Postacie:

Julia – Rozsądna 30-latka, samotna, korporacjuszka, ale z dystansem do normików z pracy, którzy się licytują od godz. 09:00 do 23:00, kto się bardziej jara swoją pracą. Julia nienawidzi słowa „jaram się”. Dużo w niej pustki. Coś tam próbuje wyrwać od życia, namiastkę sensu, ale idzie to źle. Tęskni. Po prostu.

Mateusz – Życiowo doświadczony, ale w taki sposób w jakim powiedziała kiedyś o życiu pewnego człowieka Hanna Krall: za mało na literaturę, za dużo na życie. Samotny ojciec, bez wsparcia rodziców, korporacjusz, ale dla pieniędzy. Zawsze ratowała go energia i kreatywne rozedrganie. Rozgoryczony, ale jakimś cudem z pasją do życia, które uważa za wybitnie skurwiałe.  

Anna – Aktywistka, wrażliwa i neurotyczna, egzaltowana, ale nie przekracza granicy męczącej i żenującej, zawsze podlana odrobiną nudnej ironii. Weganka, z domu inteligenckiego, ale prowincjonalnego. Wyważone sądy, racjonalne, bez zacietrzewienia. Pracuje w agencji, ale czyta TS Eliota i wie kto to Juergen Teller.

Dariusz – Sam się wychował, jego rodzice nie mieli czasu. Prowadzili warzywniak, który wykończyły dyskonty.

AKT I

Zwykłe mieszkanie mądrej i wrażliwej osoby z klasy średniej, gdyby takowa w Polsce i istniała. Mieszkanie bez artefaktów klasy średniej aspirującej. Mądre i funkcjonalne, ładne, ale bez napięcia estetycznego. Jego ściany to ekrany wyświetlające różne matematyczne wzory, który płyną, zmieniają się, fluktuują, transformują jedne w drugie – symbol współczesnych algorytmów, które determinują socialową komunikację, a więc kogoś nam podsuwają, kogoś ułatwiają poznać, niektórych nam w ogóle nie przedstawiają, a niektórych nachalnie nam podstawiają wpływając mimo mglistych reguł bezpośrednio i realnie na nasze życie.

Każda z postaci ma na sobie kostium, który jest wielką bańką, coś w stylu baniek dmuchanych, które służą do poruszania się i zabawy na powierzchni wody. Sprawia to, że postacie mogą się ze sobą komunikować, ale nie potrafią się zbliżyć, dotknąć, poczuć swojego konkretu, cielesności, nie widzą do końca swoich gestów i mimiki co zubaża komunikację.

Julia: Nie potrafię zapomnieć o tej boazerii z domowej kuchni, kurwa, cztery lata terapii, piętnaście kilogramów kimczi rocznie i dwadzieścia litrów Chablis Lou Jalot, dziesiątki spektakli w TR Warszawa, kiedyś nawet zadałam jedno pytanie Warlikoskiemu na jakimś tam spotkaniu.

Anna: Co odpowiedział?

Julia: Że nie czyta, he he.

Anna: Czego nie czyta?

Julia: Łelbeka. Zapytałam go czy czyta Łełbeka i czy jest dla niego ważny. Boże, jaki wstyd, przecież na to dzisiaj się nie da patrzeć, na te smutki łelbekoskie, a człowiek kiedyś to całym sobą przeżywał, ech. Na Łelbeka znaczy się nie da, na Warlikoskiego w sumie też, nie wytrzymałabym 6 godzin w teatrze. Gdzie ja wtedy miałam głowę? I gdzie wtedy miałam swoją dupeczkę po tych 6 godzinach, hehe? Chyba w kolejce na rehabilitację z miejscem na 2032 rok, jak PiS wygra po raz osiemnasty.

Anna: No ale czo Ty z tą boazerią znowu, u mnie w domu była też, tylko z jakiego drewna? Co to było, sosna, jodła jakaś, nie wiem, sekwoja?

Julia: Albo z drewna Merbau.

Anna: Że z czego?

