Świergolenie niezliczonych ptaków, zapach miodu, kwiatów rozgrzanych promieniami słońca, które przeświecając sklepienie puszczy dawały ciepłą, jasnozieloną poświatę. Jak w ogromnej sali jakiegoś pałacu. Kobierzec z traw i mchów, oraz drobnego kwiecia niczym Perskie dywany Sułtana. To wszystko, oraz urok i czar Pani tych wspaniałości sprawiało, że Otosenjusz utracił również poczucie czasu. Z resztą Pani domu dbała starannie i niezauważalnie o to, by nawet na sekundę nie mógł żadnym ze zmysłów opuścić jej świata. Jemu było tak dobrze, że sen stał się dla niego jawą, a On sam bezwolnym pionkiem . Leżał na sułtańskim kobiercu i patrzył na światło słoneczne łyskające w liściach drzew. – Spójrz, jakie piękne światło, przez liście prześwieca… prawda? – usłyszał szczebiot tuż nad głową. –Jak promyki słońca łyskają po liściach… widzisz? – Jakby powtarzała jego myśli i obrazy, które widział. Jednocześnie wkładała mu do ust kandyzowane warzywa. – „Przygotowałam ci napój, spragniony jesteś na pewno.” – Pochyliła się nad nim, jej bujne blond loki muskały go po twarzy, czuł jej oddech i zapach ciała. Pociągnął łyk zimnego napoju. Nie tracąc przytomności zapadł się w błogi niebyt. Nie zauważył, że Pani tego domu jawi mu się raz jako rudowłosa, raz kruczoczarna, to znów pełnych kształtów blondynka. Nieodmiennie powabna i czarująca, wiodła go w wiadomym sobie kierunku.
Czas przestawał istnieć, a Otosenjusz nie liczył już nawet nocy unurzanych w rozkoszy. Nie wiedział ile ich spędził w leśnym domku, a z powodu wyłączenia niektórych zmysłów nie wiedział również, że od samego początku jest ofiarą wciąganą coraz głębiej w pułapkę. Czas jakby się zatrzymał i uwięził Otosenjusza w rozkosznym „nic”. Niby pełnym radości, śmiechu, zachwytów otaczającą naturą, ale tak naprawdę jak to „nic” było puste. Cała ta „miłość”, a raczej zauroczenie do niczego nie prowadziły. W krótkim czasie jej zachwyt Otosenjuszem przerodził się w stałe pragnienie, by on zachwycał się nią i wszystkim, co Ona zrobi lub powie. – „Zobacz jak ładnie owoce ułożyłam na talerzu…., a widzisz, jakie ładne i kolorowe to jabłko? – Otosenjusz z całą energią wyrażał zachwyt, pochwał nie szczędził. Szczerze. Był w stanie, w którym, jakakolwiek, nieszczerość jest wykluczona. Poświęcał jej z czasem wszystko, całą energię, jaką posiadał, a jej o to właśnie chodziło. Powoli stawał się jej życiem, zapominając o swoim, zapominając o sobie. Ona zaspokajała jego potrzeby na poziomie podstawowym zanim zdążył pomyśleć czego potrzebuje. Potrzeby intelektu bardzo sprytnie zapełniała swoim gadulstwem błyszcząc wiedzą na poziomie oczywistych oczywistości. Mówiła jednak tak kwieciście i obrazowo, że nawet kompletne fantazje brzmiały wiarygodnie. Z upływem czasu Otosenjusz był już tylko jednego ciekaw i na jedno czekał – co powie, jakie obrazy roztoczy jego Pani. Jakie cudowne wspólne plany wysnuje, które nigdy nie zostaną zrealizowane. Zdarzało się, że poniesiony wizją Otosenjusz przystępował automatycznie do realizacji, ale ona natychmiast sprytnie zmieniała koncepcję lub przekierowała jego uwagę na coś zupełnie błahego, wymyślonego w danej sekundzie. Zdarzyło się, że Otosenjusz poczuł irytację w takim momencie, ale ona natychmiast budzący się zmysł usypiała tonami kandyzowanych warzyw i miłosnymi igraszkami. Pogrążony w zauroczeniu Otosenjusz nie zauważał nawet zmieniających się pór roku, pamiętając tylko lato i słońce. A od kiedy trafił do leśnego domku pory roku zmieniały się kilka krotnie. Okresy zimne jednak spędzał nijako w lecie, które jego Pani potrafiła przenieść do domu, więc lato dla niego trwało permanentnie.
