N. Dęba 18.08.1994 r.

Antoni wpadł do mięsnego pełnego ludzi i zapalniczek. Antoni miał dwie, zapalniczki. Jest wysoce prawdopodobne, że liczba zapalniczek na osobę przekraczała 1.

Kraków 04.10.1994 r.

Świeczka się dopala.
Kraków

06.10.1994 r.

Kobiety się kochają – co to za myśl?

Hotel Europejski

224 – numer pokoju, na kluczu

Kraków 14.10.1994 r.

Przeczytać „Doktora Żywago” Pasternaka i „Braci Karamazow” Dostojewskiego

13.12.1994 r.

Miałem interesujący sen. Najpierw, najprawdopodobniej, pojawiła się postać Rozalii z koleżanką. Następnie, być może po dłuższej przerwie, pojawiłem się ja- sam osobiście, nagi, w towarzystwie Ewy (Prezeski – ?), takoż nagiej. Uprawialiśmy miłość na zagonie przydomowym przy płocie. Późna jesień – tylko ziemia i płot-niepłot, no i my nadzy w uścisku. Szara z odcieniem brunatności ziemia, prawie niewidoczne niebo – zimny błękit. Z sąsiedniego gospodarstwa wybiega kobieta czarno odziana (?) z chustką na głowie. Kolor naszych ciał naturalny, jak przystało na białych ludzi. Wraz z babą-kobietą pojawiają się jakby-pszczoły (może osy?) i kąsają nas, żądlą.
Budzę się, bynajmniej nie zlany potem

14.12.1994 r. – środa

Pamiętam motyw ze snu. Sen o psach. Jestem obserwatorem. Widzę dziewczynę, a szczególnie jej psa, czarnego, średniej wielkości. Pies jest niewyżyty. Co chwila nawiewa. Przeskakuje przez ogrodzenie. Nie słucha się.
Na pierwszym planie domostwo, właściwie zdaje się trawnik (z kolorem kłopot). Widać (?) kawałek brązowawego domu (drewniany? – nie wiadomo).
Znajduję się nagle wewnątrz. Puste duże pomieszczenie. Parkiet.
/tu rysuneczek schematyczny pokoju ze strzałkami/ Jestem tutaj /zaznaczone kropką/
Wyskakuje pies, gna na mnie, potem w drugą stronę skąd ktoś (?) wychodzi. Pies jest nieduży, rudy, ciemnorudy, uszy okrągłe oklapłe. Jestem w przeciwległym kącie pomieszczenia. Podbiega do mnie piesiu, patrzy na mnie ktoś (kobieta-?, mężczyzna – ?), a tenże piesiu unosi nade mnie leżącego bokiem, unosi nogę i puszcza pierda. Budzę się. Budzę się. Pierda puszcza dog z łobuzerskim uśmiechem; to jest suka, która zaznacza sobie psa-samca.

18.12.1994 r. – niedziela
godz. ok. 6 rano

Śniłem śpiąc na lewym boku, tym który mi świruje, i któren gryzł kobiety, no i mnie oczywiście (no, ale to kiedyś było!).
Teraz!
Siedzę w ubikacji, jest to znajome miejsce; łazienka w jakiejś szkole, internacie (?). Barwy nieistotne, nie były na pierwszym planie. Kolory popielate (?), ogólnie – kiblowo-szkolne.
Siedzę w tym kiblu dość długo. Zjawia się jakiś gość. Jest nerwowy. Dobija się do mojej kabiny. Otwieram drzwi i… Haze – kolega(?) z klasy licealnej. Coś jest podenerwowany, coś ode mnie chce, ale ja chcę tylko, z powrotem, zamknąć te cholerne drzwi, które jak się na dokładkę okazuje są bez szyby i wszystko widać z zewnątrz co jest wewnątrz. Otwór u góry kwadratowy. Coś jakby dialog:
Ja: Czego chcesz?!
Haze: (coś mamrocze – ?)
Ja: O co chodzi?!
Haze: Klucz. Daj klucz.
Ja: Jaki klucz?
Haze: Klucz od wody.

W czasie tego dialogu trwa walka pomiędzy mną a Hazem – kto zamknie, a kto odemknie te cholerne drzwi. W końcu ja zwyciężam. Haze daje spokój. Odchodzi. Kłębią się myśli. Gaśnica(?), gaśnica(?), woda(?).
Są to myśli-pytajniki.
Fizycznie: nie mogę się wyprostować, siła mnie przygniata do dołu, ale od lewej strony (serca). Udaje mi się wyprostować na kiblu(?).
Budzę się. Leżę na lewym boku. Czuję to boleśnie, choć nie jest /to/ nic nadzwyczajnego ostatnimi czasy.
Idę się odlać!

