Nie sposób nazwać Anny Marianny kobietą mojego życia, raczej kobietą w życiu, jedną z tych albo bezimiennych zjaw, o których nie pamiętamy po tygodniu, bo odchodzą w roztargnieniu obserwatora, albo — jeśli już jakoś nazwanych i poprzez nazwanie oswojonych — to od razu ekspansywnych i dwojga imion, fantomów, które będą powracać w myślach niczym łatwo wpadający w ucho refren ze zdartej płyty i niezmordowane pszczoły do ula. To ten typ kobiety — wszyscy je znamy — które pojawiają się znikąd przy obłożonych sklepowych półkach, półkach dających iluzoryczne poczucie wyboru, a później, nie wiadomo z jakiej przyczyny, one, te kobiety, zaczepiają akurat ciebie, zatopionego w myślach, niepewnego, na który karton mleka się zdecydować, i proszą, one, te kobiety, o odprowadzenie do domu, powołując się na jakąś nic nieznaczącą niedogodność, która w ich mniemaniu i w ich ustach, ustach tych kobiet, urasta nagle do rangi wielkiego niebezpieczeństwa czyhającego w ciemnej uliczce czy na skrzyżowaniu, zależnie od ich, tych kobiet, idiosynkrazji, bezczelności, fantazji oraz potrzeby chwili. Ty zaś, z zupełnie niezrozumiałych względów, zgadzasz się, wcale chętnie, i podejmujesz trud wyprawy w charakterze opiekuna czy raczej ochroniarza, zostajesz jej cicerone, bacznym okiem lustrującym ciemne uliczki i wypatrującym potencjalnych zagrożeń na skrzyżowaniach, osłaniając jej dorodne piersi swoją wątłą piersią, prawdę mówiąc bardziej z ciekawości i urzeczenia (dorodnymi piersiami) niż poczucia obowiązku, ponieważ — jak sobie frenetycznie powtarzasz w myślach — zawsze to jakieś nowe doświadczenie, coś, co może przerodzić się w intrygującą anegdotę bądź nawet fascynującą opowieść, a ty akurat lubisz pisać bądź też pisać zwyczajnie musisz, nie potrafisz przeprowadzić linii demarkacyjnej między dyspozycją dyletanta a powinnością nieudacznika.

Tym razem nie skończyło się co prawda niczym ekscytującym, wyłączając Heraklesa mówiącego w esperanto oraz tak zwane „noce cudów”, niemniej czuję się w obowiązku ostrzec innych, którzy — podobnie jak ja nieporadni czy naiwni — mogą trafić kiedyś na tę niepozorną istotę, wysyconą je ne sais quoi, a przy tym zagubioną pośród roślin doniczkowych albo włoszczyzny, która poprosi o jakąś niezobowiązującą przysługę, robiąc niewinną minkę, trzepocząc rzęsami i składając usta w ciup. Niech was nie zwiedzie jej złudna niewinność i pozorowana kruchość, to tylko wybieg, przedsmak zniewolenia i zapowiedź opętania, w których ta Wenus w futrze bez futra, ten (nie)boski sukkub o aparycji anioła się specjalizuje.

Anna Marianna, pragnę wspomnieć o tym jak najwcześniej, by mieć to już za sobą, by nikt mi nie zarzucił, że nie ostrzegałem, że niepotrzebnie się mitygowałem, była arcymistrzowską mitomanką oraz absolutną solipsystką, to jest wątpiła w istnienie umysłów innych ludzi, powołując się na dogłębną introspekcję oraz świętego Augustyna. Stąd pochodzi jej określenie — „noc cudów”, oznaczające ni mniej, ni więcej, tylko czas snu i przedsennych rytuałów, z obrzędami higienicznymi i seksem włącznie, bowiem Anna Marianna nie uznawała naturalnych rytmów dobowych, dla niej noc zapadała wtedy, gdy stawała się senna, dzień zaś zaczynał się wraz z nastaniem rutyny poranka, niezależnie od tego, co działo się za oknem, w świecie świeżo skoszonej trawy, wyprowadzania psa, pośpiechu do pracy i mandarynek na straganie; nie rozumiała zatem słów takich, jak „świt”, „zenit”, „zachód”, chętnie za to mówiła o gwoździach i barszczu.

