*

Jest bez sensu, jest impreza, odpłynęły nazwy
rzek i gór, to miasto, jego ulice, jak? jak to
leciało?

Kto to zorganizował?
Nazwy są teraz takie puste i nikt w nich nie mieszka.
Nikt tamtędy nie chodzi.

Zdania proste są bez sensu,
zdania złożone są złożone
bez sensu.

Wkładać w nie nazwy, wprowadzać się do nich,
zapładniać i sprzątać po tym, odwiedzać sąsiadów
– po co ten wysiłek?

Kto tego podsłuchuje? Za pomocą czego
przeciska się przez zamknięte okna, oczy?
Jaki jest kot?

*

Poddajcie adres nastroju, którego nie można uwiecznić.
Poddajcie adres ustroju, który przed chwilą się zmienił.
Wróg jest wyśniony.

Jakie to szczęście: składać wiersze z sucharów,
kiedy mowa o dochodach, zamiast o przyszłości.
Jakie to szczęście:

gesty podczas przerw w dostawach energii.
Pełne poparcia i puste zachwyty, namiary,
oferty

*

Mieszkanie opuszcza orbitę, którą wyznaczył kod.
Jaki jest namiar? Jaki jest kot do kosmosu,
gdy wchłonął go urlop?

A przepustowość syrenich gardeł, kiedy nie wyją
o czynsz? I czy to szczęście,
gdy pierze się flaga?

Kto namierzy nasze dobre intencje? Wróg, którego śnimy,
kiedy tylko możemy, wciska się przez zamknięte
oczy i okna?

Jaki jest bojler?

*

Jacy mężczyźni? Mężczyźni pomnożeni
przez hasło jak guziki, piorą zafajdaną flagę.
Kamień graniczny wszczepiony w korę
hetero to chips.

Grzejniki przyszyte do ziemi jak ciała
do munduru. Na razie petardy, później bomby,
przerywają w połowie zdania złożonego
podrzędnie bez sensu.

Na razie wybory, hasła zatruwają balkonowe
kwiatki. Organizmy nie znają rządowych substancji.
Mężczyźni rodzą kobiety. Kumulują dobro,
do którego nie ma dostępu.

*

Dobro ukryte w kontenerach. Mężczyźni rodzą
kobiety, składają zdania jak oferty, nadają wiele nazw
bez sensu pod rząd.

Operują, kiedy zmienia się rząd,
wąż i program. I kiedy jest po imprezie. Zgłaszają
pretensje do ziemi,

gdzie popadnie. Tymczasem ciężarna,
ciężarna śmieciarka wiezie plakaty, zużyte twarze
na wysypisko pod miastem.

*

Kimkolwiek jesteście, to koniec imprezy.
Musicie się zbierać. Lecicie. Leci nowy dzień,
kawałek, nowy worek śmieci, klon.

Przebijacie się przez masy z prywatnym wektorem
skierowanym w nic szczególnego. Składacie myśli
jak depozyty w sieci.

Myśli, które rozpadają się poza zerojedynkowym
rusztowaniem jak chybione namiary na wroga,
który nie da.

Widzicie ludzi z ołowiu, hasło i nie wiecie,
która strona błony, to wasza strona
bez sensu.

*

A słońce wali na oślep
i bez związku. Czujecie się

zwolnieni. Widzicie pranie, rozwieszone
wszędzie. Jest to dzień,

w którym nie trzeba dorabiać
(klucze!). Jakże to złudne, gdyż jest to noc.

Nie zdążycie jej poznać, a przyjdzie
następny (klucze!). Do wyciągniętych dłoni,

szukających poręczy napchają wam
waty i czegoś,

co będziecie musieli przyjąć,
chociaż nie będziecie

tego chcieli (cukier). A potem to się
rozpuści. A potem zatrzyma się

wielki wóz, przyczepa danych, transmisja.
I padnie koń, który to ciągnął.

A kiedy padnie koń,
wezmą się za konsumowanie konia.

A kiedy skończy się koń,
wezmą się za was.

Szymon Szwarc – Jajo węża
QR kod: Szymon Szwarc – Jajo węża