Miała pięć lat, gdy to się stało. „Jakby spadł worek ziemniaków”, mówili starsi mieszkańcy osiedla. Nie miała pojęcia, jaki odgłos wydaje worek ziemniaków, gdy spada z czwartego piętra. Nigdy nie widziała worka warzyw – ziemniaki kupowały na sztuki od zaprzyjaźnionej pani w warzywniaku, która zawsze zdołała jej wcisnąć do kieszeni zakazanego lizaka.

– Chodź, córeczko, ugotujemy rosół! – obwieszczała matka, gdy tylko trochę jej się polepszyło. Wtedy niania dostawała wychodne i parę złotych premii do kieszeni – wraz z poleceniem, by nie wspominała o niespodziewanym dniu wolnego tacie dziewczynki.

Olga lubiła zamykać potem oczy i wytężać pamięć, by odtworzyć tamte wyjątkowe chwile. Przypominała sobie dźwięk matczynych obcasów, które stukały nerwowym rytmem po osiedlowych uliczkach. Matka szła zdecydowanym krokiem, jakby się gdzieś spieszyła, jakby zaraz mieli zamknąć warzywniak – nawet jeśli była dziesiąta rano.

Gdy szły za rękę, zawsze dłoń matki niespokojnie ściskała małą, pulchną rączkę Olgi, niemal zadając jej ból. Dziewczynce to zupełnie nie przeszkadzało, przeciwnie – wielką rozkoszą było mieć mamę tak blisko – pachnącą mieszaniną lawendy i wanilii, piękną jak granatowowłosa księżniczka, słodką jak Dzwoneczek z „Piotrusia Pana”.

Potem szykowały razem obiad. W którymś momencie matka zaczynała nucić „Białe zeszyty”, ckliwą balladę Agnieszki Osieckiej, patrząc w przestrzeń, nie odpowiadając na natarczywe pytania dziewczynki, zirytowana, że ktoś przerywa jej sny na jawie. Dziewczynka wiedziała, że jej czas się kończy, a matkę znów wciągnęła Nibylandia. To był znak, by przejęła przyrządzanie posiłku. Wówczas, nie bez wysiłku, podsuwała duże krzesło do blatu i kontynuowała pracę samodzielnie.

Obierała warzywa, kroiła je na plasterki, uważnie i z wprawą. Gdy gotował się wywar z mięsa, oddzielała szumy zbierające się na powierzchni zupy, a potem zaglądała do garnka, sprawdzając, czy rosół za bardzo nie bulgocze. W którymś momencie matka zawsze mówiła: „Kochanie, muszę się położyć, to będzie nasza tajemnica.” W nagrodę za jej dotrzymanie dostawała buziaka w czoło i przytulenie. Musiało wystarczyć do kolejnej wyprawy po zakupy, do kolejnego wspólnego warzenia rosołu.

Wspomnienie to chowała pod powiekami jak najdroższy skarb – teraz, gdy matki nie było już piętnaście lat. Krótko po rytualnym gotowaniu rosołu, pewnego listopadowego dnia, ciemnego jak piekło, lepkiego jak smoła, matka otworzyła okno w sypialni rodziców i z niego wyskoczyła. Ojciec akurat kąpał Olgę, nic nie słyszał. Wyjął ją z wanny i otulił ręcznikiem. Gdy wyszli z łazienki, krzyknął, by matka zamknęła okno, bo przeziębi dziewczynkę. Kazał dziewczynce wejść do jej pokoju i założyć piżamkę. Sam wszedł do sypialni i już wiedział. Olga długo potem kuliła się z zimna w rogu swojego ciemnego pokoju, naga, bezbronna, niezdolna do żadnego ruchu. Przekonana, że matka – „worek ziemniaków” – przez nią uciekła na zawsze do Nibylandii.

To właśnie tamtego dnia dziewczynka niechcący wyjawiła sekret. Przyznała z dumą, że to ona ugotowała rosół, który tacie tak bardzo smakował, gdy wrócił głodny z pracy. Tamtego dnia ojciec zrobił matce awanturę („To skrajna nieodpowiedzialność, twoja choroba nie zwalnia cię z konieczności opieki nad córką, mogła się poparzyć, zatruć gazem, mogła…”). Trudno było dziecięcemu umysłowi nie powiązać tych faktów w sposób właściwy jego logice.

Rok za rokiem, każdy podobny do poprzedniego, upływały Oldze i ojcu w milczeniu. Nie rozmawiali o matce, zatem nie mieli o czym rozmawiać. Nieobecność, przemilczana, nie była wcale mniej bolesna, przeciwnie – każde z nich niby otorbiło ból w swoich sercach, jednak z ropiejącej rany małymi strużkami wciąż wylewała się rozpacz, szczególnie nocami, a najbardziej – tymi smolisto-listopadowym.

