Epitafium Dla Bohumila Hrabala albo rozmowa z kotami
(1914 -1997)

Chodzisz sam jak palec
po szpitalnym korytarzu, mierząc
od ściany do ściany odstępy
między cegłami. Od biedy
można się w myślach tu ukryć. Jesteś na ty
z duchami twoich potopionych kerskich kotów
Już drugi tydzień szamoczą się w worku, a
stryj Pepin umierając, mówił, że z nimi nie ma żartów.
Stąd wypadek samochodowy, plamy na słońcu
i twój podpis złożony na „Antykarcie”.

Tak zawsze rozmowny, teraz
przebierając nogami milczysz
siedząc na parapecie podobny do marionetki.
Wszyscy bliscy już odeszli; pustka zamknięta
w kuflu piwa straciła smak i kolor.
Zostały ci szpitalne korytarze
i otwarte okna, przez które
wieczorami wchodzą Pipsi, Karel
Marysko, Klima, Boudnik,
Zbyńko Fiszer alias Bondy.
Na końcu matka z garnkiem knedli
i białymi wąsami z wiejskiej śmietany.
Taką jaką mieli w Nymburku, stała
na baczność na parapecie okna.
To wtedy w dni powszednie
zdarzały się cuda, a codzienność
od święta krochmaliła koszule.

Zdążyłeś policzyć jeszcze piętra
chociaż pamięć i nogi na przemian
odmawiały posłuszeństwa. Nie wiem
czy wiesz ale „Jarmilka” ponownie krąży
po Pradze w „drugim obiegu”

Tego dnia Wełtawa pieniła się jak
Staropopovicki Kozel i była słodka
niczym dojrzały jęczmień.

30/09/13


Epitafium albo rozmowa Z Susan Sontag
(1933-2004)

I
O tej porze we Wrocławiu gasną okiennice,
parapety zapadają się
pod ziemię, drzwi zapierają się w sobie, a oddech
zamiera na szybie przebierając jakiś dziwny
święty wymiar. W tej samej chwili
moja matka wracała skonana z pracy,
ojciec nieustannie obiecywał mi naprawić zegarek – czas
przesączał się przez podłogę zostawiając szare plamy
na boazerii. Mieszkanie było ciasne, wiedzieliśmy
o sobie wszystko. Takie życie bez tajemnic
było ciężkie jak fizyczna praca – przerzucanie
się winami kosztowało nas majątek. Nie
było jeszcze kart kredytowych, więc
debet pamięci nie wchodził w rachubę.

Kiedy ty rozmawiałaś z Chomeinim
matka załatwiała ziemniaki na zimę, ojciec węgiel
a ja puszczałem słoneczne zajączki
do sąsiadki z naprzeciwka. Zawsze myła się
przed otwartym oknem, jej piersi falowały,
woda spływała po nich jak moje sanki
z oblodzonej góry. Uśmiechała się
dziwnie, i czułem wówczas Afrykę,
smak gorącej czekolady na wargach,
i plamy z atramentu na mankietach
szkolnego mundurka.

II
Byłem rozdarty między dzieciństwem
a dorosłością, kopałem głębokie doły, chowałem się
w nich z głową i udawałem, że nie żyję,
lekarze kiwali głowami, że to niskie poddasze
i wilgoć ze strychu, a ja byłem pewny,
że to moja pokojowa wojna, i front
przebiegający między szkolnym boiskiem,
a szatnią, w której chowałem się przed ocenami;
„piątki” atakowały mnie nawet we śnie, „trójki”
na szynach przemykały przez zamknięte oczy
i znikały zakrętem ławki. „Czwórki” były moim Alefem.

Jednocześnie myślami byłem daleko, przekraczałem granice
po ciemku, budowałem zamki na piasku.
O zmierzchu boisko wydawało mi się
jedynym możliwym pasem startowym
mojej kosmicznej podróży
w odmęty nieokiełznanej wyobraźni…

Kiedy pojawiłaś się w moim śnie
cierpliwie rozwiązywałem turban ręcznika
wpatrując się w topniejące na podłodze kostki lodu,
między nimi ślady moich stóp
wyglądały jak niezdarna próba
przekroczenia własnej cielesności
albo wzbicia się w powietrze…
Zapamiętałem twoje ostatnie słowa:
„Nigdy nie omijaj pustki”.