Julia: A zguglowałam teraz, wpisałam drewno egzotyczne, ekskluzywne i Merbau wyskoczyło. Ładne, wpada z brązowego w złoty. Postkolonialny zachwycik malutki taki.

Anna: (wpatrzona w telefon) No ładniutkie.

Julia: Niektórzy mają pamiątki takie fajne, konstytuujące, a ja będę miała boazerię! Ale se wymyśliłam teraz, jezu.  Ktoś usłyszy, ee bozaeria, pamiątką, co jeszcze, żwirek z akwarium dla rybek z dzieciństwa po kieszeniach noszony?  A ja, stary boazeria z drewna Merbau, taka u nas w domu była.

Anna: Boazeria z Merbau, doskonałe. Mój bloczek, szary rodzinny klocuszek, a w nim, jak ta perła, dojrzewa sobie boazeria z Merbau, schowana, umoszczona taka, o taka, umoszczona. Tak możesz mówić.

Julia: Ja z Merbau, a Ty z drewna Sapelli, oesu jak to ładnie schodzi z usta: Sapella!. Sapella. Uwaga, czytam o Sapelli (czyta z telefonu). Inne znane nazwy: Aboudikro, Penkwa Pochodzenie: Afryka Zachodnia, Środkowa, Wschodnia, Południowo-Zachodnia (m.in. Angola, Gwinea Równikowa czy Uganda). Dobra, Sapella srapella, ale ciągle mam tę boazerię drewnianą, te deseczki w sobie, ciągle obite nimi serduszko, jakby wysłane od wewnątrz tymi deseczkami. Kurwa, ja już nie wiem, niby mnie to nie męczy, ale to wykorznienie słoikowe to już do końca życia ze mną będzie. Człowiek powinien to samo błotko przez całe życie dreptać, a nie jakieś wojaże.

Anna podchodzi do siedzącej na kanapie Julii, próbuje ją przytulić, ale nie może, bo są w bańkach. Delikatnie się odsuwa zawstydzona i swoim gestem i bańkami.

Mateusz stoi, mówi szybko.

Mateusz: Błagam, nie zaczynajmy znowu o budowaniu siebie na nowo w tym mieście, w nowym życiu miejskim, rozumiem dziesięć lat temu, jak jedliśmy jeszcze okruchy z Szarloty, ok, ale nie dzisiaj. Stop. To nie są łamy „Wysokich Obcasów”.

Julia: Byłoby spoko jakby to samo powiedziała moja terapeutka w końcu, 10 koła bym była do przodu.

Mateusz: Pola mnie wymęczyła rano strasznie dzisiaj, cudowne dziecko, ale zabierzcie czasem to cudowne dziecko ode mnie, hehe. Dwa etaty, samotne rodzicielstwo, ojcostwo powiedzmy i chodzenie do pracy. Matki histeryczki samotne same se winne, tak gdzieś myślałem kiedyś za małolata, dzisiaj mam ochotę takiej rączkę pocałować i powiedzieć: ok, ktoś w Tobie kiedyś ejakulował, ktoś kto na Ciebie nie zasłużył! Chcę żebyś to wiedziała!

Anna: Też mi się nie chce znowu zaczynać gierki pt. „Kto bardziej wyterapeutyzowany”, w ogóle uważam, że dzisiaj, my młodzi, więcej opanowaliśmy z tej całej terminologii terapeutycznej niż fatycznie przepracowaliśmy. To okropne.

Julia: Zabrzmiało jak cytat z tłitera wziętej 80-letniej terapeutki.

Anna: Nie mam siły na to, nie chce mi się, po prostu. I żeby nie było, wcale nie jestem zmęczona pracą, moja praca mnie nie męczy, moja praca mnie odciąga od, he he, myśli o sobie samej. Tak widzę pracę dzisiaj, to nie jest jakiś zapierdol 12 godzin dziennie, tak jak o tym se piszą na tłiterze dziadersy, tylko wręcz przeciwnie. 8 godzin rzetelnej robótki i papa, uciekam od siebie już gdzie indziej, ale dzisiaj i tak mnie zmęczył status poranny z agencjuszami. Boże, te typiary z tej komunikacji marketingowej to są takie typowe marketoidy, golemy korporacyjne. Koszmar.

