You were dead, you were sleeping the big sleep, you were not bothered by things like that, oil and water were the same as wind and air to you. You just slept the big sleep, not caring about the nastiness of how you died or where you fell. Me, I was part of the nastiness now.

Raymond Chandler, „The Big Sleep”

Nikt nie spodziewał się środy w tym tygodniu, taki to był tydzień. Ricardo Piglia co prawda stwierdził gdzieś, że to niedziele są idiotyczne, ale oczywiście nie miał racji, ponieważ nie niedziele, lecz środy. Środa to największa zakała tygodnia, odprysk z kalendarza, bękart Merkurego, to sposób wszechświata, by powiedzieć nam wprost, że nas nienawidzi.

To oczywiście była środa. To musiała być środa. I w tę właśnie środę dostałem w kość bardziej niż zwykle, to życie dało mi w kość i to tak bardzo, że nawet sam Marlowe uroniłby łzę albo dwie zapłakałby nad moim marnym, pożałowania godnym losem.

Poturbowany jestem po tych wszystkich razach, a to ręka niesprawna, a to wątroba niedomaga. Nie ma we mnie już ani krztyny entuzjazmu, tak charakterystycznego dla ludzi mniej przeoranych, którzy czują, że mają serce w kształcie pomarańczy, jak to ujął Boris Vian. Ja zaś noszę swe blizny niczym szkaplerze, niby ukryte, lecz obecne, wyczuwalne przy każdym, choćby i najlżejszym dotyku.

Tak czy inaczej, po wypadkach ostatnich dwudziestu czterech godzin nie pozostało mi nic innego, jak tylko siedzieć nad szklanką whisky, z papierosem w zębach — słuchając na cały regulator Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda (wersja z 1955), przy okazji stanowiąc egzemplaryczny model prywatnego detektywa — i rozmyślać nad tą nieszczęsną historią.

Poczochrałem psa po zakutym łbie. Pies wabi się Kura, bo tak. Pamiętam, jak kiedyś — kiedy jeszcze miałem złudzenia — napisałem ogłoszenie: „poznam sympatyczną i bez zobowiązań”. Pojawiła się, a jakże, sympatyczna i bez zobowiązań, a dodatkowo atrakcyjna i przystępna. Tylko w swojej konsystencji miała jakiś pierwiastek nieszczęśliwy, jak pisał Gombrowicz. I co? I nic, i ostał mi się tylko ten pies, suka właściwie, niech to szlag.

Przypomniał mi się sen, w którym ja byłem strażakiem, a ona Kaliną Jędrusik, ten sen mnie prześladuje. Ona na środku sceny, wpatruje się we mnie rozmarzonym wzrokiem i trzepocze zalotnie ciężkimi rzęsami, wszystkie światła na nią, na główną aktorkę teatru świata, więc wyłania się z mroku, a ja stoję w cieniu jak ta pizda, ani drgnę, w ubraniu strażaka, ona mówi: „Pieprz mnie, strażaku”, lecz mnie nawet mięsień, bo przecież zadaniem strażaka jest trwać i służyć, a nie pieprzyć Kalinę Jędrusik, choćby i nie-Kalinę i w dodatku nie na jawie, ale w czyimś śnie, w śnie niestrażaka, przysięga zobowiązuje.

To jednak nie będzie historia o niej, lecz o nim.

Nijaki mężczyzna w kwiecie wieku zjawił się w biurze mojej jednoosobowej agencji detektywistycznej „Ronin i Kura” jeszcze przed południem. Choro wyglądał, wyraźnie cierpiał na jakąś zapaść bezdenną, chorobę jeśli nie ciała, to przynajmniej ducha, prawdopodobnie obu. Na moje oko — schizofrenia, jelita bądź błędnik. Odmówił kawy i papierosa, tylko rozejrzał się niepewnie, szybko usiadł i zaczął snuć opowieść, w której sam był wszystkowiedzącym narratorem. Stary trik, odnotowany i starannie opisany w annałach kryminologii i wenerologii, nie ze mną takie sztuczki, mam sporo osobistego doświadczenia w obu tych dziedzinach.

