Skąd pochodzą wszystkie wróżki[1]

[…] Pomyśl tylko. Wszystko w „Psie andaluzyjskim” jest konkretne i namacalne, każda postać i każdy rekwizyt. Mężczyzna, kobieta, dwa osły, dwa fortepiany, policjant, dwóch związanych księży, odcięta dłoń, owady, brzytwa, gałka oczna, ulica, księżyc, nawet niebo. Niebo, rozumiesz? I dopiero, dopiero w nieoczywistych połączeniach tych konkretów czai się surrealizm. Czy też, lepiej, wyłania się. W ogóle moim zdaniem ten kierunek, wiesz… cały urok surrealizmu zasadza się na tym, że pisząc o postaciach w pokoju, chcąc powiedzieć, że one wstały, nie musimy wcześniej napisać, że usiadły. Zastanów się nad tym. Usiąść, nie wstając. Oto surrealizm w najczystszej postaci, bo wyłącznie w surrealizmie można wstać, nie siadając uprzednio.

zasłyszane w muzeum, przed obrazem „Widok z mojego okna” Kazimierza Mikulskiego

Gdy szli do niego zupełnie martwą ulicą pod szarym niebem, punktowo tylko rozjaśnioną chińskimi lampionami w oknach (pewnie okres przedświąteczny), mijając wyludnione ogródki i — jak można się domyślać o tej porze roku — zamknięte na klucz drzwi, ona, ale nie pod koniec, gdy nastanie kropka, lecz na samym początku drogi, zwróciła uwagę na tę kłopotliwą okoliczność, że nie ma kotów.

„Gdzie się podziały koty?” — zapytała, chyba lekko speszona ich brakiem, jakby ich nieobecność jej doskwierała. Odparł lapidarnie (w owych dniach był niemożliwie wręcz lapidarny), że wszystkie, co do jednego, zniknęły, już parę dni temu, od tego czasu nikt ich nie widział.

Bogiem a prawdą, choć absolutnie nie utożsamiając jednego z drugim, też nie miał pojęcia, co właściwie się z nimi stało, przeczuwał jednak, bardziej domyślał się niż wiedział, że — po pierwsze — ich nie ma, przynajmniej na tej ulicy, a może nawet w tej części miasta czy też w całym widzialnym wszechświecie; po drugie — że nie sposób zdefiniować ich nieobecności pozytywnie, tylko definicja negatywna może czynić zadość faktom i odpowiednie dać rzeczy słowo; wreszcie po trzecie — że w wyludnionych ogródkach, za zamkniętymi na klucz drzwiami, w kuchniach i przedpokojach, na fotelach i w łóżkach pozostały jedynie wyraźne wgniecenia oraz mizerne cienie, niemrawo chłepcące mleko z nieobecnych, bo wyimaginowanych miseczek z niemiśnieńskiej porcelany.

Zresztą nie dalej jak wczoraj sąsiadka, paćkając sobie usta pomadką z jeżem [z Jerzym? — niewyraźnie], zgłosiła mu, zaaferowana i wyraźnie zasmucona, że zaginął jej ukochany korat. Przypomniał sobie, że zażartował, że może kot powrócił do Tajlandii, do kraju swoich przodków, ale niemłodej sąsiadce, która bardzo się zżyła ze swoim koratem, wcale nie było do śmiechu. (Sąsiadka, zamknąwszy się w domu, zabarykadowała się w najmniejszym pokoiku w głębi, przestała jeść oraz przyjmować płyny i, po niemiłosiernie przeciągającym się miesiącu, nieodwołalnie zmarła śmiercią nie do końca naturalną, lecz jak najbardziej ostateczną, popełniając tym samym samobójstwo z rozpaczy).

W milczeniu przeszli — ręka w rękę, choć bez żadnego rąk kontaktu — całą odległość dzielącą ich od jego pokoju na poddaszu (jakieś sto kroków, które można przesadzić, gdyby się ktoś tylko postarał, raptem dwoma susami). Gdy zamek wreszcie ustąpił i przestąpiła próg, uderzył ją zapach jarmużu. Rozejrzała się już to ciekawie, już retrospekcyjnie, nie po raz pierwszy zaintrygowana geometrią pomieszczenia, urzeczona głębią perspektywy, jak zwykle doceniając niezmienny rozkład przedmiotów (nienastrojony fortepian, pozostałości mydlanej piany w miseczce, do tego jakiś bliżej nieokreślony przedmiot będący skrzyżowaniem lusterka i brzytwy, pewnie wynalazek Morela) oraz bazgrząc coś mimochodem w kurzu, i dostrzegła nowy element, trochę niepasujący do całości, to jest palec wystający z zagłębienia w kanapie.