Julia: No, i te dauny jeszcze się wszystkim „jarają”. Jaram się tym! A weź się zjaraj już do samego końca tym, niech popioły zostaną i te popioły wysypmy nad Mordorem hehe.

Mateusz: A co tam dzisiaj za projekcik był grany?

Anna: A wiesz co, jakieś znowu produktowe bzdury, kampanie z przepalanymi pieniędzmi, za które byś wyżywił cztery piecze rodzinne zastępcze przez 5 lat. Kolejne pozorowane działania, frustra na maksa, ale zacisnęłam zęby. W ogóle to piękne życie mają te osoby z miasta, lubię ich luz, nie ma w nich spiny, tylko jakieś takie zupełne odklejone, no robią co chcą. Wiesz, psycholog szkolny za 2500 zł netto albo praca w muzeum i jakieś kuratorstwo. Siedzisz, piszesz te kuratorskie poematy i czujesz, że żyjesz.

Nagle zakłócenia na planszy, migają algorytmy, znikają, to znów się pojawiają, nagle błysk, zmieniają się barwy algorytmów stroboskowo, schizofrenicznie. Nagle wszystko znowu wraca do starego porządku, ale jest już nowa postać na scenie. Także w bańce.

Dariusz:  Ja w robocie to tak 12 godzin, zniszczyłem sobie kolano, plecy i odmroziłem małego palca, ale nikomu się nie przyznałem. W końcu i tak go odratowałem. Tu panie odmrozili, o, tu panie, Norwedzy.

Dariusz mówi to trzymając fragment boazerii, głaszcząc go czule, ten fragment.  

Julia, Mateusz, Anna w ogóle nie są zdziwieni, gładko wchodzą w tę rozmowę.

Mateusz: Co to za deseczka?

Dariusz: Boazeria, z mojego rodzinnego domu.

Julia: Ty to nosisz ze sobą? Zawsze? Po co?

Dariusz: Zawsze, to nie, ale jak przyjeżdżam do domu z Oslo to zawsze ją ze sobą biorę. Mam takich kilkanaście w domu. Szanuję rodziców w chuj, to taki mój chołd.

W tym momencie wyświetla się na ścianach napis HOŁD.

Julia, nie patrząc w ekran, tak jakby wyczytała ten błąd z ust Dariusza: Chyba hołd…

Dariusz: Chołd.

Julia chce do niego podejść, próbuje dotknąć tej boazerii trzymanej przez Dariusza, wykonać jakiś czuły gest, nie może. Szarpie się coraz bardziej, coraz mocniej, intensywniej.

KONIEC

AKT II

Piotrek – nadwaga, koło 30 lat, w mundurze ochroniarza. Siostra po medycynie, dom biedny i wcale nie schludny. Usposobienie wesołe, ale cwaniackie, raczej życzliwy, bez złej woli.

Daniel  – bezrobotny, żyje na zasiłku i z oszczędności z Norwegii. Już drugi rok. Był w wojsku, dostał tam udaru. Nigdy nie doszedł po tym do siebie. Infantylny, wesołkowaty, przytępion. Brat Dariusza.

Dariusz – sam się wychował, jego rodzice nie mieli czasu. Prowadzili warzywniak, który wykończyły dyskonty. Największy kozak tak do 30stki, później emigracja. Dzielny, inteligentny. Brat Daniela.

Marlena – żadne tipsy, stereotypowe bzdury. Dziewczyna poukładana, mało jej zabrakło, żeby się wyrwała. Została, bo rodzice aż tak nie motywowali i nie zachęcali do studiów. Lubi czytać, jest wrażliwa. Prowadzi lekcje tańca i jest instruktorką fitness. Dorabia robiąc marketingowi lokalnemu potentatowi meblarskiemu.  Sympatia Marleny.