Na zakończenie naszej przypadkowo zawartej (w wąskim sklepowym przejściu, gdzieś między nabiałem a środkami czystości) i nietrwającej na szczęście zbyt długo znajomości pozostawiła mi króciutki list, właściwie dwuzdaniową notatkę, jakby i tych kilku słów pożegnania starała się poskąpić. Przytaczam treść rzeczonej mikroepistoły w całości, nie wprowadzając żadnych zmian redakcyjnych, bez poprawek, w takiej formie, jaką zastałem na swym biurku. Czynię to z niskich pobudek, to jest, by zrobić jej na złość, a może i wyrządzić przykrość, czemu nie. Co mam na myśli — zrozumie każdy po przeczytaniu pierwszego zdania. Gdyby zaś ktoś nadal miał wątpliwości — rozwieje je, mam nadzieję, ciąg dalszy.

Szanowny Michale!

Wybacz mi proszę ten cokolwiek górnolotny i uroczysty nagłówek, ale postanowiłam nie owijać w bawełnę i nie spoufalać się z kimś, kogo mam zamiar na kartach tego opowiadania uśmiercić. Niedosłownie oczywiście, nie masz się czego obawiać, wiadomo przecież, że nie da się zabić kogoś, kto uprzednio nie istniał, to tylko symbolika, wiesz, co mam na myśli, ty, który nie potrafisz uniknąć jej słodkiego powabu zniewolenia. Czy jakoś tak. Pozwolisz, że nie będę pisała zaimków osobowych od wielkiej litery; gdybyś był (nie tylko tutaj, ale w ogóle), nie wybaczyłbyś mi tego, zawsze dbałeś o niuanse pozory, im bardziej błahe, tym lepiej, pozory niuanse, które stawały się dla ciebie coraz to ważniejsze, aż w końcu wypełniły całe twoje powierzchowne życie, stając się twoją raison d’être, głuptasku. Tak, mądralo, ja również znam kilka wyrażeń z języka francuskiego, chociaż twierdziłam inaczej, teraz już byś wiedział (gdybyś to czytał), że po prostu zastosowałam prosty wybieg, a wszystko z dobrze pojętej troski o ciebie, byś mógł się poczuć swobodniej, mniej przytłoczony moją erudycją, bardziej niezależny intelektualnie. Ja wiem najlepiej, jaki byłeś — pobieżny i nieskomplikowany, dobre maniery zastępowały u ciebie prawdziwe zaangażowanie, jakby wystarczyło otworzyć kobiecie drzwi, przepuścić ją w przejściu, zdjąć płaszcz, odwiesić płaszcz i odsunąć krzesło, tobie się wydawało, że to aż nadto, by ją oczarować i utrzymać przy sobie. Mylisz się Oczywiście się mylisz, kochany fajtłapo, ale to już tak naprawdę nie ma znaczenia. No, nie krzyw się tak.