Ojciec zagłuszał ból pracą, co sprawiało, że po pewnym czasie, jako wzięty adwokat, dysponował absurdalnie wysokimi dochodami. Olgą opiekowały się kolejne nianie, co rusz narzekając, że nie ma z nią kontaktu. Dziewczynka najchętniej siedziała w swoim pokoju, gdzie czytała nałogowo książki i bawiła się zabawkami, które mogłyby w pełni wyposażyć co najmniej kilkanaście innych dziewczęcych pokoi. Opiekunki narzekały, lecz z drugiej strony – chwaliły sobie warunki pracy w sterylnie czystym podwarszawskim domu, który codziennie odwiedzała pani sprzątająca. Dziecko siedziało w pokoju, pogrążone w swoim świecie – bezpieczne, czyściutkie, grzeczne, ciche, spokojne. Miały mnóstwo czasu na rozmowy z przyjaciółkami i zarządzanie na odległość swoim, nieraz krnąbrnym, przychówkiem.

Olga przeszła suchą stopą przez edukację w szkole podstawowej i średniej. Nieśmiałość przykrywała quasi-cynizmem, a czarny makijaż był maską, pod którą łatwo było jej przykryć wrażliwość. Stylizowała się na emo-dziewczynę wyłącznie dla wygody, bo przynależność do subkultury pozwalała ciemnemu ludowi ją jakoś zaklasyfikować i nie wypytywać, czemu chadza własnymi ścieżkami, zaszywa się w ciemnych kątach ze słuchawkami na uszach. Nauczyciele nie czepiali się jej, bo miała świetne oceny, koleżanki i koledzy mieli ją za nieszkodliwą dziwaczkę. Nastolatki zwykle bezbłędnie wyłapują kandydatów na kozła ofiarnego wśród osób podobnych do Olgi – lecz mrok, który ją spowijał, skutecznie tłumił ich zapędy.

Odgradzała się murem – trochę świadomie, bo nie czuła potrzeby kontaktu z dzieciakami, których trywialne problemy trochę ją śmieszyły, a trochę żenowały. Otoczona dorosłymi, zawsze chętnie rozprawiała na temat zawiłości kolejnych spraw klientów ojca, dumna z tego, że tak wiele rozumie, mimo młodego wieku. „Moja mądra córeczka” – to wystarczyło za wszelkie pieszczoty, których, od czasu tamtej kąpieli, nie zaznała nigdy więcej ze strony ojca.

Gdy dostała się na studia prawnicze, wypiła z ojcem pierwszą lampkę szampana. Oboje mieli wyśmienity humor, pierwszy raz od wielu lat. Warszawa buchnęła upalnym latem, w Parku Łazienkowskim pawie przechadzały się leniwie, a zakochane pary przytulały, jakby śmierć miała nigdy nie nadejść. Siedzieli w restauracji „Belvedere”, jedli mus truskawkowy i zagryzali go makaronikami. Śmiali się jak starzy dobrzy znajomi.

– Tato, dlaczego ty właściwie jesteś sam? – ośmieliła się spytać, niby na luzie i mimochodem, lecz wewnątrz cała drżał.

– Nie twoja sprawa, tak właściwie – najpierw odpowiedział sucho, lecz widząc, jak się skuliła – ona, tak bardzo, tak boleśnie podobna do matki – dodał:

– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Miłość do kobiety nie jest moim przeznaczeniem, niektórzy już tak mają. Wolę zachować czas i energię, by zapewnić ci dobrą przyszłość. A, właśnie, skoro o tym mowa, kup sobie wreszcie normalne ciuchy.

Ojciec mrugnął okiem i dał jej kartę kredytową – tę samą, którą kiedyś, jeden jedyny raz, widziała na blacie czarnego marmurowego stołu, który lśnił w ich jadalni i odbijał kontrast białego proszku. Chwyciła złoty prostokąt drżącymi rękami i schowała do portfela. Postanowiła, że już nigdy nie zapyta o kobiety w jego życiu, nawet jeśli czasem spostrzeże, że któraś z klientek patrzy na niego za długo lub zbyt głośno się śmieje w jego towarzystwie.