III
O tej porze, kiedy kończysz ostatnią korektę,
ciemność owija szczelnie meble,
okrywa całunem zmęczony stopy mojej matki,
wiążąc się z bielą prześcieradła
węzłem gordyjskim. Ruchome cienie
na ścianie jak z dziecięcego teatrzyku
zadają sobie ból tańcząc piruety
w takt tykającego chronometru. Krwawiące
rany połączone z moim obdartym łokciem
odsuwają sen na dalszy plan. Widzę
przez niedomknięte oczy nasz dom
z lotu ptaka, bezradnie
kołyszący się na wietrze
niczym bocianie gniazdo, obdarty
ze złudzeń jak cebula. Wsparty
jedynie o plecy babci, odwrócony
tyłem do lustra wygląda jak znoszony
garnitur dziadka zaprasowany na dwa kanty.
Próbuję w półmroku nawlec igłę,
i przyfastrygować go do szkolnego mundurka
jak tarczę; to mój jedyny oręż
w walce ze światem niezdarnie
przyszytym do mnie
na okrętkę.


Epitafium dla Anatola Ulmana
(1931-2013)

Morze było tego dnia nadzwyczaj spokojne,
sny przycumowane do nocnej lampy
nie dawały ukojenia. Prześwietlona
klisza świtu przynosi ciągle ten sam
obsesyjny motyw irracjonalnego rozumu
skazanego na zagładę. Świat jest
coraz bardziej płaski i prostacki. Ludzie
traktują go jak kulę u nogi. Czy w ogóle
są jeszcze ludzie pyta „Cigi” myśląc
o bezdusznych stworach
przemykających chyłkiem
przez salony pełne figur bez twarzy.

Koszalin mając po swojej lewej, morze
na wprost okien, prawą zarezerwowałeś
dla wiecznej Platońskiej triady:
dobra, piękna i prawdy. Tak
na wszelki wypadek, gdyby
powrócił do nas ład rozumu i
spokój duszy.

Fale leniwie podmywają brzeg, życie
zsuwa się coraz niżej poza
kreskę depresji, a ślady prowadzą donikąd.
Dekoracje wyblakły, aktorzy zdjęli maski
i są tak nieznośnie prawdziwi.

Nasz świat nosimy ze sobą
w reklamówkach, bezdomność dotyka bowiem
coraz więcej ludzi. Nawet ta wyśniona,
bliźniacza droga do Nancy, podobna jest do
trasy na Koszalin. A przecież wiedziałeś,
iż życie nie polega tylko
na wiązaniu końca z końcem
na układaniu się z losem i czekaniu
na to, co przyniesie ze sobą
sztormowa pogoda.

1/10/13


Kaszubskie epitafium dla Jana Drzeżdżona
(1937-1992)

Popatrz matko, pod twoją nieobecność
wydmy podchodzą pod okna
chociaż w klepsydrze coraz mniej piasku.
Ich połyskliwe grzbiety
lśnią w zachodzącym słońcu
niczym ławice śledzi. A zemja kaszëbskô
pełna głębi ciemnej, od zarania jasna
podpierając się parapetem oddaje
w moje ręce swoje pogmatwane mity
Wiesz, trzy metry pod piwnicą śpią
kaszebske łopi i mory. Zamykam
przed nimi na noc szczelnie okna i drzwi.
Zostawiam im jedynie
tą szczelinę w drzazdze,
co by sobie w ciemności
krzywdy nie zrobiły.

W Domôtowò na Kaszebe
nic się matko nie zmieniło.
Tylko koń osiodłany do drogi
zmarniał czekając na wędrowca. Wiesz,
czas tu stanął okoniem, a u studni
młyński kamień wodę miele,
by „Upiory”, które przyjdą po mnie
na koniec dobre słowo mogły z siebie
wykrztusić, co niczym mgła
osiądzie na „Twarzy Boga”
doświadczając „Piętna smętku”.

Na wszelki wypadek
lampę zostawiam ci na progu.

1/10/13

Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 3)
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia (vol. 3)