Już, już miała zapytać, co to znaczy, skąd ten palec się tu wziął, do kogo należy czy należał i co symbolizuje, lecz on ubiegł ją i sam, z zakłopotanym uśmiechem, wyjaśnił, że to dziewczyna z kanapy, jego ostatni pomysł na życie, a przynajmniej na opowiadanie. Przyszła dwa dni wcześniej w odwiedziny, tłumaczył, pokotłowali się trochę, ot, szczeniackie wygłupy, i w pewnej chwili ta dziewczyna zauważyła, że kanapa zaczęła ją wciągać. On wtedy klasnął dwukrotnie, najpierw dłonią o dłoń, a potem przyklasnął jej inwencji, zachichotał nerwowo, po czym, jakby po namyśle, zaśmiał się serdecznie, bo to przecież świetny pomysł na opowiadanie, tytuł — „Dziewczyna z kanapy” („Była «Dziewczyna z szafy», będzie «Dziewczyna z kanapy»” — nieomal oznajmił, jak gdyby ogłaszał literacki wyrok). „Jeszcze wczoraj była cała ręka, a teraz popatrz, został jedynie ten palec wskazujący, ale spójrz, no spójrz, jeszcze nim niemrawo porusza, więc nie dzieje się jej krzywda. Postaram się ją wyciągnąć, jak tylko skończę spisywać tę historię” — przyrzekł mało solennie, a ona mu uwierzyła, bo chciała uwierzyć.

„A karlice? Jak one się nazywały? Sodoma i Gomora? Nie… Mam! Hiroszima i Nagasaki” — indagowała. Uśmiechnął się, tym razem uroczo i łobuzersko (często się w ten sposób uśmiechał, gdzieś pomiędzy brwiami a podbródkiem), w jego tonie była jednak łagodność i jakaś próba usprawiedliwienia — „W piwnicy, przecież wiesz” — odparł. Zaśmiewali się, tym razem oboje, do rozpuku, choć jej momentami wydawało się, że one, te jego japońskie karlice z niewybrednych żartów, mogą istnieć naprawdę i siedzieć same w tej zawilgoconej piwnicy, a wtedy należałoby im chyba pójść na ratunek, dołożyć wszelkich starań, by zmazać traumę przykrych doświadczeń oraz zapewnić godne życie z dala od zawilgoconej piwnicy, ale z drugiej strony, jeśli naprawdę istniały, to on z pewnością bardzo się z nimi zżył i nie była pewna, czy potrafiłaby mu to odebrać, nie chciała przecież być taką kobietą (co to odbiera i ma pretensje o karlice w piwnicy).

Tę niezobowiązującą wymianę myśli przerwało im nagłe pukanie do drzwi. W pierwszym odruchu oboje postanowili je zignorować, bo kto to widział tak się dobijać o tej porze, gdy księżyc w pełni, lecz natarczywość uderzeń drobnych piąstek [sic!] o materię drewna (w znakomicie akcentowanym rytmie son clave, trzy na dwa) nie pozostawiła im żadnego wyboru. On wstał, z trudem odlepiając wzrok od palca w kanapie, jakby w głowie układał plan swojego opowiadania, wykreślając zdanie Usiedli na kanapie, pomiędzy sobą zostawiając przestrzeń z wyciągniętym palcem, które miało pojawić się przed jej pytaniem o karlice, po czym podszedł cichutko tanecznym krokiem, jak baletnica, na samych opuszkach, bardzo zgrabnie, tak zgrabnie, że nie sposób oddać tego na piśmie, zrobił efektowny piruet, po czym z ociąganiem przekręcił zamek („A niech, kimkolwiek jest ta postać obdarzona drobnymi piąstkami, poczeka” — pomyślał), po czym nacisnął klamkę, wreszcie uchylił drzwi.

