Smak

Gdy nie wiadomo z czym się ma do czynienia, to przeważnie to się wącha, potem liże a następnie z nieznacznym lękiem nadgryza. Tak właśnie było ze mną. Nadgryzłem siebie, kawałek siebie. I co to za smak, matko, ojcze, kraju w którym przyszło mi żyć, dziwny kraju, ulico, która mnie prowadzisz, nie wiem dokąd, bo czyż nieznany smak zna swój cel? Choć jadę na kolejny ślub brata, trzeci, czy ósmy, co za różnica?, by znowu być pijącymi ustami, rękami biorącymi jedzenie, nogami na środku parkietu albo tylko pod stołem niemrawo i nieśmiało wystukującymi rytm. Bo rytm jest jednak bardzo ważny. Właściwy rytm może człowiekowi zapewnić szczęście na całe życie. I będę głową weselną, otoczony klombem, laurem, wianuszkiem albo i aureolą współbiesiadników. Będę się kiwał na granicach cierpliwości, smaku, może tego dobrego, o ile taki istnieje, skoro ja sam o swoim nic nie wiem. Będę się tam przepoczwarzał z jednego stadium w drugie, prawdopodobnie niechciane stadium. Stadium, które mówi „to my, razem, rzeka, która musi płynąć i nieść cały ten brud na wzburzonych falach jak miejski rynsztok po obfitym deszczu. To my marzący o nowej lodówce, telewizorze, meblach, bo lubimy nasz smak, znamy go. Lubimy marzyć o naszym szczęściu, które jest raz bliżej, raz dalej, ale jest.” A ja sobie nieznany, cóż mogę powiedzieć? Każda kromka chleba mówi mi kim jeszcze nie jestem i dokąd nie idę. A gdzieś przecież idę, wgryzam się w mięso mojej prywatnej tajemnicy, nie solonej jeszcze.

W obcym mieście trudno zanotować kilka słów w słońcu. Żadnych ławek. A w knajpach sam łomot. Wszędzie techno. Nie można się skupić. Idzie człowiek w świat i nie może się skupić. Co to za smak „brak skupienia” – zupo ty otaczająca mnie zewsząd?