21.12.1994 r.

Andrzej je jabłko. Czuje na całym ciele jak gryzie. Mocno wbija zęby w miąższ. Już zżarł.
Ale ja mam kiełbie we łbie!

Nic
28.12.1994 r. – środa

Sen spisuję, bo obudziłem się nagle i zapaliłem natychmiast światło, by rozproszyć koszmary.
Idziemy chodnikiem w Nowej Dębie. Odcinek pomiędzy ławką, gdzie siedzą żule nowodębskie, a kioskiem Wierzbickich.
Idziemy: Ja, Halina (ta z akademika, ciekawe ?!) i jej koleżanka (?). Halina idzie w środku, ja po prawicy.
Spotykamy psy. Halina na nie spoziera. Idziemy jakby na przystanek autobusowy. W końcu widzimy psa, którym Halina się interesuje bardziej! Jest z przodu, spogląda na Halinę obracając łeb. Średniej wielkości z dużym chujem (kutasem) i grubym, w permanentnym stanie erekcji.
Przechodzimy (coś takiego!) mimo. Pies podąża krok w krok za Haliną. Chcę go odegnać. Halina się na mnie drze, żeby nie.
I teraz koło kiosku. Skręcamy w lewo, na chodniku pomiędzy kioskiem a ulicą, sprzeczka pomiedzy mną a Haliną w związku z tym obleśnym psem. Pojawia się kura, która wściekle łapie /dziobie – ?/ dziobem mój palec (prawa dłoń – wskazujący?).
W ramce i przekreślone: Księdzem zostaje większy grzesznik (?).
Gwałtownie się budzę

Noc
Świat kręcący się wokół jebania i srania. Wielka sprawa. Przewielka!!!
Ho! Ho! Chuj!
Ale pewnego dnia spadnie deszcz, /nieczytelne/… co się da i będzie wielgaśna burza!

10.02.1994 r. – piątek

Co tam słychać?
Co tam słychać?

/bazgroły/

23.02.1995 r. – „tłusty” czwartek

Wczoraj wziąłem 1/2 i 1 tabletek. W nocy budziłem się ze snu co pewien czas.

Sny realistyczne.
Jagiellońka /knajpa-?/ Czuje się stary i zmęczony.
Szpital Kolejarza. Kupuję znów „kapcie”. Są to raczej ochraniacze (?). Zielone torebki foliowe z gumką.
Prosto, w prawo, przy kiosku na półpiętro. Od 9 do 12-tej badania. Za późno. Obok EEG gabinet pielęgniarek. Wychodzi jedna w cywilnym przebraniu.
Dziś; każdy prawie przechodzień przyprawia mnie o wzmożony ból głowy. Odkasłuję, choć się jeszcze ździebko krępuję.
Po dwóch dniach zaparcia solidna kupa. Chwilowo lepiej.
Zacząłem czytać „Кubusia Fatalistę…”
Czy naprawdę wszystko zapisane jest tam w górze? Spotkać się przypadkiem, tak jak wszyscy.
Z punktu widzenia tych z góry ludzki przypadek byłby zatem koniecznością.

/…/ – planowanie czynności dnia – kwiecień

23.05.1995 r. – Nowa Dęba

Elka zmyła się. Porozumiewawcze spojrzenie Jagody. Dostałem jakiś czas temu list od Broniewskiego /to pseudonim/. Jeszcze nie przeczytałem. Może dziś mi się uda. Nawet może odpiszę, bo jak zwykle domaga się abym odpowiedział na list. Ale ja jestem leń skończony.

/planowanie utworu/

/ołówkiem/
Maurycy uwielbiał wyskakiwać przez okno. Zdarzało się mu co czas pewien eksplodować swoje ciało za okno. Ale, w sumie był to miły chłopak. Nieźle dowcipkował. Potrafił zabawić towarzystwo, będące w stanie znudzenia myślowego. Potrafił dowcip opowiedzieć. Za te to jego zaletę uwielbiano go. Ostatnia deska ratunku – mógłby się nazywać. Nazywał się jednak najzwyczajniej, Maurycy.
Maurycy miał dziewczynę. Uwielbiał ją. Nosił na noszach wraz z kolegą ją. Zadowolona była jak pierwsza lepsza nastolatka po dwóch piwkach.