Gdybyś był, to znaczy istniał naprawdę, a nie tylko w mojej wyobraźni i na tych kartach, cała ta pisanina, to leczenie się z ciebie, pozbywanie się ulubionego bohatera, to przyznałabym się, że wtedy, jak to sformułowałam, „w wąskim sklepowym przejściu, gdzieś między nabiałem a środkami czystości”, zabrałam do mieszkania nie tylko ciebie — mojego opiekuna i ochroniarza, lustrującego ciemne uliczki i wypatrującego zagrożenia na skrzyżowaniach, osłaniającego moje piersi swoją piersią, prawdę mówiąc bardziej z ciekawości i urzeczenia (piersiami) niż poczucia obowiązku, ponieważ zawsze to jakieś nowe doświadczenie, coś, co może przerodzić się w fascynującą opowieść, a ty akurat lubisz pisać bądź też pisać zwyczajnie musisz, nie potrafisz przeprowadzić linii demarkacyjnej między dyspozycją dyletanta a powinnością nieudacznika — ale i paczkę batoników, dobrze schowaną, której którą wstydziłam się kupić, ponieważ nie lubię płacić za jedzenie, być może to zauważyłeś, zapewne nie, w końcu to takie nudne (masz małą tolerancję dla nudy, wszystko szybko ci obojętnieje, tę cechę akurat lubiłam), bo wydaje mi się, że wszyscy patrzą na mnie z pogardą i wyobrażają sobie, jak się napycham, jak nie potrafię się pohamować, sięgając po kolejne produkty, dlatego skrzętnie ukrywam wszystko, według z góry określonego planu: pączki, paluszki, przetworzone puszki i zupki w proszku do kieszeni (mam bardzo przestronne kieszenie), batoniki i cukierki w butach (dlatego noszę tylko buty z cholewą), kanapki oraz większe przedmioty za dekoltem (który się ładnie dzięki temu wypełnia i lepiej prezentuje, to akurat na pewno dostrzegłeś, chciałam zobaczyć umieścić zawrzeć w tobie tę samczą prostoduszność pobieżność). Gdy byłam mała, kilkanaście kilka lat temu, moja matka przygotowywała obiad dla całej rodziny, a ja wyjadałam wszystko, przy czym byłam tak sprytna i dyskretna, że nikt nigdy niczego nie przyuważył, siedzieli po prostu przy pustym stole i wiedzieli, że czegoś brakuje, nigdy jednak nie odgadli czego. Siedzieli tylko i czekali, jakby na Godota, który, jak to Godot, nigdy się nie zjawił. Ciekawe, czy byłbyś ze mnie dumny pochwaliłbyś mnie za to poczwórne zaprzeczenie — „nikt nigdy niczego nie”. Mnie się podoba, ale ja przecież, twoim zdaniem ignoranta, mam nie najlepszy gust, jeśli idzie o język (przepraszam, jestem okrutna, naigryw naigrawam się z ciebie i twojego nieistnienia).

Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia (wiem coś o tym, było nas pięcioro w domu, a ja musiałam jakoś przejeść te wszystkie porcje) i z biegiem czasu nie mogłam już poprzestać na samych obiadach. Nie mogłam bądź nie chciałam — mniejsza o to. Rozszerzyłam więc swoją działalność, zaczynając od obiadów śniadań i kolacji, tak że niechcący zagłodziłam brata na śmierć, a mój ojciec schudł dwadzieścia kilogramów, pozostał sam cień człowieka. (Najbardziej oczywiście lubiłam barszcz, bardzo mi odpowiadała jego konsystencja i zapach, inspirowały mnie wszystkie te odniesienia literacko-kulturowe — Polska, Litwa, Ukraina, Żydzi aszkenazyjscy, Gogol, Bułhakow, Tołstoj, Cortázar. Do tego moja matka robiła najlepszy barszcz na świecie, słowo daję, nawet teraz oblizuję się mimowolnie na samo wspomnienie, Herakles też się oblizuje). Następnie, niedługo później, posunęłam się w swoim nienasyceniu jeszcze dalej i zaczęłam przywłaszczać sobie cudze książki, kubki z motywującymi napisami, jak również zasługi, dyplomy, pochwały, wyróżnienia, stopnie i tytuły naukowe, imiona, nazwiska, nawet gwoździe. Wiesz, ile gwoździ mam znajduje się w mojej szufladzie? Skąd miałbyś wiedzieć. Założę się jednak, że nie zliczyłbyś, choć całkiem nieźle radzisz sobie z rucha rachunkami, w końcu, wedle pierwotnego założenia, miałeś być świetnym matematykiem, tyle że nie dawałeś sobie rady z całkami, głuptasku, więc musiałam zmienić twoje powołanie na coś mniej wymagającego, więc zostałeś pisarzem. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile musiałam się namęczyć z prostowaniem niektórych (gwoździ oczywiście). Ile razy uderzyłam się w palec, aż spuchł, później był wściekle czerwony, następnie brzydko fioletowy, a nie raz to nawet i zszedł mi paznokieć, jak to cholernie boli, zazdroszczę ci, że nigdy nie poczułeś bólu, a przynajmniej nie tego prawdziwego, którego nie da się oddać słowami, który nie nadaje się do druku. Miałam setki imion (najbardziej lubiłam podawać się za Hiszpankę bądź Argentynkę, był to oczywiście wybór podyktowany względami li tylko ilościowymi) i historii, tytuły naukowe profesorów chemii i fizyki, socjologii oraz językoznawstwa, szarfy i korony Miss Świata, i złote medale olimpijskie, poukładane przykładnie, od najmniej do najbardziej prestiżowych, od mosiądzu i platyny, przez brąz i srebro, aż po złoto i kość słoniową. Miałam wszystko na wyciągnięcie ręki, żyłam tysiącem żyć, a jedno było bardziej emocjonujące od drugiego, tak że w końcu nie mogłam się zdecydować i musiałam łączyć te odmienne życiorysy w jedną szaleńczo-straceńczą autobiografię, która, podobnie jak niewysłowiony ból, także nigdy nie ukaże się drukiem. W końcu kto powiedział, że laureat Nagrody Franza Kafki nie może być mistrzem skoków narciarskich, a miss mokrego podkoszulka i jędrno-krągłych pośladków arcymistrzem szachowym? No kto? Na pewno nie wiedziałeś (a dowiedziałbyś się, gdyby tak się zdarzyło, że byłbyś w stanie to przeczytać), że to spod mojego pędzla wyszedł obraz, który na aukcji w Nowym Jorku osiągnął rekordową cenę trzystu pięćdziesięciu milionów dolarów, przebijając wartość dzieł de Kooninga, Gauguina, Cézanne’a czy Pollocka. To ja byłam muzą Picassa. To ja przełożyłam na baskijski wszystkie sztuki Szekspira. To ja uczyłam śpiewu Marię Callas (nigdy nie osiągnęła zadowalającego mnie poziomu ekspresji). Tak, to ja odbierałam porody królowych i księżnych, przeprowadziłam sekcje zwłok Marilyn Monroe i Kennedy’ego, spowiadałam największych rozpustników, byłam operatorem kamery u najznakomitszych reżyserów, wręczałam i odbierałam nagrody, tworzyłam najpiękniejsze symfonie, projektowałam najcudowniejsze budowle, prowadziłam wykopaliska i zdobywałam ośmiotysięczniki, w Meksyku modliłam się do Santa Muerte, w Rzymie oprowadzałam wycieczki, w Paryżu… (o tym akurat na pewno nie chciałbyś czytać), byłam najwytrwalszą i najzwinniejszą kurwą w portach Amsterdamu, Hamburga i gdzie bądź, to ja spałam z Milesem, pieprząc jazz, to dla mnie pisali piosenki Sartre i Queneau, a nie dla tego beztalencia, dla którego podobno pisali.

Pamiętasz, jak spacero Pamiętam, jak spac jak spacerowałam z tobą parys poznańską ulicą tonącą w mroku, rozświetlaną tylko gdzieniegdzie z rzadka gdzieniegdzie światłami latarń. W jednym z przydomowych ogródków, to było na ulicy Szamotulskiej, na samym początku, od Marcelińskiej bodaj, zobaczyliśmy sporych rozmiarów choinkę, na czubku której ktoś, zapewne mieszkaniec domu i właściciel ogródka, umieścił świąteczną czapkę Mikołaja z reklam Coca-Coli, czerwoną z białym pomponem. Powiedziałam, że chcę ją mieć, że ją wezmę, ale ty uznałeś to za żart i dodałeś, że na pewno jest przemoczona śniegiem lub deszczem (ale chyba jestem prawie pewna, że wspomniałeś o śniegu, jakby to robiło jakąkolwiek różnicę). Mam tę czapkę, moje trofeum, przywodzące na myśl Ciebie (cholera, nie jestem konsekwentna w sprawie tych zaimków). Rzeczywiście śmierdzi deszczem.