Do rzeczy. Historia sprzed jakichś dwudziestu czterech godzin, opowiedziana przez nowego klienta mojej jednoosobowej agencji detektywistycznej „Ronin i Kura”.

Tak to szło.

***

Trupa znaleźli nie jak przystało — w starej i zakurzonej szafie, której nikt od lat nie odwiedzał i która nikomu nie wadziła, lecz na samym środku pustej ulicy (czy były to Patriarsze Prudy — nie wiadomo). Pewnie dlatego nie zdradzał pilnie strzeżonych a wstydliwych sekretów, tylko leżał spokojnie, świeży i pachnący, roztaczając egzotyczne wonie, chłonąc zapachy trotuaru (przez skojarzenie brzmieniowe z buduarem) i odbijając światło księżyca w nowiu.

Ta noc w ogóle, już od pierwszej chwili, nie zapowiadała się zbyt pięknie, pomyśleli obaj w tym samym momencie. Była ciemna, ale nie jak to noce mają w zwyczaju przy tych temperaturach, czyli nie atramentowa, tylko mroczna i ponura, z braku lepszych określeń, pomimo księżyca w nowiu, a gęsta mgła, jak zawsze o tej porze roku ziarnista i zawiesista, pokładała się ciężko na niczego niespodziewającym się chodniku. Do tego jeszcze ten trup, spokojnie spoczywający na samym środku słabo oświetlonej ulicy (pustej i zaśmieconej, w towarzystwie roztrzaskanego kosza na śmieci, kilku rozbitych butelek z kapiącymi powoli resztkami brązowego płynu, przegląd kolorowej prasy z ostatnich dwóch tygodni — piękna modelka znów się rozwodzi, a popularny prezenter po raz ósmy zostanie ojcem — i chudy kot o mętnym spojrzeniu błękitnych paciorków, zwinięty w szczelny kłębek na starym kartonie po telewizorze) w tym przeklętym mieście na P. Księżyc zaś, niczym niezainteresowany, świecił dostojnie, jakby nie chciał zaburzyć spokoju późnej pory, zupełnie nieświadomy powagi sytuacji z trupem na ulicy. Czy ktoś wcześniej przygotował tę scenę, to jest specjalnie na tę okazję wyłączył gwiazdy, zatrzymał czas, rozbił kosz, rozrzucił gazety, uśpił kota, uspokoił wiatr i oślepił nocnego stróża? Serio, niech mi ktoś z łaski swojej wyjaśni, gdzie podziały się gwiazdy.

Tymczasem dwaj mężczyźni, nie licząc chodnikowego trupa, który stracił już całą swą powabną męskość, stali niepewnie, kołysząc się w rytm atonalnej muzyki, muzyki dusz i sfer, którą tylko oni słyszeli (brzmiała jakoś tak: bum… bum, bum, bum… bum… bumbumbum… bumbumbumbumbumbumbum… bum). Z przyzwyczajenia pijani stawali się nie wcześniej niż około drugiej, a przecież dopiero co wybiła północ, dwie, może trzy minuty temu, trup nie mógł się im więc przywidzieć, musiał leżeć tam, gdzie go znaleźli (lepiej — natknęli się; jeszcze lepiej — potknęli się o niego). Przecież później nastanie — mogliby leniwie pomyśleć — jak co dzień, ósma rano, i prawie trzeźwi pójdą do pracy, każdy do swojej, chyba że się pomylą i zamienią życiorysami (są prawie identyczni, mogą się zamienić; nie nam dociekać ich idiosynkrazji).

Teraz jednak nie myślą o pracy ani o tym ostatnim tragicznym barze (imię jego „Alpaga”), bo mają ważniejsze rzeczy w głowach. Teraz rozważają kwestie dużo poważniejsze, dalece bardziej stosowne w tej, jakkolwiek by było, niecodziennej sytuacji, w której nie ze swojej przecież winy się znaleźli. Co mogłoby być aż tak istotne, by zająć ich serca i zaprzątać myśli? Co mogłoby tak pokierować tokiem rozumowania dwóch wstawionych mężczyzn, że nie skupiają się na mętnym rozpamiętywaniu ostatnich wydarzeń?