Na studiach wiało nudą – ludzie zbyt często wygłaszali te same komunały z miną odkrywców, zbyt dużo było w ich słowach kreacji, zbyt mało prawdy. Nauka szła jej zbyt łatwo, by była wyzwaniem, jej nazwisko otwierało zbyt wiele drzwi. Nudziło jej się do bólu, a „worek ziemniaków” przypominał zbyt często. „Gdy mnie urodziła, miała tyle lat co ja teraz”, dudniło jej w głowie, gdy lato zmieniło się w deszczowy wrzesień, a „Białe zeszyty” płakały w słuchawkach.

Wtedy właśnie dostrzegła go po raz pierwszy. Przysiadł się na wykładzie z prawa rzymskiego – jednym z tych, podczas których czytała w komórce kolejny kryminał Jo Nesbø. Od razu widać było, że jest inny od tych śmiesznych postaci, które na pierwszym roku prawa od stóp do głów nosiły się jak radcy na zebraniu zarządu – kroczyły w garniturach, garsonkach, z teczkami i laptopami spod znaku nadgryzionego jabłka pod pachą. On miał na sobie sztruksy i wełniany sweter, całkiem szare, całkiem zwykłe ubranie, kupione w ciucholandzie lub – przeciwnie – celowo postarzane w którymś z najlepszych domów mody.

Zauważyła, że również, tak jak ona, nie słucha wykładu. Zerknęła mu przez ramię – rysował ołówkiem w zeszycie. Spodziewała się jakichś bazgrołów, jednak zamiast nich ujrzała mroczny pejzaż, taki, w który chciałaby się natychmiast zanurzyć, lecz uczyniłaby to z wahaniem – w obawie, że całkiem ją pochłonie.

– Ty nie pomyliłeś kierunków? – zagadnęła z udawaną obojętnością.

– Nie, a co? Sztuka chleba nie da, a może zabić – powiedział z uśmiechem od ucha do ucha. W jego oczach dostrzegła natychmiast sympatię i uznanie, które rozlało się ciepłem po jej ciele.

Zrozumiała, że mu się podoba. Po raz pierwszy w życiu komuś się podobała, co odkryła z niemałym zdziwieniem i ogromną radością.

Musiała zdjąć z siebie emo-zbroję, poddać się rygorowi garsonek, żakietów, ołówkowych spódnic, by zadowolić ojca. Jej osobiście było obojętne, jakie studia skończy i czy w ogóle, robiła to wyłącznie dla niego, w ramach zadośćuczynienia za śmierć matki. Całe życie przepraszała go za „worek ziemniaków”. Cała była przeprosinami i pokutą, choć nigdy nie ośmieliła się dać sobie rozgrzeszenia.

Skutkiem ubocznym zmiany stylizacji było, najwyraźniej, dostrzeżenie przez przyszłego prawnika, który miał zadatki na dobrego artystę.

Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, nie znała się na rozmowach, a już najmniej – na damsko-męskich. Wybąkała coś pospolitego, zupełnie niegodnego jej intelektu i zaczerwieniła się jak mała dziewczynka. Udała, że schyla się po długopis, który nigdy nie upadł.

Zauważył jej zmieszanie, lecz nie wyśmiał, jak się tego spodziewała.

– Spotkamy się jeszcze? – szybko spytał, prosto z mostu.

– No chyba tak, co chwilę się będziemy widywać – znów jakoś żałośnie mało oryginalnie odpowiedział.

– A dziś po zajęciach?

– Ok – zgodziła się stanowczo zbyt szybko.

Spotykali się codziennie, intensywnie, gwałtownie. Szybko zdobył jej serce i wwiercił się w duszę, jej pierwszy kochanek, rozwalił młotem mur, który tak długo budowała. Byli nierozłączni, spędzali ze sobą cały czas, doby było im za mało, za mało życia w życiu. Tak wiele chcieli sobie nawzajem powiedzieć, tak dużo przeżyć wspólnie. Całe dzieciństwo i całą młodość, języki im się wzajemnie rozwiązywały – języki lizały, pieściły, rozmawiały, języki nawiązywały do momentów, w których, czysto hipotetycznie, mogli już się kiedyś spotkać, w których ich drogi mogły się przeciąć.

Myślała: to niemożliwe, że można tak kochać, to się nie dzieje. Zbyt piękne, by było prawdziwe. Gdy szli brzegiem Wisły i, zapatrzona w niego, potknęła się o kosz na śmieci, chwycił ją mocno, zdecydowanie w ramiona. Przytuliła się do jego skórzanej kurtki, złożyła głowę na mostku – blisko jego serca, słysząc przyspieszone bicie. Zrozumiała, że jest dla niego ważna, że to, co przeżywa ona, równie silnie przeżywa on. Zamknęła oczy i poczuła się jak w domu – tym prawdziwym, ciepłym, tym, którego nigdy nie miała.