Nie o tym jednak chciałam pisać, muszę się przed tob sobą do czegoś przyznać. Nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy to „przed tobą”, powinno być „przed sobą”, oczwiście oczywiście, i tak jest. Dobrze wiedziałeś, że nie chciałam iść z tobą do M. i K., zresztą Herakles też mi to odradzał („Ne iru tien” — powiedział, po czym poszedł się marcować). Zawsze czułam się w ich towarzystwie nieswojo, on tak śmiesznie rera, że powinien studiować na filologii romańskiej, od ręki wypisaliby mu dyplom, a później mógłby prrracować jako rrrektor [sic!] albo zrrrobić habilitację z fonetyki (albo frrroterrrryzmu). Ona z kolei jest piękną kobietą z dużym biustem, od początku więc nie mogło się między nami ułożyć (sama wypchałam stanik całą tuszą cielęcą, po drodze, gdy ty wiązałeś buty, odwiedziłam rzeźnika, lecz i to nie pomogło), to jest żadnych zwierzeń, opowieści, próśb, co najwyżej groźby i nienawistne spojrzenia, skierowane głównie w stronę piersi. A jednak z jakiegoś powodu, twoich próśb czy mojej nudy, nie pamiętam, zdecydowałam się ci ci się towarzyszyć. Ich eklektycznie urządzone mieszkanie wywoływało we mnie dziwne uczucie, jakby niepokoju, braku harmonii, zagubienia czegoś (dobrego smaku? siebie?). Pamiętam, jak leżałam na tej tandetnej otomanie w panterkę i czytałam książkę z ich biblioteczki, jakąś niezbyt ambitną literaturę ezoteryczno-erotyczną, zastanawiając się, jak by tu wynieść ten nie najpiękniejszy, ale wygodny mebel. Gdybyście nie weszli wtedy do pokoju i nie pokrzyżowali moich planów ucieczki z otomaną (taka była wygodna, choć niezmiernie kiczowata), na pewno jakoś bym sobie poradziła. Ale ja nie o tym. W kuchni, w której podjadałam przystawki i chowałam barszcz do kieszeni (był tak dobry, że przysięgłabym, że ugotowała go moja matka), stała piękna niezabudowana lodówka, pamiętałbyś, gdybyś to czytał. Biała, masywna, pełna, z takimi śmiesznymi magnesami w kształcie owoców i warzyw, najbardziej zwrócił moją uwagę ten jeden, w kształcie dyni czy innej cholery, z notatkami w rodzaju „Obiad w lodówce”, „Wrócę późno, nie czekaj”, „Wyszedłem na zakupy, pamiętaj, że dziś przychodzą Michał i ta wariatka”. Była taka ciężka! Nie za bardzo mogłam ją wynieść, nie zwracając na siebie uwagi (poza tym potwornie wżynała się w plecy, a ja od czasu ostatniego złotego medalu w podnoszeniu ciężarów na Igrzyskach Olimpijskich mam problemy z kręgosłupem), więc zdecydowałam, że najbezpieczniej i najwygodniej będzie, o ile uda mi się gdzieś poukrywać gwoździe, schować ją do kieszeni, tak że tylko trochę wystawała, sam rąbek (czy lodówki mają rąbki?), ale zakryłam go torebką (do tej mojej uroczej kopertówki, którą zabrałam z wyprzedaży, za żadne skarby by się w całości nie zmieściła). No, napisałam to wreszcie, przyznałam się. Wydaje mi się, że to z powodu tej lodówki M. i K. przestali się do ciebie odzywać (wspominałeś coś takiego tydzień po naszej u nich wizycie), a może chodziło o ten pyszny barszcz, który zniknął.

Naturalnie piszę bardziej do siebie niż do ciebie, w celach autoterapeutycznych, a nie po to, by się tłumaczyć, ponieważ ty jesteś tylko wytworem mojej fantazji, stworzonym na podobieństwo kogoś, kogo znałam dawno temu, i dopóki nie zrozumiałam, że to próżny trud, chciałam zachować w pamięci, sam jego obraz, moje o nim, momentami nie najlepsze, wyobrażenie. Jako że tego nie przeczytasz (wspominiałam wspominałam już, że nie istniejesz?), nie będę cię zanudzać szczegółami psychologii postaci. Tak czy inaczej, na wzór niewzorcowego mężczyzny chciałam stworzyć prawdziwy ideał, lecz wyszła mi zaledwie karykatura faceta w oczach kobiety. Nie martw się, byłeś zaledwie pierwszą wprawką, później będzie lepiej, wyrobię się, a dzięki temu i ty bądź jakiś twój następca zyskacie odpowiednie cechy. Tak czy inaczej, wszystko wiem o tobie, wiem, że piszesz krótką formę, z którą nie idzie ci zbyt dobrze; wydawało ci się, że inspiracja w postaci krótkiego opowiadania Cortazara (to była „Ciągłość parków”, mam rację?) i jednej sceny z filmu „Utalentowany pan Ripley” wystarczą, by wyczarować coś strawnego i z suspensem. Cóż, miał być suspens, a wyszło ci z tego suspensorium, mon chéri. Poza tym ten tekst nie jest skończony, już go nie zmieścisz w tym tomie, więc odłóż go na później i skup się na poprawianiu tego, co już jest.