Jego (i jej, bo przecież było ich dwoje w pomieszczeniu) oczom ukazała się postać, raczej kobieca niż męska, raczej niska niż wysoka, pulchna bardziej niż mniej, o zdecydowanie zaokrąglonej twarzy, upchnięta z trudem w różową sukienkę z bajki dla dorosłych. Przyglądali się sobie przez chwilę, on szybko zrozumiał, że jeśli to obwoźny sprzedawca fortepianów, to łatwo się wymówi, ponieważ jeden — do tego nienastrojony — już ma, gorzej jeśli to kolekcjoner owadów lub handlarz zwierzętami jucznymi, wówczas trudniej będzie mu wybrnąć z tej kabały.

„Iś hajse wróżka” — powiedziała nowo przybyła dyszkantem. „Woher kommst du” — zapytał on, automatycznie przechodząc na niemiecki, zakładając, że to teutońska wróżka. „Iś kome ałs polen” — odparło rezolutnie dziwne stworzenie. Ta odpowiedź wydała mu się cokolwiek dziwna. Różowa teutońska wróżka (caaaaaaała w różu!), pochodząca z Polski i do tego posługująca się nie najlepszą niemczyzną, nie mieściła mu się w głowie (a przecież nosił sporych rozmiarów kaszkiety, raz nawet miał problem ze znalezieniem odpowiednio dużego). Wtedy wtrąciła się ona, to znaczy nie różowa teutońska wróżka (caaaaaaała w różu!), pochodząca z Polski i do tego posługująca się nie najlepszą niemczyzną, lecz ta spostrzegawcza, która mu towarzyszyła od początku opowiadania, a wcześniej słusznie zauważyła, że nie ma kotów. „To nie jest polska wróżka” — stwierdziła — „To jak najbardziej niemiecka wróżka, pochodząca z pyłku, to właśnie powiedziała. Wszystkie wróżki, niezależnie od narodowości, pochodzą z pyłku. Nie wiedziałeś?” I nagle, w tej chwili absolutnego spokoju, wszystko wydało mu się zupełnie, ale to zupełnie zrozumiałe. Toteż wpuścił nieznajomą, dokładnie zamknął drzwi i następnie udał się na zasłużoną imprezę, która trwała aż do rana, cały czas żałując, że widok z jego okna nie przypomina tego z obrazu Kazimierza Mikulskiego.


Zero okazji do powrotu albo nie próbujcie tego w domu

[…] Na koniec warto wspomnieć en passant o innej postaci, mianowicie Fritzu Mauthnerze (1849–1923) — austro-węgierskim pisarzu, krytyku teatralnym, satyryku, filozofie języka. Jego książkę „Wörterbuch der Philosophie” („Słownik filozoficzny”) Borges wysoko cenił. I to Mauthner jest punktem łączącym takie nazwiska, jak Borges, Russell, Wittgenstein, Joyce i Beckett. Sytuacja jak z Borgesa, czekająca tylko na swojego detektywa, a może aż na bibliotekarza.

fragment z nieopublikowanej przedmowy do polskojęzycznego wydania „Fikcji” Jorge Luisa Borgesa

Jeden jedyny raz warto o tym napisać. Zaczęło się — jak to zwykle bywa, gdy mamy do czynienia z sytuacją końca świata — zupełnie niepozornie, to jest od zagadki. Zagadka brzmiała następująco: „Jak nazywa się punkt styczny, łączący takie nazwiska, jak Borges, Russell, Wittgenstein, Joyce i Beckett?” Co najciekawsze, problematyczna w tym wypadku nie była wcale odpowiedź, ponieważ tę akurat znamy (brzmi ona: „Fritz Mauthner”), tylko uzasadnienie, jedyny element układanki, który naprawdę liczy się w racjonalnej grze między Naukowcem a Naturą. Chcemy przez to powiedzieć, że profesor Horacy Bloom znał odpowiedź, gdzieś ją przeczytał, zapewne w nieopublikowanej przedmowie do polskojęzycznego wydania „Fikcji”, nie rozumiał jednak do końca, dlaczego akurat ta odpowiedź jest poprawna (prawdą jest, że sam nie mógł wpaść na lepszą, więc siłą rzeczy musiał przyjąć tę, którą mu zaoferowano).