Usiedli na schodach Bulwarów Wiślanych, nieopodal Centrum Nauki Kopernik. Patrzyli na praski brzeg, jedli lody malinowe. Katedra Praska złociła się w zachodzącym słońcu.

Potem pojechali do niego, kochali się kilka razy i, jak zwykle, niecierpliwie opowiadali sobie życie. On jej powiedział o ojcu, alkoholiku, który pił, ale nie bił, o strasznej biedzie, o bracie z wyrokiem, o szalonej determinacji, która pozwoliła mu za trzecim razem dostać się na prawo, o sprzątaniu wymiocin i opiece nad najmłodszym bratem, którego ojciec jest nieznany. Ona – o matce-wariatce, co skoczyła „jak worek ziemniaków”. Pierwszy raz usłyszała, że to nie była jej wina. Rano poszli na uczelnię, nie wracali do tego tematu.

Następny wieczór i cała noc również należały do nich. Gdy wyszli z metra na stacji Szwedzka, wracając z uczelni, rozpłakała się nagle na wspomnienie o matce. Nie wiedziała: z ulgi, czy z rozpaczy, którą tak długo w sobie tłumiła. Przytulił ją i stali w deszczu, na rogu Mińskiej i Stalowej, gdzie on wynajmował mieszkanie. Stali długo, aż jej łzy zostały zmyte do ostatniej kropli, a majtki przemoczone do ostatniej nitki. Weszli do jego mieszkania, rozebrał ją, kochali się i czule. Na każdej ścianie wisiały obrazy – choć mroczne, bardzo jej bliskie, ponure, lecz będące częścią jej samej, odkąd sięgała pamięcią. Zasnęła w jego ramionach, była w niebie.

Obudziła się wcześnie. Było jeszcze całkiem ciemno, jak to w listopadowy poranek. On siedział na łóżku, patrzył w okno, zasłonięte roletami. Przytuliła się do jego pleców. Odwrócił się w jej kierunku, smutny, przejęty:

– Nie jestem taki, jak ci się wydaje. Lepiej będzie, jak ubierzesz się i wyjdziesz.

– Weź, nie żartuj, co ty opowiadasz? Coś ci się przyśniło?

– Lepiej będzie, jak się ubierzesz. Zapomnij o mnie, proszę.

– Ale, Karol, błagam cię, to jakaś ukryta kamera?

– Wychodzę. Jak wrócę, ma cię tu nie być. – Powiedział tekstem, który oboje znali z tysięcy filmów klasy B. Tylko na tyle było go stać – na żałosną kalkę z kiepskich scenariuszy.

Ubiegła go. Błyskawiczne założyła sweter, spodnie, naciągnęła buty na nagie stopy, przewiązała płaszcz, w locie chwyciła torbę i zatrzasnęła drzwi. Wpadła do metra, usiadła w kącie wagonu, najbardziej marząc o tym, by zniknąć, rozpaść się na małe kawałki, niepostrzeżenie zmienić stan skupienia i ulotnić się niewidzialnym pyłem.

Dzwoniła do niego przez cały listopad. Komórka milczała. Nie wychodziła na uczelnię, nie wychodziła ze swojego pokoju. Ojciec przysyłał kolejnych lekarzy, przepisywali jej tabletki, ciągle pytali o myśli samobójcze, ona uparcie zaprzeczała. Obiecywała, że jeszcze chwilę, a wydobrzeje, „jeszcze kilka dni, tatusiu, wszystko będzie dobrze”. To tylko banalny zawód miłosny, „Białe zeszyty”, mrugała okiem, pewna, że tata nigdy nie słuchał takich łzawych piosenek.

Któregoś dnia weszła na skrzynkę mailową i zastała tam anonimową wiadomość: „Sprawdź, gdzie twój K. teraz bryluje.” Otworzyła załączniki.

Z ekranu laptopa patrzyła na nią uśmiechnięta  postać, trzymająca kufel piwa w jednej ręce, a szklaną butelkę w drugiej. Karol najwyraźniej zmienił preferencje i stał się duszą towarzystwa, zaliczającą kolejne imprezy i kolejne… dziewczyny. Mnóstwo dziewczyn. Blondynki, brunetki, przytulał, obejmował, całował. Cała w emocjach, nie zwróciła uwagi na to, że był to marny fotomontaż w Photoshopie, a głowa jej chłopaka wyraźnie odcinała się od reszty fotografii.

