałowieje, tygrysy omijają dolinę, zabiłem wszystkie mamuty, a o świcie zobaczyłem dwa węże walczące ze sobą koło potoku; wbiły w siebie zęby i oba skonały. I kiedy ziemia wokoło nudzi mnie definitywnie, wyruszam w podróż; teraz już nie jest wszystko jedno, w którą stronę ruszę, chcę znaleźć dolinę podobną do tej, w której mieszkałem (nie znam jeszcze pojęcia czasu, więc nie mam żadnych punktów odniesienia). Wyruszam przez góry, pradawne formacje zastygłych głazów, wypiętrzonych iglic, zawiniętych mas magmy, nade mną krążą potężne ptaki, z zakrzywionymi dziobami, o czerwonych wilgotnych ślepiach, i obserwując je wynajduję koło. W jednej z jaskiń spotykam niedźwiedzia, którego zabijam włócznią, a kamiennym nożem rozkrawam jego tuszę, by zasnąć w cieple. Wykrojonym tłuszczem smaruje moje ciało i odkrywam, że mogę zmieniać się w zwierzęta, być mamutem, ptakiem, rybą. Mogę zejść na dno oceanu i wzlecieć aż do ognistej kuli. Schodzę z gór, zostawiam za sobą śnieżne szczyty. Zaczyna padać deszcz, a głos w mojej głowie pyta: czy to się dzieje przypadkiem, czy deszcz musi padać akurat wtedy, gdy nie masz się gdzie schować, Adamie? Dochodzę do oceanu i na plaży rozpalam wielki ogień, pilnuję, by płonął dniem i nocą, musi być widoczny z daleka. W wodzie zakładam sieci, utkane z wiotkich gałęzi, wśród których przeplatam kolorowe kamyki, ryby wabione błyskotkami, omotują się, tak że wyciągam ich setki, drżących, łapiących ostatni oddech w pękające skrzela, jakby bulgotały bąbelki. Później rysuję ryby na wilgotnym piasku, aż przychodzi fala i zmywa moje malowidła. Buduję łódź z drzew, które nauczyłem się zwalać, wykorzystując prawo dźwigni. Bale ociosuje kamienną siekierą. Kształtuje drewno według fantazji, która pojawiła się we mnie nie wiadomo skąd, po prostu rozbłysnęła jak supernowa, znikąd, z gazu, z pyłu, z prochu. Wyciosuje z drewna węże, mamuty, ryby – ustawiam je wokoło obozowiska. Zbudowałem łódź, z żaglem zszytym ze skór. Zabijanie zwierząt znudziło mnie zupełnie; rozkosz, którą czułem, minęła, i czasami, szczególnie we śnie, tęskniłem za tak mocnym uczuciem, aby pragnąć czegoś silniej niż czegokolwiek innego, pragnąć tak mocno, że jest się gotowym zaryzykować własne przetrwanie. Zrozumiałem wiatry i nauczyłem się nawigować, obserwując gwiazdy. Jeśli miałem wrażenie, że na horyzoncie pojawia się punkt, zmieniałem się w mewę i szybując nad bezkresem, rozczarowywałem się po raz kolejny, gdyż, w najlepszym wypadku, to, co widziałem, okazywało się dryfującym drzewem albo martwym wielorybem, zżeranym przez mewy. I czasami trafiałem na samotne wyspy, początkowo budzące we mnie wielkie oczekiwania, penetrowałem je od plaż aż po wulkaniczne szczyty, nauczyłem się jeść kokosy i banany, wymyśliłem procę, którą zabijałem kolorowe papugi, ginące w zabawnym skrzeku i szeleście rozrywanych piór. Lecz na żadnej z wysp nie znalazłem niczego, czego bym pragnął. Nocami zaczęły mnie dręczyć lęki, nie mogłem spać, wpatrywałem się w niebo; czegoś mi brakowało, lecz nie umiałem powiedzieć czego. Nie była to tęsknota za innym człowiekiem, gdyż nie odkryłem jeszcze przynależności gatunkowej, więc nie mogłem tęsknić za czymś, czego nie znałem. Aż którejś nocy nadeszła wielka burza (na morzu zawsze wcześniej czy później nadchodzi wielka burza), waliły pioruny, wiatr pozrywał żagle, ogarnął mnie strach większy niż w konfrontacji ze zwierzętami, miałem pewność, że zginę, w zetknięciu z żywiołem tak potężnym, człowiek nie może przetrwać, i tak wymyśliłem boga, zacząłem się modlić, moja egzystencja bez niego nagle stała się zupełnie bezsensowna, musiałem zwrócić się do kogoś, kto nada sens mojej śmierci, moja śmierć nie mogła być tym samym co śmierć mamutów, ukamienowanych w dole, albo śmierć wieloryba, rozdziobanego przez mewy, przecież, nie miałem co do tego wątpliwości, byłem czymś więcej niż pieprzony mamut albo wieloryb, więc musiał istnieć ktoś, kto nadawał temu sens. I modląc się żarliwie, powtarzając: ojcze mój, któryś jest… zasnąłem snem błogim, niemowlęcym, choć wokoło kłębiło się piekło, wszechpotężny żywioł, zetknięcie frontów atmosferycznych, fale wyższe od gór, i w środku tego pandemonium mały, kruchy człowieczek, śpiący beztrosko, gdyż oto jego śmierć zyskała znaczenie. O świcie zbudziłem się wypoczęty i wymyśliłem pieśni religijne, gdyż odtąd