Julia –  Rozsądna 30-latka, samotna, korporacjuszka, ale z dystansem do normików z pracy, którzy się licytują od godz. 09:00 do 23:00, kto się bardziej jara swoją pracą. Julia nienawidzi słowa „jaram się”.

Klatka schodowa w czteropiętrowym bloku znajdującym się na osiedlu miasta, które liczyło kiedyś 80 000. Dzisiaj liczy około 50 000, reszta jest w Warszawie i Oslo. Wszyscy stoją przed klatką, jest zimno. Wszyscy są w tych samych bańkach, w których były postacie z Aktu I. Wokół nich ekrany z tą samą projekcją algorytmów.

Piotrek: Nie wszedł ten kupon na jednym meczu, jakiś wu han gang przegrał z innym AC Szanghaj, podobno miał być pewniak, mówił koleżka w STSie, który zjadł zęby na chińskiej lidze. No i chuja wygrałem, a było do wyjęcia ponad 2 koła.

Daniel: He, he, co za typ.

Piotrek: No co, za tydzień gra znowu angielska to wyjmę wtedy może co.

Stoją wszyscy w ciszy.

Dariusz do Daniela: Ty, jedziemy jutro na ten cmentarz?

Daniel: No jedziemy chyba.

Marlena: To dam Wam tę zmiotkę dzisiaj to weźmiecie, żeby zamieść pomnik.

Dariusz: No, dzisiaj ją wezmę od Ciebie, jak Cię odprowadzę, dzięki.

Cisza.

Dariusz: A co tam u Patrycji?

Piotrek: No Pawełek dalej w poprawczaku siedzi, bo jakiś kurator chuj ciągle go gnębi i nie pozwala mu wyjść wcześniej, mimo że już by mógł. Patrycja tam jeździ do niego pod Hutę ciągle i z nim gada. Nawet psycholog tam już jakąś opinię wydał, że może wyjść, ale ten zjeb kurator dalej nie pozwala. Ostrowiec zajebany.

Dariusz: Stary, przecież mi ten kurator mój zrobił tak, że mnie zapuszkowali na dwa tygodnie kurwa, mówiłem Ci to chyba sto razy już. Dwa tygodnie w kryminale. Jak on się nazywa, ten wasz kurator?

Piotrek: Ciepliński.

Dariusz: A to nie, to jakiś inny typ.

Piotrek: Jest coś w ogóle otwarte dzisiaj? Dawaj do Kaperka na piwko jedno na szybciutko.

Dariusz: Stary, nie chce mi się w ogóle, jutro trening jeszcze  w ręczną, nie dam rady dzisiaj.

Piotrek: No, a jeszcze czynna jest Hulakula na Pułankach?

Marlena: Nie no chyba zamknięta na tygodniu o tej godzinie ta mordownia.

Dariusz: Ty wiesz co tam się ostatnio stało, koleś tak dostał w pizdę od tych typków od Żaby, że go psy musieli z chodnika zbierać, no tam już raczej na ostro jest. Nawet ja tak uważam. Miasto skurwiałe się robi coraz bardziej.

Marlena: Ja lubię Ostrowiec. Ok, nudo jest, nie ma tego wszystkiego co wszędzie, ale przecież gdzie indziej są inne problemy. A Ty grypsowałeś Darek, nie?

Dariusz: No.

Marlena: I jak?

Dariusz: No co jak, co jak. Jak klawisz podszedł i mówi do mnie na początku jak wjechałem na puchę, że siema, cześć i rękę mi podaje. A ja mu mówię, a co Ty kurwo się tak witasz? Bo wiedziałem, że jak mu rękę podam to mnie w siatę zawiną i tyle będzie z tego grypsowania. A klawisz: o Ty, to Ty grypsować chcesz, dobra, dawaj tutaj. I coś tam mnie niby chciał poszarpać przy przeszukaniu, ale to takie macanki były niegroźne i tyle. Więcej grzechów nie pamiętam.

Daniel: Jaki to jest typ, dwa tygodnie siedział i grypsował.