Zapomniałabym — przecież ciebie najbardziej interesuje ta kwestia nieistnienia, o której wzmiankowałam tu i ówdzie. Otóż nie jest prawdą to, co napisałeś we wstępie, to znaczy jakobym była „absolutną solipsystką”, to kwestia perspektywy, tobie niedostępnej. Zastanów się tylko, przecież wymyśliłeś inny tytuł dla tego opowiadania — „Kleptomanka na otomanie”, podobało ci się brzmieniowo, ale nie mogłeś nic poradzić na moją interwencję i wprowadziłeś wymuszoną zmianę, mimo iż nie byłeś świadom mojego wpływu. To nie twoja wina, tak zostałeś napisany, jako mężczyzna słaby i podatny na wpływ kobiet silniejszych od siebie (ciebie?), narrator zawsze ulegający autorowi. Albo tutaj — „[p]rzytaczam treść rzeczonej mikroepistoły”, nikt normalny nie użyłby takiego określenia (ty sam nie uczyniłbyś tego z obawy, że zostanie to odebrane jako pretensjonalne), na taką stylizację musiał wpaść ktoś z zewnątrz, kto komuś innemu (w tym wypadku tobie) chce coś udowodnić (fakt nieistnienia), więc podsuwa karkołomne rozwiązania, by powrócić do nich pod koniec opowieści, niby wyciągając wyleniałego królika z podartego kapelusza. Ciekawe, czy już zaakceptowałeś to, że jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni, że z nas dwojga tylko ja naprawdę istnieję, a ty jesteś jak gdyby cieniem jemiołuszki, zabitej przez pozorną głębię szyby. Właśnie wymyśliłam to określenie — mam nadzieję, że ci się podoba.

Teraz muszę już kończyć, bo jestem senna i właśnie zaczyna się noc cudów.

Twoja niegdyś, właz na zawsze własna zawsze,

Anna Marianna

PS Te „niezmordowane pszczoły do ula” z „twojego” wstępu to też mój wtręt. Irytujące, nieprawdaż?

List okazał się dłuższy, niż się spodziewałem, dwuzdaniowa notka, gdy się jej dobrze przyjrzałem, rozrosła się do niebagatelnych rozmiarów, jak gdyby całość z każdym słowem nienaturalnie się wydłużała i rozrastała, bardziej w moim umyśle niż na kartce, takie odniosłem wrażenie. Z niejakim zażenowaniem odkładam ją na stolik, postanawiam, że postaram się ją jutro spalić, ewentualnie wcześniej pokażę M. i K., może to mnie w ich oczach choć częściowo usprawiedliwi i uratuje tę znajomość, jeszcze się nie zdecydowałem. Teraz jednak odkładam ją powoli i ostrożnie, jakbym się obawiał, że eksploduje mi w rękach, jak bomba domowej roboty, Anna Marianna byłaby do czegoś takiego zdolna (co ona tam nawypisywała?!). Waham się, a po krótkim wahaniu przymocowuję list do nowej lodówki magnesem w kształcie dyni czy innej cholery. Jestem trochę dość zmęczony i senny, nadchodzi noc cudów, już słyszę tupanie drobnych stópek.

Herakles mówi „Bonan nokton”, po czym przeciąga się rozkosznie.

Adrian Krysiak – oto manie
QR kod: Adrian Krysiak – oto manie