Odpowiedź jest prosta i krótka, wręcz oczywista, zwłaszcza w kontekście tego, co już powiedziano — trup. Myślą o trupie, bo to sprawa niecierpiąca, nomen omen, zwłoki. Oczywiście nie o jakimś tam trupie, znajdującym się w oddalonej o parę kilometrów kostnicy, ani o trupie psującym się, jak ryba, od głowy, w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu i czekającym na szczęśliwego znalazcę. O nie, oni myślą o konkretnym i namacalnym, leżącym pod ich nogami, dość świeżym, a już cuchnącym zmęczeniem wieczoru trupie białego ciemnowłosego mężczyzny w średnim wieku (skrócona charakterystyka: dość wysoki, sylwetka o średniej budowie, bez znaków szczególnych, ubrany w szary garnitur i lekki płaszcz, wypolerowane z wielką czułością, trochę już jednak namokłe buty, bez zarostu i okularów, bez pulsu).

Przyjrzyjmy się naszym dwóm nocnym rozbitkom, alkoholowym piratom z Karaibów (mamajuana też była pita, i podła whisky, i rum, i blade piwo). Czy to namysł, czy zdumienie maluje się na ich steranych obliczach? Czy to wstręt wykręca ich twarze w paroksyzmie quasi-uśmiechu? Czy w pobliżu znajduje się jeszcze jakiś otwarty bar? Czy naprawdę jest dopiero po północy? I gdzie, gdzie podziały się gwiazdy?

Trup tymczasem przybrał pozycję dość klasyczną, bez wyszukanej finezji, bez odrobiny fantazji, która uczyniłaby tę scenę choć trochę przyjemniejszą i znośniejszą (co tam fantazji i finezji, nawet odrobiny pomysłowości w tym nie było, nudny szary eksczłowiek w nudnej szarej pozycji eksczłowieka na betonie). Z drugiej strony, co przyznałby każdy uważny i obiektywny obserwator, gdyby akurat jakiś się trafił (zapewne, prędzej czy później, ktoś taki się napatoczy, co zostanie skrzętnie odnotowane i wykorzystane) pozycja boczna ustalona denata pięknie konweniowała ze starannością ubioru i dostojeństwem bijącym od tej, było nie było, pięknej postaci. Gdyby mężczyźni odważyli się na dokładniejsze oględziny, by organoleptycznie przekonać się o konkretności i namacalności ciała, nieuchronnie zauważyliby, iż nieznajomy ma na przegubie dość drogi zegarek znanej marki (cały w złocie bądź jego dobrej imitacji), którego wskazówki nie poruszają się, zastygłe jak owad przyłapany w bursztynie. Czyli jednak, zastanawia się teraz pierwszy mężczyzna, przyglądając się niebu, naprawdę ktoś zatrzymał czas i zgasił gwiazdy. Trup z zegarkiem, który się nie porusza. To znaczy ani zegarek, ani trup. Czyli jednak coś się zepsuło, coś w tym skomplikowanym układzie scalonych naczyń połączonych szlag trafił, serce przestało bić bądź serce przestało tykać, dwa serca, zapewne, dla dopełnienia alegorii, jak w tandetnej piosence, w tym samym momencie, przywiązanie rzeczy martwych, przywiązanie do szczegółu, przywiązanie do łańcuszka; już nie zatańczą, nie przemówią, nie zapłaczą, już nie wypiją, już nie wybiją, bo wybiła ich ostatnia, myśli drugi z nich.

Każdy, kto został obdarzony zmysłem uważnej obserwacji, analizy i syntezy danych wzrokowych oraz wyposażony w bystrość, niewątpliwie dostrzegłby estetyczny rozgardiasz i tragizm zastanej sytuacji (założę się, że ktoś taki się trafi, jeśli tylko wystarczy nam cierpliwości, by na niego poczekać; czekajmy zatem). Mężczyznom nie jest jednak, o dziwo, do śmiechu. Taki trup to w końcu nie lada problem i nie byle jakie wyzwanie, zwłaszcza w noc taką, jak ta (niezapowiadającą się zbyt dobrze, mroczną i ponurą, do tego gęsta mgła, jak zawsze o tej porze roku ziarnista i zawiesista, pokładająca się ciężko na chodniku, plus cherlawy kot i śmieci). Ani to gdzie zakopać, ani jak wywieźć. Ani samemu, w pojedynkę, ani razem, we dwóch, nawet zlecić tego nie ma dobremu komu.