Karol. Oszustwo, ściema, blaga, pokuta, kara. Nareszcie kara. Myślała, że poczuje ulgę, teraz, gdy w końcu cierpienie przybiło ją gwoźdźmi do podłogi, że gdy otrzyma to, na co tak dawno zasłużyła, poczuje się lepiej, poczuje się na tym świecie mile widziana, a nie – nielegalną imigrantką, uchodźczynią wyjętą spod prawa.

Spróbowała wrócić na studia – skoro wszystko było jasne, może po prostu dałaby radę przejść nad tym do porządku dziennego. Jednak z każdego kąta słyszała śmiechy, widziała pogardliwe spojrzenia, czytała z ruchu warg: to ta żałosna dziewczyna, którą chłopak porzucił bez słowa, to ta ofiara losu, z którą nikt nie jest w stanie wytrzymać, to ta laska, od której jedzie trupem, to ta, co wykończyła własną matkę, ta, której ojciec nie lubi. Słyszała to wszystko, mogłaby przysiąc, nawet, gdy zakładała słuchawki, nawet gdy dźwięk podkręcała do granicy bólu.

Uciekła z uczelni po pierwszych zajęciach, dotarła do domu wyczerpana, spocona i przerażona. Bała się, że wszyscy znają jej brudne sekrety, jej myśli, jej grzechy, że wszyscy wiedzą, jak bardzo jest zła. Była pewna, że czeka ją samotne, trudne życie, że już nigdy nikomu nie zaufa, a każdy, widząc ją, z obrzydzeniem odwróci głowę. Już zawsze. Czuła się jak najgorsze ścierwo, jak brud pod paznokciem. Jak śmieć, który powinien trafić do kompostownika i zostać zutylizowany.

W Halloween śmierć śmieje się ludziom w oczy, naigrywając się z ich naiwności i zabawnej wiary w życie wieczne. Wyszła z domu po dwudziestej drugiej, ojciec jak zwykle wyrabiał godziny w kancelarii. Wezwała Ubera, nie chciała błąkać się po mieście, używając komunikacji miejskiej. Nigdy nie lubiła podróżować z obcymi ludźmi – tym bardziej teraz odczuwałaby dyskomfort, gdy w szybkim tempie musiała odbudować mur wokół siebie – jeszcze wyższy.

Wyszła z pojazdu przy Moście Gdańskim. Długo wpatrywała się w smolistą, gęstą czerń Wisły. Wiatr ściągnął jej kaptur z głowy. Długie, czarne włosy tańczyły niepokornie, wchodząc w oczy. „A gdyby tak…?” – spytała siebie raz jeszcze. I raz jeszcze odpowiedziała: „Przynajmniej będzie cicho i dyskretnie. Nikt nigdy nie powie: jak worek ziemniaków.”


Nastał pandemiczny marzec. Zamrożono relacje, ale dusza, dotychczas znieczulana dużą ilością alkoholu na imprezach służbowych, natłokiem pracy, zadań i powinności, stopniowo ulegała odmrożeniu. Powoli, niezauważalnie dla niego samego, następowała odwilż. Przez wiele lat starannie i z premedytacją zabezpieczał dziurę w sercu korkiem cynizmu, pracoholizmu i chłodu. Teraz, pod wpływem roztopów, luka powiększała się z każdym dniem. Aż wreszcie korek wypadł pewnej słonecznej niedzieli.

Wyciągnął z szuflady kopię pisma, które dostarczyła jego kancelaria Szanownemu Panu Karolowi Zalewskiemu:

„Z uwagi na delikatną kondycję psychiczną mojej córki, a pana liczne załamania nerwowe oraz przeszłość Pańskiej rodziny, stanowczo proszę o uznanie Państwa relacji za niebyłą. Obaj pragniemy dobra mojej ukochanej Olgi, o czym jestem przekonany. Niestety, Pańska osoba nie gwarantuje mojej córce właściwej opieki, ani finansowej, ani żadnej innej, a kryminogenne warunki, w których Pan dorastał, mogą zaszkodzić jej karierze, przyszłości i położyć się cieniem na jej reputacji. Mam nadzieję, że zdaje Pan sobie sprawę, jakimi narzędziami mogę się posłużyć celem perswazji i nie dopuści do eskalacji działań. Oczywiście, nie pozostawię Pana bez stosownej pomocy ani rekompensaty. Proszę o kontakt.
Mec. Olgierd Branicki”

Podarł kartkę, wyrzucił do kosza i zaszlochał po raz pierwszy od piętnastu lat.

Małgorzata Żebrowska – Worek ziemniaków
QR kod: Małgorzata Żebrowska – Worek ziemniaków