byłem człowiekiem religijnym, i jeśli nie oddawałem się zupełnie przyziemnemu zabijaniu zwierząt, wyplataniu koszyków, wypalaniu małych zwierzątek z gliny, myślałem o sprawach eschatologicznych (sam wymyśliłem to słowo), wyobrażając sobie grzech (i samemu wypełniając to pojęcie treścią, początkowo nie byłem pewien, co wolno, a czego nie, lecz z każdym kolejnym doświadczeniem stawało się to dla mnie bardziej klarowne). Boga wymyśliłem na podobieństwo swoje, dałem mu dwie nogi, dwie ręce, głowę, i ten sflaczały mięsień, pojedynczy, centryczny, służący (póki co) do tak prozaicznej czynności jak sikanie (odkąd żeglowałem, zawsze sikałem z wiatrem). Mój bóg wiedział wszystko to, co ja wiedziałem. Jego świat był światem przebiegłych pułapek, w które wabiłem mamuty, okrutnej sprawiedliwości, gdzie słaby kamienuje silnego. Po tysiącach nocy spędzonych na łodzi, gdy powoli krystalizowało się we mnie pojęcie czasu, dotarłem do wielkiej wyspy, której kresu nie umiałem określić, nawet jeśli zmieniałem się w ptaka i szybowałem cały dzień, widziałem tylko płaskie łąki, łąki, łąki, pełne bizonów, psów i myszy. Postanowiłem zbudować dom, na brzegu oceanu, by rankami oglądać wschody ognistej kuli, cieszyć wzrok uspokajającym pejzażem spienionej wody, i odkryłem, że wszystkie przyjemności przemijają, smak świeżego, krwistego plastra mięsa może obrzydnąć, i kiedy je się tysięczny plaster mięsa, choć równie świeży i krwisty, nie smakuje on jak pierwszy, euforyczny, zmysłowy. Odkryłem rolnictwo, sadziłem nasiona na wzgórzu, obok domu, i już wkrótce jadłem warzywa, co początkowo wzbudziło we mnie entuzjazm, z czasem malejący, malejący, malejący, aż każda przyjemność tego świata wydawała mi się płaska, bezbarwna, bez znaczenia, z coraz większym trudem wstawałem rano, by zapolować, większość dnia spędzałem leżąc w ciemności, apatyczny, niemrawy, i ten stan, wydawałoby się trwały, pewnego dnia minął, sam z siebie, odszedł, wówczas ruszyłem w głąb wyspy, poczułem definitywną niechęć do wybrzeża, i podążyłem na zachód, szedłem dniem i nocą, uniesiony nową emocją, pragnąc dowiedzieć się, gdzie kończy się świat. Nocami widziałem miliony gwiazd, takich samych jak moja, samotnych, migotliwych. Zabijałem tyle zwierząt, ile potrzebowałem, jeśli spotykałem zwierzę, którego wcześniej nie znałem, zabijałem je z ciekawości, dla nauki, próbowałem jego mięsa, zaglądałem do środka, nadawałem mu nazwę. Kiedy nadeszły mrozy, podążałem wraz ze stadami bizonów, wieczorem zabijałem jednego i obok powalonej tuszy rozpalałem ognisko. Noc spędzałem we wnętrzu bizona, otulony gorącymi trzewiami, jeszcze bulgoczącą krwią. Po takiej nocy następował rozczarowujący ranek: budziłem się skostniały, krew wystygła, mięso stężało jak bryła lodu, ognisko wypaliło się do ziemi. Mijałem rzeki, jeziora, lasy, a moje znudzenie rosło, rosło, rosło, ciągle w tym samym monotonnym krajobrazie, bezcelowy, o co zacząłem winić boga, zadręczałem go nocami: dlaczego świat jest tak nudny, bezbarwny, nie do zniesienia. Aż spotkałem ludzi. Dotychczas byłem sam, a teraz odkryłem mężczyznę i kobietę, zrozumiałem ich odrębność i nazwałem ją. To co nazwałem, oni postrzegali intuicyjnie. Byli na niższym poziomie ode mnie: nie znali koła ani boga (wymyślili własnego – nieprawdziwego, o prymitywnej koncepcji, którego podobizny ryli w skałach). Szybko nauczyłem ich wszystkiego: narysowałem koło, rozpaliłem ogień i opowiedziałem o moim bogu (tym prawdziwym, wyrafinowanym, niejednoznacznym). Mężczyzna był szybki i sprawny, włócznią zabijał bizony. Pokazałem, że potrafię zabijać równie skutecznie jak on. Kobieta chodziła naga, skubała czerwone owoce i patrzyła prosto w oczy. Sprawdzaliśmy z mężczyzną, kto włócznią rzuci dalej, potem nurkowaliśmy w jeziorze, kto głębiej. Gdy biegaliśmy po płaskowyżu, odkryłem ambicję (i pełznącą w jej cieniu nienawiść) – mężczyzna biegał szybciej ode mnie. W nocy rozmawialiśmy przy ognisku; opowiadali mi o sobie, o swoim życiu razem, czego początkowo nie rozumiałem, lecz, kiedy myśleli, że usnąłem (w rzeczywistości sprytnie obserwując ich spod przymkniętych powiek), zrozumiałem, co mieli na myśli. We śnie ukazał mi się szaman, grający na szamańskim bębenku, często obracałem się z boku na bok, niespokojny. Rano zabiłem mężczyznę. Jego ciało zakopałem w ziemi. Kobieta jeszcze spała.