Jednemu z mężczyzn klaruje się, tak, w tej właśnie sekundzie, gdzieś na obrzeżach świadomości, scena biblijna, coś z zegarkiem i trupem na ulicy, a może to był obraz Rembrandta lub Hoppera. Drugi z mężczyzn, bo przecież jest ich dwóch, myśli zaś o zegarku Paleya znalezionym na łące, jakiś uciekający wątek ślepego zegarmistrza światła, skąpanego w purpurze (zegarmistrza czy światła?). Druga myśl, pytanie właściwie, dość retoryczne — w jaki sposób udała się Gregorowi Samsie ta sztuczka z przemianą, jak on to zrobił, czy można się tego nauczyć, czy są jeszcze dostępne bilety na jego występ? Niedługo bratanek ma urodziny, warto by takiego sztukmistrza ściągnąć na przedstawienie, niech umili dzieciakowi czas oczekiwania na prezenty, ta para, która była w ubiegłym roku, czyli brzuchomówca i jego lalka, okazali się kompletnym imprezowym niewypałem w momencie, w którym mężczyzna się popłakał, a lalka zaczęła go nieudolnie pocieszać, a następnie dusić, co stało się niepokojące, gdy mężczyzna zsiniał.

Trup zaś, niepomny na te ucieczki w wyobraźnię, jak leżał bezczynnie, bezczelnie i bezładnie, tak nadal leży, łypiąc martwym okiem (pierwszy z mężczyzn przysiągłby, że nieboszczyk zamrugał filuternie, ale nie bójmy się, bo to mu się tylko przywidziało; słowo horroru). On więc leży, a oni stoją nad nim, niepewni do końca tego, co widzą, i co powinni uczynić. Najlepiej, najrozsądniej byłoby po prostu odejść jak gdyby nigdy nic, udawać, że to się nie wydarzyło, niczego się nie zauważyło, że ten ktoś na betonie, kto przypadkiem zupełnym (w tej sytuacji musieliby założyć, że wszystko odbyło się przypadkowo) zakończył żywot, po prostu nie istnieje, nie leży w kałuży krwi… Właśnie, w kałuży krwi. Dziełem jakiego stochastycznego procesu na zupełnie pustej ulicy pojawiła się krew, zwłaszcza w tak obfitych ilościach? Nie spieszmy się jednak i nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Dlaczego mielibyśmy od razu zakładać, że to krew, może to po prostu woda zabarwiona czerwonym barwnikiem, sok z buraków lub pomidorów (w tym świetle naprawdę trudno cokolwiek dostrzec, zwłaszcza szczegóły), a może, jeśli już przyjąć, że jednak widzimy krew (przyjmijmy), zwyczajnie przechodził tędy rzeźnik, który coś zgubił, może noże.

Nie sposób jednak wykluczyć, jeśli tylko uznamy, iż widzimy to, co widzimy, to jest trupa w całej jego mizernej okazałości, że mamy do czynienia z zabójstwem. Mężczyźni zaczynają, ale milcząco, w krainie wyobraźni, snuć domysły, każdy na własne konto i na własny rachunek, by nie sprzeniewierzyć się zasadzie, iż każdy płaci za siebie. Czy ktoś może udowodnić, że nie leży tu oto odrzucony kochanek, który rzucił się z okna za swoją utraconą miłością (skoro „odrzucony” i „utraconą”, to musiał „się rzucić”)? Pomimo całego tragizmu, byłaby to ładna historia o miłości i poświęceniu, które stały się w ostatnim czasie towarami deficytowymi, dostępnymi jedynie w nieodwiedzanym i niedotowanym muzeum o sympatycznie skądinąd brzmiącej nazwie „Cierpienia młodego werteryka”. Z drugiej strony, czy nie byłoby lepiej, lepiej dla niego, to znaczy dla trupa, gdy jeszcze nie był trupem, gdyby nie reagował tak emocjonalnie, powściągnął wodze uczuć i był bardziej racjonalny?