1.04.2005


Dach

Nie należę do żadnego pokolenia. Jedynie do pokolenia dachów. Jeśli poddachowcy zwiodą mnie do środka, uduszę się. A kto to poddachowcy? Wszyscy ci co nie pachną poezją tylko śmierdzą nią. Wolę więc moją samotność. Teraz stoję na dachu i wspominam dzieciństwo. Z okienka strychu skoczyłem wtedy na dach szopy i rękę sobie gwoździem przedziurawiłem na wylot. Wielki, zardzewiały gwóźdź wystawał mi z dłoni. Posiniały, z zaciśniętymi zębami, powoli odrywałem się od papy a gwóźdź znikał w mięsie. Do dziś na myśl o tym przeszywają mnie ciarki. Innym razem z dachu rodzinnej kamienicy zrzucałem z braćmi kaczki i kury. Pamiętam te ich serducha łomoczące w moich rękach, histeria na całego. Nagle rzucam je, spanikowane szybują nad ogrodem i lądują na chodniku, trąc kuprem po betonie tuż przed przejeżdżającym, wystraszonym tramwajem 45. Tak mniej więcej wyglądał mój dach dzieciństwa. Dużo dachów wtedy zaliczyłem. To były dachy fabryk, obozów zagłady, różnych szop, komórek, stodół, przystanków autobusowych, pociągów, budynków sportowych, budynków mieszkalnych, altanek działkowych itp. Najmniej zaliczyłem kościołów, bo za wysokie, bałem się. A potem skakałem po dachach już tylko oczami jako dorastający malarz, w różnych galeriach i muzeach. Zawsze lubiłem to świeże powietrze kwadratów, prostokątów, trójkątów, rombów, trapezów, kół i tej całej reszty widocznej z góry o nazwie „geometria”, której kominy i anteny, oraz ptactwo dodają życia. Czułem się wtedy żywą ideą, liryką pociętej mistrzowsko przestrzeni, zachwytem wieśniaka, czystym duchem, który nie musi się zajmować bezwzględną walką o byt. Ale dziś, niestety, ten byt dopadł mnie. Muszę posmarować mój czarny kwadrat dachu Izoplastem “B”, bo tak się to smarowidło nazywa. Nigdy nie lubiłem tej syfiastej roboty. Za płotem rozkraczony sąsiadek gapi się na mnie i popierduje sobie. Długo kontempluje każdy płatek i listek swego ogrodu i obserwuje mnie jak wspinam się po drabinie. Flanelowa koszula, wyświechtane, robocze spodnie, konkret uświęcony tradycją skrzywionego kwietyzmu. Wokół głowy unosi mu się aureola ignorancji, brzęczy, utkana z muszek owocówek. Na taką aureolę pewnie sobie zasłużył. Jeśli chodzi o mnie, to beatyfikację mogę mu podpisać, na pewno go poprę, bo prawdziwy tandetny święty z niego, z powagą obcina te swoje dopicowane obejście. Ale drogi reinkarnacji są ciemne, powiedziałby karmista, Nie zbieramy mądrości jak owoce w sadzie. Nie pamiętamy. Dlatego Chrystus oddał za nas życie – gdakam sobie pod nosem taką małomiasteczkową docinką – byśmy rozwijali swój konkret, byśmy – wychodzi mi tu całkiem logicznie, bardziej pierdzieli? No to już, pierdnijmy sobie jak Gargantua, na cały świat. Niech wiatry odchodzą a dzwony dzwonią. Rozwój i postęp wymagają coraz głośniejszego pierdzenia. No to dalej panie sąsiad, ostro, i żeby tam w niebie usłyszano, że bezruch zmieszany z krzyżem na każdym zakręcie w naszej wiosce, to nie jakaś jałowa zupka, ale wykarmimy na niej odważne oddziały nowej ludzkości, typy lepsze od tych, które zbudowały Amerykę. No, dalej, krzyż to ruch wiecznego stawania się – gdakam sobie dalej pod nosem małomiasteczkowo. A pan tylko w te gacie panie dyrektorze, w te obwisłe, wielebne gacie zgnuśniały pryku. O jakże tu nie chwalić trubadura Bertransa de Borna za “Pochwałę wojny”, jak tratował te miękkości i wygódki, w zgrzycie miecza słysząc najpiękniejszą muzykę świata. Jak ciął to wszystko, aż tylko pierza z tych poduszek leciały.
Wiatr południowo-zachodni. Słońce. Chowam twarz, żeby nie dostać wysypki. Mój kwadrat rozgrzewa się. Będę sam z tą szczotą na kiju jak nigdy. Teść zmarł. Mogę liczyć tylko na siebie. Od góry z tarasu dopadła mnie gderanina wdowy, bladej, zwiędłej jak te jej róże w ogródku, którymi się już nie interesuje. Nie może się oderwać od tego ciemnego, przepastnego kwadratu swojej chałupy, która wysysa ją jak wampir. Kiedyś, gdy z Bertkiem wypełniali go razem, jak ta para na płótnie “Anioł Pański” Milleta wypełnia ziemniaczany kwadrat pola przy dźwiękach dzwonów, to dało się jeszcze żyć. Ona tetryczyła. On tylko słuchał i potakiwał i dbał o ogród i dom. Ale dziś kompozycja tego kwadratu bez Bertka jako kontrapunktu wali się. Wypowiada jego imię “ Bertek, Bertek….”. Bertek to…, Bertek tamto…, ( jakby mnie chciała odpędzić od tej szuflady, z której biorę jego narzędzia-relikwie do naprawy tej pieprzonej chałupy). Ale to za mało, za mało. Brakuje ciała, tego przesiąkniętego papierochami, zatopionego w fotelu przed telewizorem ciała, więc kompozycja wali się, przechyla na bok jak od tąpnięć podziemnych pobliskiej kopalni. Teraz na tym „tronie” rozpanoszył się śmierdzący Kuba. Łypie na mnie i warczy gdy przechodzę. Zawsze warczał. Może mnie obarczył winą za śmierć swego pana? Pustka. Szczęście przewróciło się i odeszło do ziemi. Zostały tylko smród i wspomnienia.
Ciągnę drabinę w górę. Wiatr wpycha mi włosy do oczu i ust, wpienia mnie to strasznie, jakby mnie ktoś dusił, zawsze włosy na twarzy dusiły mnie panicznie. Czuję się jak jakiś Odys na rozdachowionym morzu, cokolwiek by to oznaczało. A dokąd to tak płynę? Wczesna jesień. Na ulicy ludziki znikają jak liście. Czapka nic nie pomaga. Lina jest mocna. Lina i dach to bardzo bliskie sobie światy jak linia i płaszczyzna, wprost idealna para, zawsze do siebie pasowali. Zawsze się zdobywali jak mężczyzna i kobieta. Czarny, rozgrzany kwadrat dachu i długa, miękka lina, oplatająca jak wieczność.
Izoplast „B” jest już u góry. Wszystko zdaje się, jest już u góry, gdy nie myślę o dole. Wszystkie dachy wokół , stare i nowe, i te walące się już lśnią w słońcu geometryczną mozaiką. Pound napisał: ” To co naprawdę kochasz, to twoje prawdziwe dziedzictwo”. Nie wiem jak to się ma do dachu, ale podoba mi się. Zaczynam smarowanie mojego pokolenia.