Tak więc profesor Horacy Bloom, autor cenionej przez współczesnych i potomnych pozycji „Pojęcie prawdy w językach nauk wszelakich poza dedukcyjnymi” (mówił kursywą, że chodzi o definicję, a nie o koncepcję prawdy), nie mogąc znaleźć dobrego wytłumaczenia dla odpowiedzi „Fritz Mauthner”, postanowił wszystko zeskolemizować.

Trzeba przyznać, że nie była to przemyślana (czy nawet świadoma, jeśli już o tym mowa) decyzja, raczej potrzeba chwili, zwykła fanaberia wielkiego umysłu, trwającego w permanentnym stanie znużenia kolejną wygraną w szachy z superkomputerem (który bez problemu rozgromiłby połączone siły Botwinnika, Najdorfa, Szabó, Tartakowera, Rubinsteina i Morphy’ego), a który nie dał rady zwykłej, za przeproszeniem, zagadce, której autorem dodatkowo nie był ani Smullyan, ani Carroll.

Nie uprzedzajmy jednak faktów, tylko spójrzmy na niego. Dość wysoki, ponad metr osiemdziesiąt pięć, raczej szczupły, niecałe siedemdziesiąt kilogramów, z czerwoną chustką na głowie, w czarnych wysłużonych bojówkach, wygląda, jakby przed chwilą biegał rekreacyjnie, a właściwie to jakby próbował popełnić samobójstwo na bieżni przez śmierć z wycieńczenia i odwodnienia, człowiek, który możliwe, że zostałby światowej sławy neurobiologiem, genetykiem populacyjnym albo molekularnym, przez co należy rozumieć, że na pewno by nim został (jednym z nich bądź wszystkimi trzema naraz), gdyby tylko żył w świecie, w którym obowiązuje system logiki modalnej S5. Bloom to ten obok. Tamtego zostawmy w spokoju, gdyż niewiele czasu pozostało do końca jego świata (można rozpocząć odliczanie, pozostało 695 słów), i skupmy się na Bloomie.

Właśnie mija wycieńczonego biegacza, którego największą tragedią jest to, że funkcjonuje w rzeczywistości, do opisu której najlepiej nadaje się system logiki klasycznej, ewentualnie któraś wersja nieklasycznej, na przykład system trójwartościowy. Profesor zastanawia się przez chwilę, czy tamten gra w szachy i czy czytał coś Mauthnera. Nie wiadomo, dlaczego akurat ta myśl pojawiła się w jego ostrym niczym Platońska broda umyśle, to znaczy dlaczego doszło do połączenia postaci biegacza, zagadnienia z obszaru strategii szachowej oraz fragmentu z nieopublikowanej przedmowy do polskojęzycznego wydania „Fikcji” Jorge Luisa Borgesa, ale tak naprawdę nie ma to najmniejszego znaczenia, istotne jest tylko to, co za chwilę się wydarzy, a co będzie miało dalekosiężne konsekwencje. Jeszcze nie, poczekajmy… Ile tych słów pozostało dla dopełnienia całości? 570. Czyli jeszcze chwila. O, teraz. Profesor wpadł właśnie na genialny pomysł. Postanowił wszystko zeskolemizować.

Jeden tylko nurt filozofii, zdaniem Blooma, zasługuje na szacunek i uwagę — filozofia analityczna. Wierny jej nobliwej, długoletniej tradycji (dajmy profesorowi chwilę na obrzucenie bernhardowskimi obelgami myślicieli spekulatywnych, zwłaszcza Hegla i Heideggera oraz postmodernistów en bloc), a właściwie to jednemu czy dwóm przedstawicielom tej tradycji[2], Bloom uważa, że wszystko da się zeskolemizować. To samo w sobie nie jest rzecz jasna niebezpieczne, nieurzeczywistniona potencjalność jest niegroźna niczym krokodyl na wybiegu dla małp, przynajmniej dopóki małpy znajdują się nad krokodylem, żadna nie jest chora czy ranna et cetera. Gorzej, gdy ktoś wpadnie na pomysł aktualizacji tej potencjalności (odpowiednik bardzo szybko latającego krokodyla w naszym przykładzie). Na szczęście w większości wszechświatów stanowi to problem czysto teoretyczny, ponieważ w większości wszechświatów filozofowie nie wpadają na pomysły urzeczywistniania czegokolwiek, zadowalając się eksperymentami myślowymi, na propozycję weryfikacji („Zbudujmy chiński pokój”, „Stwórzmy mózg w naczyniu”, „Otwórzmy to cholerne pudełko i sprawdźmy, co z kotem”) krzycząc z oburzeniem: „Ale to eksperyment myślowy, tak nie wolno!”

