Mógłbym napisać poemat
o świętym młynku do mielenia
mięsa.
O jego błyszczącej powierzchni,
surowych, niezgrabnych płaszczyznach
czystym-purytańskim blasku.

Jaki roztaczał, zanim przez sito
(przechodzą tylko zbawieni), zaczynało
przechodzić zmielone ciało.

Mógłbym, gdzie realne, spotyka się
z tym, co wydawało się, tylko metaforą.
Ale, metaforą życia jest młynek do
mielenia mięsa, zamieniający ciało

w delikatną metaforę.

II

Dodałbym do tego, jeszcze
zapach cebuli, przypraw, rozgrzanej
mąki i oleju. Przykładne składniki
naszego cudownego posiłku.

Dodałbym, jeszcze targane z sklepu
reklamówki, oblane światłem wystaw
i nielicznych neonów (pamiętając-jest
zgrzebny koniec lat siedemdziesiątych)

Świat, podzielony żelazną kurtyną.

W zgrzebnym, prostym świecie-bez
ekstrawagancji, gdzie kolory były raczej
przytłumione w rewolucyjnej skromności:

lśnił on bielą oczyszczonego metalu,
jak konfirmanta alumn- będąc najświętszym
z sprzętów domowych wytwarzających

przemianę materii egzystencji do surowego,
ciemnego strzępu, kawałka, ciała-materii.
Oto, się wcielał duch z swoją pneumą.
Ale, nic nie było niezwykłego w tej,

przemianie. Po prostu skręcone w nitki,
czerwone, mięsiste światło-przechodzące
przez oczka, siatkę sita. Wydawał się,
on-mnie skłonnemu do szukania cudowności:

niezwykłym narzędziem do wytwarzania
nad-sensu. Przykręcony do blatu, był
sam w sobie, językiem, mówiącym i tłumaczem.

O! młynku doskonały, niepodzielny, wytwarzający,
sens za sensem, wychodzący, po (przetworzeniu) z
lśniącego leja, gardła, szczeliny. Skręcona,

biało-czerwona nić jak pępowina łącząca
nas z źródłem, gniazdem, prapoczątkiem,
matką. Otworze, który wchłaniasz i wydalasz.

Święty młynku do mięsa.

III

Czasami, gdy się przesuwał, podkładało
się papier, aby tkwił nieruchomo na blacie
kuchennego stołu.
Pismo pierwsze powstawało.
Powoli i z trudem, przeciskając się przez
szczeliny głosek i samogłosek, układało
się w słowa, początki zdań, nieśmiałe
wzdrygnięcia. Dotykałem mięsa, patrzyłem
na nie, widziałem równe szeregi wyłaniające
się z otworów, niczym linie w zeszytach szkolnych.
Oto, odkrycie.
Mowa, jest językiem, który sam siebie pochłania, trawi
i wydala.
Nie, było jednak pustego, w którym mogłaby
zaistnieć pneuma (słowo przywołujące na myśl,
coś ptasiego, związanego z lotem: jak szarość
ciemnego poranka, w którym wzbijają się do góry,
w powietrze lądowe i morskie ptaki (patrz księga
stworzenia, rozdział pierwszy. Niech, będzie święty,
który jest i był: ale, z czego powstała, ta niespieszna litania zwana światem?
Gdzie, pierwszy młynek i czego użył? Jakiego ciała?
Przecież, nie boskiego.
Tu, stara księga wytrwale zaprzecza, aby coś powstało
z czegoś, innego niż intencja, wola oraz zamysł.

IV

Ciała moich boskich przodków w tej, to kolejności:
Mariana i Marianny, Stanisława i Reginy, oraz tych wielu,
innych zapomnianych, na umączonym stołowym blacie,
nad którym pracował niezmordowany młynek wznosząc
swoją surową litanie z mięsa, zamieniającego się w swoją
wykwintną postać.
Unosiły się w kuchni wyczekując poczęstunku, mieszając
odświętne z lasem, który kwitł na zewnątrz:
lasem ludzi, betonu, kamienic, ulic, rzeczy nigdy nie dość
oswojonych i obcych, także zagrażających poza kręgiem
kuchennego blatu.
Gdzie czaiły się osmotyczne bestie z kalendarzy
i książek przyrodniczych. Herbeum. Panoptikum. Bestarium.
Oto, jedliśmy ich w długim ciągu nie-rozpoznania.
Wchłanialiśmy.

17.04.2017

Marek Schainer – Młynek
QR kod: Marek Schainer – Młynek