A może to podstępny kochanek, zadźgany przez męża tej, której wszedł do łóżka? Jakże inaczej potoczyłoby się jego życie, gdyby szanował prawo innego mężczyzny do jego kobiety i nie był taki nachalny ze swoją młodością i wigorem. I na cóż mu były te romanse, ukradkowe spojrzenia, ciągły pośpiech i stres, dokładne planowanie, gdzie położyć ubranie, by w razie potrzeby szybko je z powrotem założyć? Być może żyłby nadal, ustatkował się, nawet ożenił, w poczuciu szczęścia i spełnienia dożył spokojnej starości ogrzewanej kieliszkiem koniaku przy kominku, w towarzystwie gromady wnucząt i psa.

Jest też wysoce prawdopodobne, że ten oto zewłok ludzki jest efektem gangsterskich porachunków, tyle się o tym czyta w gazetach, do czego są w stanie posunąć się przestępcy — widać, dowód leży u naszych stóp. I czym im zawinił? Nie zapłacił haraczu na czas, nie wykonał powierzonego w tajemnicy zadania, uwiódł żonę kogoś, kogo żony nie powinno się uwodzić? A może jego grzech polegał na tym, że schludnym gestem dał jakiejś kobiecie do zrozumienia, że nie sposób ciągnąć rozpoczętego romansu, a ona, po przetrawieniu tego gestu, odważyła się na jedyną formę obrony zemsty, jaką znała, to jest zabójstwo.

No dobrze, a co jeśli po prostu szedł donikąd, pośliznął się i upadł na coś śmiercionośnego, może na noże tego rzeźnika, który przechodził był wcześniej.

W ten sposób obaj mężczyźni rozmyślali o losie nieszczęśnika, na którego jakimś cudem (jakim — tego doprawdy nie wiem) się natknęli (jeszcze lepiej — potknęli się o niego) w tę niezapowiadającą się zbyt dobrze, ciemną, mroczną i ponurą noc z księżycem w nowiu, na pustej i zaśmieconej, słabo oświetlonej ulicy, zaledwie parę minut po północy.

Z zamyślenia i stuporu, w którym trwali od dobrych kilku chwil, wyrwał ich lichy i szary przechodzień, spieszący, jak można się domyślić, skoro zegar wybił dziesięć po siódmej, do pracy na ósmą. Oni stoją nad ciałem, wpatrując się w nie tępo, a on — lichy człowieczek w lichym palcie bije się lichymi rękoma po lichych udach — przechodzi mimochodem i rzuca ukradkiem: „Toż to doprawdy arcyzabawna sytuacja, panowie”.

***

Gdy klient wypowiedział ostatnie słowa, do biura weszli policjanci, skuli go i wyprowadzili, głównie pośród jego złorzeczeń i zapewnień o niewinności oraz mojej biernej pogardy. Nie zamierzałem tak po prostu nadstawiać karku w tak oczywistym przypadku stochastycznego samobójstwa przez antycypację.

Oczywiście, pomogę mu, jak tylko wszystko trochę przycichnie, opadnie kurz bitewny, a gwiazdy powrócą na swoje miejsce, w końcu nie mógł lepiej trafić, specjalizuję się w podobnych sprawach, sprawach bez rozwiązania.

Gould skończył grać, poznałem po postawie psa, który przestał kiwać się do rytmu.

Czasem myślę, że gdybym miał syna, dałbym mu na imię „Odradek”, żeby nie powtarzał moich błędów niczym mantry. Gdybym zaś miał więcej czasu, mitrężyłbym go na inne przyjemności.

W radiu mówią, że prawdziwych surrealistów już nie ma. Toteż siedzę na swej chmurze z fildekosu i wytyczam ruchy kapryśnych gwiazd. Proszę bardzo, tak je wytyczam (spójrz w niebo).

(Gdzieś w tle natomiast, na samej granicy horyzontu zdarzeń, wyraźnie odcina się jakaś samotna galopująca sylwetka. To łysy ronin popierdala na kurze w stronę zachodzącego słońca).

Adrian Krysiak – Ronin Chandler
QR kod: Adrian Krysiak – Ronin Chandler