Gdyby inni mieszkańcy naszego wszechświata wiedzieli, co się niebawem wydarzy, prawdopodobnie życzyliby mu nagłej a bolesnej śmierci, na przykład udaru niedokrwiennego albo przynajmniej dokuczliwego priapizmu. Jednak Horacy (365 słów pozostało) Bloom właśnie stał się, nolens volens, najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w całym multiwersum. Wchodzi powoli po schodach, jest już w mieszkaniu; nie przejmuje się błotem, nie zadaje sobie życiowo ważkiego pytania: jak muszą wyglądać buty tego młodego człowieka, skoro biegał po rozmokłej ziemi, skoro biegał po rozmokłej ziemi?

Dwa razy powtórzone podoba się, jak pisał poeta, pomyślałby profesor, prywatnie wielki miłośnik antycznej sztuki poetyckiej, gdyby zobaczył powyższe zdanie, choć prawie na pewno nie pamiętałby, który poeta i gdzie to napisał. Oczywiście nie ma teraz czasu na przyglądanie się zdaniom, ponieważ właśnie notuje w swoim starym zeszycie, pamiętającym szkolne lata (z obowiązkową charakterystyczną literą „s”, która wygląda jak lustrzane odbicie „c”), jakąś nieinteligibilną formułę, szepcąc pod nosem coś w stylu: „Dla każdego x takiego, że jeśli x jest cukierkiem i x jest lawendowe, to istnieje y takie, że y jest boskie”. Przygląda się temu, co otrzymał na papierze (dosłownie: „mi zupełnie no o to chodziło”), nie dowierzając własnym oczom i uszom, bo przysiągłby, że słyszy szum wody, pewnie w strumyku.

Następnie, mimo wszystko, mimo wrażenia absurdu między uszami, tego niepokojącego przekonania graniczącego z pewnością, że ktoś, jakaś wyższa i potężniejsza siła, która czuwa, gdy inni śpią, nim kieruje, że ktoś go rozpisał na czynniki pierwsze, zmienia zapis na formę preneksową. Nie bacząc na to, iż pozostały nam tylko sto czterdzieści cztery słowa do końca, ostatnim wysiłkiem niewolnej woli skolemizuje.

Trzy joktosekundy. Tyle trwało krótkie zawahanie drugiej zasady termodynamiki. I nagle, po tych trzech joktosekundach (czyli naprawdę nagle) multiwersum stało się uboższe o jeden smutny wszechświat szczupłego biegacza w czarnych wysłużonych bojówkach i czerwonej chustce na głowie, który z winy logiki nie został światowej sławy neurobiologiem, genetykiem populacyjnym ani molekularnym (jednym z nich bądź wszystkimi trzema naraz). Profesor Horacy Bloom, który za chwilę zda sobie sprawę z tego, co właśnie niechcący uczynił, został sam w pustym wszechświecie, trzymając w dłoni kartkę z lapidarnym, jak to w haiku, napisem „Skol(X)”.

Głęboka pionowa zmarszczka na czole profesora sugeruje, że intensywnie myśli on o ubłoconych butach tego młodego człowieka, którego minął przed wejściem do budynku, jakiejś efektownej obronie szachowej, latających krokodylach oraz rannych i chorych małpach. Nie może sobie tylko przypomnieć, gdzie położył to cholerne pudełko z kotem.


[1] Inspirowane prawdziwymi wydarzeniami.

[2] Najprawdopodobniej chodzi o Hilary’ego Putnama.

Adrian Krysiak – Dwa opowiadania
QR kod: Adrian Krysiak – Dwa opowiadania