05.06.1995 r. – poniedziałek

Maurycy – dowcipniś

Aldona – dziewczę godne zainteresowania

Hipolit – odlotowiec

Antoni – rewolucjonista

03.12.1995 r. – niedziela

Wyszedłem na miasto. Zjadłem obiad: pomidorowa, gołąbki z ziemniakami, ruskie, koktajl.

09.12.1995 r. – sobota

Napisałem fragment „Za miasta” /”Zamiasto” potem/. Jest całkiem niezły.
Byłem u Mikołaja. Mikołaj zaczął rzeźbić, jakoś mu to idzie, choć ma mało dłutek.

06.01.1996 r. /napisane w notesie pomyłkowo ’95/ – Wtargnięcie

Miałem dzisiaj przygodę. Poszedłem do Krzysztoforów. Tłum ludzi, brak miejsc. Nagle ktoś do mnie „Cześć, Szczęśliwszego Nowego Roku”. Poznałem go wesołego, uśmiechniętego, gdy teraz był przyklapnięty i wyraźnie czymś przybity.
– Można się przysiąść? – spytałem.
– Tak – usłyszałem w odpowiedzi.
Byłem nieco zdziwiony, że ktoś po długim czasie do mnie zagadał w Krakowie. Bardzo długo razem nie rozmawialiśmy. Zamówiłem kawę i usiadłem.
– Czemu szczęśliwszego, czyżby stary był fatalny? Bo dla mnie raczej tak.
– Tak, fatalny. Ale teraz pracuję i jakoś wychodzę z tego stanu.
– Co się takiego stało?
– Dużo spraw. Narkotyki, kobieta, kompletne wypalenie.

Skrót – /zaznaczone/

Wpadło kilku, ok. 7-8, wyrostków.
– Wstawać! Już czas! Wychodzimy!
Nie wiedziałem na początku o co chodzi. I nie dowiedziałem się tak szybko.
Mój rozmówca wstał i podszedł do swoich znajomych związanych z barem. Ja siedziałem.
– Na co czekasz?! Wstawaj
– Ociągają się.
Ktoś mnie poszturchnął.
– Ujarani są Wszyscy.
Nie wiedziałem co zrobić, wstałem żeby już się uspokoili, próbowałem przedrzeć się do znajomego. Zaniechałem tego. Może obawiałem się jego znajomków? Chociaż raczej nie. Nie wiem co mną pokierowało. Wtedy poczułem, że jestem totalnie ujarany. Cała sytuacja wydała mi się niczym wyjęta z filmu amerykańskiego. Postanowiłem jednak wyjść, tym bardziej, że knajpę i tak miano niedługo zamknąć. Wychodzę, a w drzwiach gnojki mnie łapią i szykują się do bicia. Nawet raz dostałem, gdy się im wyrwałem i zacząłem uciekać. Dwóch biegło za mną. Chyba byli naspidowani, może amfetaminą. Zachowywali się agresywnie. Biegłem ulicą Szczepańską w kierunku ludzi. Złapali mnie.
– Tylko on cię będzie bił – jeden mnie złapał za ramię, drugi chciał bić, wściekle na mnie patrzył, był zacietrzewiony w swojej głupiej złości bicia.
– Nie wiem czego chcesz. Boje się ciebie. Daj spokój.
Skończyłoby się źle, gdyby nie dziadek w okularach i czapce.
– Chłopcy, nie bijcie, jest w okularach – powiedział.
Gdy to usłyszeli, wyrwałem się im, a oni uciekli. Przestraszyli się interwencji starszego, i to w okularach. Jednak czasami okulary mogą się przydać w nieoczekiwanych okolicznościach. Poszedłem nie spiesząc się zanadto. Jakoś wiedziałem, że za mną już nie pobiegną. Ich rewir się skończył. Atakowali tylko w kawiarni. /nieczytelne/ – to tylko American style.

/inf. ode mnie współczesna: ten kolega nie żyje, został zamordowany w Kra, znana postać o ksywie Bejbi; ostatni raz (?) widziałem go na Plantach w marcu bądź kwietniu ’98, wraz z Bertiną, która też już nie żyje – chyba przez narkotyki/

Jarosław Klejnberg – Szczątkowy dziennik 94-96
QR kod: Jarosław Klejnberg – Szczątkowy dziennik 94-96