Marlena: Jak na wakacjach.

Nagle zakłócenia na planszy, migają algorytmy, znikają, to znów się pojawiają, nagle błysk, zmieniają się barwy algorytmów stroboskowo, schizofrenicznie. Nagle wszystko znowu wraca do starego porządku, ale jest już nowa postać na scenie. Także w bańce.

Anna: Jak można było kogoś wsadzić na tylko tyle do więzienia? Za co? Jak można było kogoś skazać na dwa tygodnie więzienia? Na kontakt z tymi bandytami, recydywistami? Młodego człowieka?

Daniel: Co za typiara, kurwa.

Dariusz: No tak było. Odwiesili mi wyrok.

Anna: Za co wyrok?

Dariusz: Za to, że nie chodziłem do szkoły, a brałem rentę po mamie. Dostałem wyrok za to zaoczny.

Anna: Ale jak to, przecież powinna być cofnięta w najgorszym wypadku renta, a nie od razu wyrok? Nie miałeś prawnika?

Dariusz: Nie miałem, wyjeżdżałem wtedy do Norwegii, nie miałem czasu się tym zająć. Jakieś niby powiadomienia przychodziły do domu, ale nie miałem jak odebrać.

Julia: A za co ten wyrok został odwieszony?

Dariusz: Za jakieś tam psoty w barze, nic konkretnego.

Anna: Słuchaj Darek, Ty jesteś taki jakiś inny, inaczej patrzysz, co z Tobą?

Marlena: A my to niby, że co? Że na przemiał, bo zawsze jest ten jeden co się niby wybija albo rokuje, ale zawsze w kontrze do tych co nie rokują albo są głupsi, tak?

Anna: Nie, no nie. To nie tak.

Marlena: Acha.

Daniel, niewyraźnie i jąkając się: Ja to uważam, że każdy coś ma i może coś zrobić w życiu.

Dariusz (podirytowany): Dobra, weź się zamknij.

Piotrek podchodzi do Daniela, chciałby stanąć bliżej niego, ale nie może, bo są w bańce obaj.

Dariusz: Jak tam dzisiaj na tańcach było?

Marlena: Spoko bardzo.

Dariusz: Grzeczne dzieci?

Marlena: No, fajnie się tańczyło dzisiaj, mega się jarałam, bo robiliśmy nowy układ i szybko załapały bardzo.

Anna: To fajnie, że uczysz dzieci tańczyć, to chyba takie misyjne bardzo, dużo w tym radości i sensu chyba, co?

Marlena: No… Tak. Fajne są.

Julia: A czym się jarasz najbardziej w tym?

Marlena (nieśmiało, zaskoczona zainteresowaniem): No, ogólnie tak…

Julia: To musi być wspaniałe, tak uważam. Taka praca.

Marlena: Nie no czasem ich wyrzucam za drzwi hehe, bo przeklinają albo przychodzą upaleni. Wtedy jest ciężko.

Anna: No wyobrażam sobie, ale mimo wszystko super, to musi być takie hm, wstajesz rano i czujesz, że chyba jest po co, ale dobra, może idealizuje.

Marlena: Przerywa. A co Ty tam masz w rękach?

Anna: Ja? O takie.

Pokazuje jedno z najbardziej ponurych miast w Polsce, ale zamknięte w miniaturce, takiej malutkiej kuleczce, bańce jakby, którą jak potrząśniesz to spada jakby śnieg na to miasto, ale ono jest tak pięknie wyrzeźbione w tej kuleczce, miniaturowe takie, z detalami, robota jakiegoś florenckiego mistrza, tak wygląda. XIV – wieczny geniusz rzemieślnik-artysta wyrzeźbił w plastikowej kulce piękne miasto, hutnicze, XX-wieczne, skurwiałe, ale ich: Marleny, Dariusza, Daniela, Piotrka i Anny.

