Wybór opowiadań
Bo kiedy mówisz do mnie posłuchaj, zasypiam.
Przenoszę się z miejsca na miejsce, byle nie dorosnąć.
Któregoś dnia w gęstym zapachu cedru pszczoły
zatopią się i tak zostaną. Leniwie zakwitną białe kwiaty,
nie znam ich nazwy. Będziesz powtarzał: spójrz na górę,
nie śpij, spójrz na jej kształt. Wklęsły profil, jak kadłub Titanica.
Coraz więcej o historii, wodospadach, zieleni,
która zasklepia rany, pęcznieje od nadmiaru wody.
Kiedyś tam wejdziemy, na szczyt zalany mgłą.
Przejdziemy przez wszystkie opuszczone jaskinie.
Po prawej stronie ocean zmyje ślady. Pęcherzyki
powietrza, doły wypełnione mleczną pianą.
Więc tak, napisałam, że jestem stara i sentymentalna.
Lubię do znudzenia Mullaghmore, mity, legendy,
celtycki patos. Murale z Yeatsem, jakby podtrzymywały
hrabstwo na duchu. Kamienie ciążące na połamanych
kościach. Nazwy zamków. Ich lotność. Kaskady deszczówki
w październikowy wieczór. Jesteśmy bezpieczni
aż do zimowej fali wiatru, który nie ma dna.
Noc uderza do głowy
Przed zaśnięciem układałam litery o łagodnych kształtach.
Tłumaczę głowie drogę, prostuję nierówności, wspominałeś w nich
żonę. Zawsze tam stała, dotykając fałd spódnicy, albo można było
ją spotkać przy stole kreślarskim. Odtruwała okoliczne jeziora, rzeki, lasy.
Mnóstwo ceremonii pogrzebowych, wędrowanie pomiędzy światami.
Obarczone ciężarem ręce, tajemnice tułaczy, do których miała słabość.
Rano zatrzymał mnie deszcz i w kłąb zwinięty kot. Znużony udręką
obserwowania. Zwykłych spraw.
Mieszkam na granicy Connaught. Nie muszę sobie wyobrażać
protestantów i katolików na tej samej ulicy, w jednym barze.
Wszyscy na jedną modłę sączą czarne stouty. Później nagle pożerają,
podgryzają palce, uszy. Krew kapie na niebieskie kołnierze koszul.
Po południu wynurza się wiersz. Ma to samo znaczenie, kształt,
który przepadł we mgle. Jadę do Portlick. Łapię ostatnie promienie,
nasłuchuję szczekania psa i kiedy wracam, potykam się o kamień,
wystające korzenie. Rozmyślam o królowej Medb. O wrogach wrogów,
widzę, że ślepną. Nikną.
Zmienność rzeczy
Związki rozmyślań uwalniające cząstki – przyglądam się im,
wirują w pamięci dzień po dniu. W porządku, który sprowadza
formę do tradycji. Łapczywość, z jaką dzieci przepływają Liffey.
Lekkomyślność, kiedy coś ukrywają za firanką.
Przez zimno przechodzi ciemność, przez sól łez pęcznieje skóra. Nie mogę
tego dotknąć, uzdrowić. Czytam o metodach zaskoczenia, o czasach roszczeń
do roszczeń. Za wiele czułych słów wydrukowano w obowiązujących
definicjach miłości.
Sierść kota, bardziej gładka w oczekiwaniu na filiżankę herbaty.
Mruganie do siebie, mruczenie. Drobne kroki, coraz więcej
rozmazanych owadów na szybie. Nieustępliwość,
z jaką oszukujemy siebie widoczkami w sepii.
Rodzaj smutku – nie móc wyjść i się zachwycić. Uwolnić.
Poszarpany wiatrem kapelusz i cyberprzestrzeń
Wyobrażasz sobie pokój do snucia opowieści. Słyszysz narrację
bajek. Po latach proces wzmacnia się i kilka jaskółczych
pędów wije się pod parapetem. Przekracza próg. Tak roznosisz nasiona.