Potrzebny spoglądał nerwowo na zegar, a ten jakby piachu w tryby dostał. Te pół godziny do przyjścia agentów dłużyło się niemiłosiernie. Około kwadransa do dziesiątej, skonstatował raptownie, że cały jest spocony i spięty do granic możliwości, a przecież ma do wykonania kluczowe ruchy. Jeśli dziś spartoli swój plan, to już nie będzie okazji, żeby to naprawić. Nie może pokazać po sobie emocji. Oni na pewno są opanowani. Agentami są, jak wynikało z akt bardzo długo. Właściwie nie wiadomo dokładnie jak długo, ale nie byli to ludzie z tak zwanego „nowego rozdania”. Ich korzenie w tej pracy sięgały jeszcze poprzedniego wieku i poprzedniego systemu polityczno-gospodarczego. Potrzebny powoli zaczynał opanowywać emocje i analizować fakty. Usiadł za biurkiem i patrząc w akta Janów, zastanawiał się, ile i co oni mogą wiedzieć na jego temat. Będąc, nie wiadomo jak długo agentami, na pewno zbierali o nim informacje przed spotkaniem, albo i wcześniej, tuż po jego nominacji. Właściwie słowo „nominacja” nie pasowało do tego, w jaki sposób został szefem wywiadu Nowej Partii, raczej splot nie wyjaśnionych zdarzeń. Nie mógł wiedzieć ani on, ani tym bardziej agenci, że sprawczynią tych „niewyjaśnionych zdarzeń” jest żona pracownika ochrony budynku, który zajmował stanowisko w recepcji na parterze. Było pięć minut do dziesiątej kiedy Potrzebny całkowicie opanowawszy emocje koncentrował się już tylko na swoim iście przewrotnym planie. Najpierw po rozpoznaniu Janów, zleci im ogólnie zbieranie informacji na temat grafików spotkań i planów dnia oficjeli Partii Matki. Potem podzieli agentów na dwuosobowe grupy, według schematu, jaki wyrył na blacie biurka. Właśnie blat! – Kara! Natychmiast coś na blat! – ryknął. Nim echo jego wrzasku obiło się o ściany Kara stała w drzwiach z zielonym suknem w dłoniach. Przycięte idealnie do wymiaru blatu skutecznie zakryło wyryty schemat. Potrzebny z uznaniem spojrzał na swoją asystentkę, a ona zniknęła niczym rozwiana wiatrem mgła. Położył dłonie na biurku. Dotyk sukna i jego zieleń finalnie go uspokoiły i zrównoważyły wewnętrznie. Spojrzał na zegar. Wskazówka minut przeskoczyła na dwunastkę, wskazując tym samym punkt dziesiątą. W tym samym momencie rozległo się pukanie i Kara otworzyła drzwi jego gabinetu. – Szefie, umówieni agenci czekają. – Patrzył w ciemny prostokąt drzwi. – Niech wejdą. – powiedział to niespodziewanie nawet dla siebie, tonem stanowczym i pryncypialnym. Przez moment prostokąt drzwi pozostawał ciemny, aż wyłonił się pierwszy Jan. Lekko skinął głową i stanął przed skrajnym krzesłem po lewej stronie. Z ciemności korytarzyka, jeden po drugim wyłaniali się i skinąwszy głową jak uczynił to pierwszy z nich, zajmowali bez słowa miejsca przed kolejnymi krzesłami. Wyglądali jak cienie, wszyscy podobni do siebie, jakby z jednej matrycy, nijacy w ubiorze, uczesaniu, bez wyrazu na twarzach. Nawet wzrostem nie byli zróżnicowani, a nawet jeśli to były niezauważalne różnice. – Czy podać coś do picia? – Kara spytała nim ostatni z Janów zajął swoje miejsce. Potrzebny skinął potakująco głową, a prawą ręką uczynił gest w kierunku agentów, zachęcający do siadania. Ci usiedli jednocześnie, jakby wcześniej ćwiczyli swoistą musztrę gabinetową. Kara zniknęła za zamkniętymi drzwiami i zapadła cisza. Potrzebny patrzył na agentów, oglądając każdego po kolei, od lewej strony tak jak weszli. Nie czuł zmieszania, ani potrzeby mówienia czegokolwiek. Żadnego lęku. Nie wyczuwał też żadnego napięcia ze strony siedzących naprzeciwko sześciu agentów. Patrzyli na niego bez emocji, ale nie spoglądali w oczy. On też nie szukał ich wzroku. Nie czuł takiej potrzeby, a wręcz przeciwnie podświadomie wyczuwał, że taki dystans jest dla niego korzystny. Nie umiałby precyzyjnie określić tych korzyści, ale w jego odczuciu dawało mu to jakieś atuty. Patrząc na nich próbował utrwalić w pamięci jakieś cechy wyróżniające poszczególnych Janów. Nie wiedział jeszcze, który z nich jak ma na nazwisko, ale to detal. Chciał znaleźć coś, co tylko on zauważy i będzie mu to pomagać w precyzyjnej identyfikacji konkretnego Jana. Niestety było to niesłychanie trudne. Każdy z agentów ubrany był