AKT III

Anna – Aktywistka, wrażliwa i neurotyczna, egzaltowana, ale nie przekracza granicy męczącej i żenującej, zawsze podlana odrobiną ironii. Weganka, z domu inteligenckiego, ale prowincjonalnego. Wyważone sądy, racjonalne, bez zacietrzewienia. Pracuje w agencji, ale czyta TS Eliota i wie kto to Juergen Teller.

Dariusz – Sam się wychował, jego rodzice nie mieli czasu. Prowadzili warzywniak, który wykończyły dyskonty.

Marlena – żadne tipsy, stereotypowe bzdury. Dziewczyna poukładana, mało jej zabrakło, żeby się wyrwała. Została, bo rodzice aż tak nie motywowali i nie zachęcali do studiów. Lubi czytać, jest wrażliwa. Prowadzi lekcje tańca i jest instruktorką fitness. Dorabia robiąc marketingowi lokalnemu potentatowi meblarskiemu.  Sympatia Marleny.

Kurator – 50-letni przegrany człowiek, ale nie z powodu niespełnionych talentów, przeciwności życiowych. Człowiek bez woli, bez charakteru. Męczy się w życiu, ale nie cierpi. Tylko się męczy, dlatego przegrany.

Rodzice – chór rodziców wszystkich postaci, który stoi obok, w innym pomieszczeniu. Fałszuje, źle śpiewa, czasem mówią jednym głosem, a czasem nie. Będzie to zaznaczane. Wszyscy rodzice są w jednej bańce.

Wszyscy w poczekalni. Oszklonej, stalowej, czystej, ale bez przesady. Ściany to ekrany wyświetlające różne matematyczne wzory, który płyną, zmieniają się, fluktuują, transformują jedne w drugie – symbol współczesnych algorytmów, które determinują socialową komunikację, a więc kogoś nam podsuwają, kogoś ułatwiają poznać, niektórych nam w ogóle nie przedstawiają, a niektórych nachalnie nam podstawiają wpływając mimo mglistych reguł bezpośrednio i realnie na nasze życie.

Kurator (do słuchawki):  Słyszysz mnie? Dobra, dzwoniła nauczycielka, że się pobiłeś dzisiaj znowu. Słuchaj, w więzieniu nie wszyscy są bandytami, szefami, nie każdy grypsuje, znakomita większość to normalni ludzie. Ty myślisz, że będziesz szefem, bo dwa razy biedronkę okradłeś i się pobiłeś? Trafisz tam jako frajer i frajerem tam będzie.

Rodzice: Nasza wina, nasza wina, nasza rodzicielska niewinna mina. Co mieliśmy robić?

Kurator: Wysyłam ci wezwanie na przyszły tydzień do mnie, czekam na ciebie.

Rodzice: Ja tak wychowałam, boże boże, klapsy w pupę na goły pośladek, wkrótce będzie jedynie chudy więzienny obiadek.

Kurator do chóru: Ja się Państwa nie pytam o zdanie. Ja go nie wychowałem, to nie moja wina, ja nigdy nie byłem przeciwko dzieciom, ja zawsze z dziećmi, nawet jak nie mogłem patrzeć na dzieci w kolejce w sklepie, na ulicy to ja zawsze z dziećmi byłem. Nawet jak tego jednego co do więzienia w końcu trafił, bo mu wyrok odwiesili za rentę matki, to ja nawet wtedy dzwoniłem nawet zagranicę, żeby mu powiedzieć, że sprawa, że jak się nie stawi to problem. Dwa razy dzwoniłem! Dwa razy, numer kierunkowy sprawdzałem do Unii Europejskiej, halo Unia, jaki wewnętrzny do Norwegii.

Jeden z rodziców w chórze: Mówiłam ci synu, mówiłam, żyj tak, żeby nikt nigdy przez Ciebie nie płakał. A Dariusz płakał przez ciebie, oj płakał.

Kurator: Mamo, ty nigdy nic nie mówiłaś do mnie, przecież ty nie rozmawiałaś ze mną, bo była praca w domu, na polu praca była i ja to rozumiem, ale po co nawet stamtąd kłamiesz, z tamtego miejsca?