Może zaszczepiony podmiot zginie, zanim zeszkli się w słoneczny dzień?
Wtedy nie będziemy już tymi samymi ludźmi. Dzieli nas cyfrowy zapis
kropek i kresek.
Nie należę do kategorii zdarzeń wyrysowanych na wykresach. Nie wiem,
czego może dowiedzieć się wirtualny czytelnik z matowych linii,
plecionych instalacji. Jaki to ma związek z główną funkcją lub zadaniem,
które łączy rzeczy i obojętność.
Przechowuję nasze wersje listów. Pamiętam suto wykarmione koty,
górskie miasteczko i worki z piaskiem. Chłopcy walili w nie ziarenkami
bez opamiętania. Osiągali cel. Słowa były jak pluskwy
wczepione w skórę. Nikt się dzisiaj z tego nie śmieje.
Na zaznaczonej elipsie odnajduję myślniki, wielokropki i staruszka.
Zawieszony w sieci rozrzuca karty i modli się, by nie zapaść w pamięć.
Trzecia po północy
Paddy na mnie czeka. Wypadły ulotki z Inis Mór,
kiedy czytałam wiersze Jarniewicza. Spadł deszcz,
i żeby nie było zbyt późno, skończyłam na dzisiaj z tym wszystkim.
Rozsuwam zasłony, znaleźliście się wewnątrz dramatu. Bez urazy.
Wychodzę z siebie. Bez przerwy dopytuję, co w pracy.
Błąd. Zapis i podział słów z natury, z myśli, z rodzaju
ludzkiego. Wychodzę z siebie. Nie kaleczę dłoni o dłonie, o pięty,
coś wynika z braku albo pustki. Czy znaczy to samo?
A może na wyspie wysp nie ma haczyków? Jest uczucie bliskości,
huk fal i powietrze ciężkie od burzy. Sztuka wnętrz?
Celowo się powtarzam, z przerażenia. Zanim trafię
na College Street, a może gdzie indziej. Przysłonię wejście, stare sprawy,
zwykłe dni nastawiane budzikiem od rana. Zabarykaduję się świeżym drewnem.
Cedry pachną dojrzałymi drzazgami. Nie pamiętam tamtych dni.
Tymczasowych dokumentów, skoków przez murki, poręcze.
Może niepamięć bierze się z dna, bez świadków, opada mgła
i ręka, nucę swój udział. Łatwiej snuć opowieść: wchodzę i wychodzę.
Sens
Z otrębów dni, z tego, co służy nam lub układa się przy zamiataniu
w sprawne obrazy. Wyciągam. Nigdy nie miałam tu nic do gadania.
I kiedy wracam na wyspę wysp, w czas snów i wiatrów, myślę,
jak lekko wchodzę w jedno i drugie. Dom w dom, życie w życie, bez dystansu,
w lęk. Wewnętrzny spokój, gdy samej sobie udzielam wskazówek.
Na tyle zasługuję w bezbolesnej terapii. W przeciwieństwie do innych,
skupiam się na lodzie, tkwię w nim i nie wiem, czy są jakieś wzory,
abym mogła rozbić schemat, działać w działaniu, ulepszyć uroczych i przygłupich.
Tak, wydaje się, że jest wszystko w porządku na tym etapie pamięci. Wyraźne kolory
na tle zgiełku. Niech się kłócą, pozbawiają pewności, starych przyzwyczajeń.
Od progu powstrzymuję falę inspiracji. Japońska sztuka w malarstwie polskim,
konkursy na dwie ręce i głowy, komunikaty, nadzieja i rozczarowania.
Kobiety piszą nie tylko kryminały, ale również układają trwale powracającą
narrację. Przenoszą się w tle, w zapachu kwiatów, które nazywasz kiczem.
A później pijesz wódkę, zaklinasz palce, by przekładały kartki albo milczały,
jak w opisie dramatu tylko dla żywych, koniecznie praworęcznych,
a może zbyt krótko spaliśmy?
Dlatego teraz eteryczne sceny kojarzą się z drugą stroną.