podobnie. Koszula pod swetrem i spodnie oczywiście. Buty nie jednakowe, ale też nijako bez cech wyróżniających. Buty i tyle. Czarne. Z resztą kolory koszul, swetrów i spodni również były jakieś trudne do określenia. Szaro-buro-zielonkawo-brązowe zlane w jeden nijaki kolor. Popatrzył na głowy zebranych. Mniej więcej jednakowa długość i gęstość włosów. Oczywiście wszyscy podobni w umaszczeniu. Ogólnie włosy ciemne. Próbował dojrzeć kolor oczu. To przecież nie może się powtarzać u tylu osób. Mylił się. Na ile mógł dojrzeć Janowie mieli kolor oczu szary. Wszystkich sześciu jak jeden. Patrząc na nich jednocześnie porównywał żywiec ze zdjęciami i opisem w aktach. Niewiele mu to pomagało. Mężczyźni siedzieli przed nim całkowicie nieruchomo. Skonstatował to po chwili. Żaden od wejścia, jak usiedli, nie poruszył się. Wszyscy siedzieli w identycznej pozycji z dłońmi na udach, stopy razem. Patrzyli na niego tym sprytnym spojrzeniem. Wydaje ci się, że ktoś patrzy w twoje oczy ale dziwnie, a on nie patrzy w oczy tylko na ucho. Daje to niepokojące wrażenie. Potrzebny znał jednak ten trick. Wzajemną kilku minutową lustrację przerwała Kara wchodząc z tacą, na której przyniosła gorące napoje. Podeszła do stolika, postawiła na nim tacę i wyszła bez słowa. Potrzebny w pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, ale po sekundzie pomyślał – Jak to? Nie zapytała co, kto pije? Czy słodzi, czy nie słodzi? Spojrzał na tacę i doznał olśnienia. Nareszcie jakieś zróżnicowanie. Na tacy stały różne naczynia. Kubki, filiżanki, szklanka. Sugerowało to nieomylnie różne napoje. Tak. To różniło agentów Janów. Upodobania kulinarne i smakowe. Filiżanki wskazywały na kawę, kubki na herbatę, w tym jeden z przykrywką co wskazuje na herbatę zieloną, a szklanka wyraźnie przeznaczona była do soku. Nie zdziwiło go to, że Kara wiedział, jakie napoje podać, że znała ich upodobania. Właściwie gdyby się nad tym zastanowił doszedłby do wniosku, że właśnie taka powinna być jego asystentka. Jednak nie zastanowił się nad tym. Ciekawy był, co który agent pije. Omiótł ich wzrokiem i skinąwszy głową w stronę stolika powiedział – Proszę się częstować Panowie. To nasze pierwsze wspólne śniadanie. – dodał żartobliwie, ale żaden z Janów nie uśmiechnął się. Żaden mięsień na twarzach im nie drgnął. Jak na komendę wstali i podeszli do stolika otaczając go szczelnie. Potrzebny nie mógł dojrzeć czy i który z nich słodzi, a jeśli to ile łyżeczek. Mógł z nimi podejść do stolika, ale nie zrobił tego. Był ciekaw, czy któryś z nich okaże się wazeliniarzem i zapyta co mu podać do picia. Czekał, a pytanie nie padało. Janowie stali wokół stolika i spokojnie mieszali w naczyniach. Robili to w całkowitym milczeniu. Nawet żadna łyżeczka nie zadzwoniła o naczynie. W pewnym momencie znów jak na komendę agenci odwrócili się od stolika i z naczyniami w dłoniach wrócili na swoje miejsca. Tylko czy każdy usiadł tam gdzie siedział poprzednio? Przez moment Potrzebny miał wrażenie, że dwaj panowie siedzący po środku zamienili się miejscami. Teraz nie zamierzał jednak tego dochodzić. – Panowie… – zaczął pewnym tonem ważąc słowa – Jak wiecie zostałem nowy szefem wydziału. Nie znałem poprzednika i jego zwyczajów, więc zapomnijcie o nich jeśli miały dla was jakieś znaczenie. Zwyczajów nie będę żadnych nowych wprowadzał, bo zwyczaje w tej pracy Panowie znacie. Mamy konkretne zadania do wykonania, ale nim przejdę do konkretów poproszę Panów abyście przedstawili się, począwszy od lewej. – równie stanowczo jak powiedział, spojrzał na zgromadzonych. – Jan Niewidoczny… – zaczęli natychmiast – Jan Ulotny, Jan Zbędny, Jan Niewygodny, Jan Spętany, Jan Bezwolny! – rytmicznie jeden po drugim wymienili swe nazwiska. Potrzebny poczuł ukłucie w dołku. Mgnienie leku. Agenci usiedli w kolejności w jakiej tworzyli pary, na jakie zamierzał ich podzielić. Skąd znali schemat z blatu biurka, teraz zakryty zielonym suknem? Jednak nie mogli go znać, więc to przypadek, że akurat usiedli w idealnej kolejności? Te pytania musiały poczekać na odpowiedź.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (Vol. 14)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (Vol. 14)