Jeden z rodziców w chórze: Może i nie mówiłam, ale myślałam tak właśnie, żyj tak synu, żeby nikt przez Ciebie nie płakał.

Kurator: Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam. (podbiega z furią i wolą wykrzyknięcia matce w twarz (odbija się od bańki wokół chóru). Uspokaja się.

Kurator: A tatusia jak nie było, tak nie było. Nawet w tutaj, w chórze dziwacznym, rodzicielskim, zaświatowym nie ma. Tatusiu, tutaj już nie trzeba alimentów płacić, możesz wyjść! (krzyczy jakby do góry teatralne, żeby go usłyszał gdziekolwiek jest).

Rodzice: Rodzice: Nasza wina, nasza wina, nasza rodzicielska niewinna mina. Co mieliśmy robić? Będziecie mieć swoje dzieci to zrozumiecie?

Kurator: Ja się nie czepiam, ja nie wiem jak kto wychowywał, ja tylko pracuję i robię tak, żeby się nie pozabijali. Ja do Państwa nie mam żalu żadnego. Społeczeństwo może mieć, ja nie mam! A Darek, wracając do Darka, porządny chłopaczyna, zaniedbał te sprawy, stąd ten kryminał dwutygodniowy, przyznaje, głupi wyrok… Dwa tygodnie w więzieniu, z recydywą, ja się zgadzam.

Rodzice jednym głosem: Dwa tygodnie! Z recydywą!

Kurator: Tak, bezsensu, ale wyszedł, żyje, dalej pracuje. Czysta kartoteka, białko czyste, jak to mówią w puszce.

Rodzice: Darek, chodź no tu (takie blokowe zawołanie, jak z okna, bez śpiewu)

Nagle zakłócenia na planszy, migają algorytmy, znikają, to znów się pojawiają, nagle błysk, zmieniają się barwy algorytmów stroboskowo, schizofrenicznie. Nagle wszystko znowu wraca do starego porządku, ale jest już nowa postać na scenie. Także w bańce. Pojawia się Dariusz. Nie jest zdziwiony nową lokalizacją. Kurator odsunął się lekko, wzdrygnął się, gdy go zobaczył.

Dariusz (do widowni, trzymając boazerię): Ja to nigdy nie miałem żadnych zabawek. I nie to jest najważniejsze, bo jak chciałem otworzyć sklep z odżywkami to mama mi dała pieniądze, po prostu mi dała. Wtedy mieliśmy dużo pieniędzy, dobrze się nam powodziło.

Rodzice (jeden głośniej krzyczy DAŁAM, reszta chóru: DAŁA).

Dariusz: Nic z tego biznesu nie wyszło, nie przychodzili ludzie, ale to inne czasy były, nie było tyle siłowni ładnych z nowoczesnym sprzętem, jak były to i tak chamy przychodziły i robiły te klatki po 150 kg, a ja z nimi, bo wtedy jeszcze się bawiłem w chuligankę, po lasach się tłukliśmy, więcej grzechów nie pamiętam.

Nagle kolejne zakłócenia na planszy, migają algorytmy, znikają, to znów się pojawiają, nagle błysk, zmieniają się barwy algorytmów stroboskowo, schizofrenicznie. Nagle wszystko znowu wraca do starego porządku, ale jest już nowa postać na scenie. Także w bańce. Pojawia się Anna. Nie jest zdziwiona nową lokalizacją.

Anna: A ja pamiętam. Pamiętam jak ojciec tłukł matkę, bo mu się coś chyba nie podobało, że się jednak urodziłam te 7 lat temu, bo wtedy miałam lat siedem i całkiem dużo fajnych LEGO, które kosztowało jeszcze tyle, że kupisz dwie małe paczuszki i przepierdalasz pińcset plus. No, i pamiętam głuche uderzenia. (cisza). Kilka takich głuchych uderzeń i wtedy mama krzyknęła do mnie, do tej 7-latki, Anka dzwoń na policję. Ja w swoim odruchu, jakimś dziecięcym takim automatyzmie, rzucam się do tego telefonu przybitego do ściany, bo takie wtedy były i biorę tę słuchawkę i przykładam do ucha i kurwa. (cisza) I nic. Cisza. Tzn. nie cisza, bo słychać te głuche uderzenia, więc nie dałoby się powiedzieć, cisza jak hehe makiem zasiał, raczej cisza jakby ojciec matkę napierdalał.

Rodzice: Nie przeklinaj!

Anna: Przepraszam.

Rodzic (jeden z nich): Ania, Ty to pamiętasz?

Anna: No jakby przez mgłę, ale taką zielonkawą, trującą nieco.

Rodzice (wszyscy): Nasza wina, nasza wina, nasza wielka niewinna mina. Taka jesteś wrażliwa? Tyle zapamiętałaś z tego dzieciństwa? (Do Dariusz): Ty też?

Anna: Nie, pamiętam też jak musiałam z mamą uciekać do babci, a mama, jakby kurwa tego było mało, że uciekamy, mówi do mnie: ty wróć, bo inaczej tata ci komputer zepsuje. Wtedy sobie myślę: pewnie ma rację, w amoku pijany, może zrobić krzywdę monitorowi, gdzie ja będę simsy hodować, w akwarium kurwa ze skalarami? Dzisiaj tak myślę, tak sobie ironicznie to podlewam, żeby nie bolało, ale wtedy  się bałam naprawdę. Mamo?

Rodzice: Będziesz mieć swoje, to zobaczysz, jak to jest! (wszyscy)

Dariusz: Ja nie będę mieć swojego, nie chcę, żeby ktoś cierpiał znowu na tym świecie. Nie wiem czy to dziecko umrze na raka czy je zabije jakiś zjeb w szkole z pistoletu.

Anna: A nie boisz się, że słońce za 4 mld spali ziemię? To taki sam strach, tego samego rodzaju.

Dariusz: Tego to nie. Poza tym Norwegii nie spali, tam mają taki socjal, że japrdl, po co to palić wszystko?

Anna: Mamo i Tato, Rodzie, list do rodziców, napisz mi list, a powiem Ci kim jesteś, tak mówi mój przyjaciel. Tato, napisz mi list. Napisz mi list, na 10 stron, czcionką siódemką.

Dariusz: Ok, rodzice są jacy są, ale trzeba szanować, tak jestem nauczony. Ja pamiętam jak ojciec kiedyś wyszedł w samych majtach do samochodu z domu. My pod blokiem wszyscy, a on w samych majtach przed nami idzie. Coś tam się śmiałem, ale w chuju mam taki śmiech.

Rodzice: Będziesz miał swoje to zobaczysz jak to jest!

Dariusz: Będę miał swoje majtki i tylko swoje, to tyle Wam powiem, a jak je ktoś zobaczy to moja żona tylko, a nie połowa bloku.

Anna: Przykre to. Wstydziłeś się.

Dariusz: (cisza). Nie, no aż tak to nie.

Anna: A jak?

Dariusz: (cisza)

Rodzice: IKS DE HE HE HE!

Anna: Tak, praca na emocjach srocjach, ile można o tym gadać? Ja chcę żyć, być.

Rodzice: IKS DE HE HE HE! Dziecko, kto Ci broni?

Anka: No, kto? Starzy ludzie w internecie, dajce mi spokój, smacznej kawusi z nowiczokiem dla Was!

Anka rzuca miniaturowym Ostrowcem z poprzedniego aktu, ale trafia w siebie, bo odbija się miniaturka od bańki, w której jest Anka.

Anka podchodzi do Dariusza i chce go dotknąć, ale nie może bo są w bańkach.

Dariusz: Ty, a Ty zadzwoniłaś na te psiarnię?

Anka: Nie. Nie znałam numeru.

Dariusz: I dobrze. Raz konfident, na zawsze konfident.

Dariusz chce podejść do Anki, nie może, bo jest w bańce.

Anka: Tak.

Damian Piwowarczyk – Pojebańka
QR kod: Damian Piwowarczyk – Pojebańka