21.IX.2003/3.VIII.2012


3,50 zł

Do knajpy wszedł czarny gołąb. Nic nie zamówił, a najadł się i wyszedł. Potem przyszedł z kolegą i obaj spenetrowali wszystkie stoliki, bez lęku, jakby tu nikogo nie było. Albowiem Pan na Górze powiedział: Bądźcie jak te ptaki podniebne, które nie sieją, nie żną, nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec niebieski je żywi.
Piłem więc moją kawę prawie że podniebną, bo za 3,50 zł i oglądałem widoki za 3,50, jak wchodzili różni i wychodzili z tej dworcowej knajpy, by zniknąć gdzieś w jakimś pociągu, nie zawsze w dosłownym tego słowa znaczeniu. A za szybami czarni policjanci z czarnymi pałami i menele, którzy nie mieli pojęcia, że ogląda się ich za 3,50, a nie mają z tego ani grosza, bo ci z pałami mają więcej. Wkrótce podstawił mi taki czarną czapkę pod nos i mówi „dla byłego górnika”. Niech pan nie przeszkadza, powiedziałem i zacząłem bardziej dziobać moją kartkę, na której zapisywałem właśnie ów tekst, by znaleźć jakieś pożywne ziarno, albo może by zagłuszyć sumienie?
Czarny jak kruk ze złamanym skrzydłem menel obleciał wszystkie stoliki i wsiąkł w wielkie „Nie” jak w bagno. W widoku za 3,50 znalazłem też czarną dziurę w chodniku, która mówiła „Jestem dziurą, och, ja jestem dziurą, a ty?” W widoku dziury nie widziałem ceny. Ale to wcale nie znaczy, że poczułem jej bezcenność. Dziura powiedziała, że zamknięte, że dziś nieczynne, że światło jest głębszą dziurą. I ten widok za 3,50, te gołębie na poręczy, w szeregu siedzące i gapiące się w dół, na ulicę. Pozostało mi jednak w głowie wiercące pytanie dziury, … że niby ona jest dziurą a ja kim jestem? Ja? Ja chyba też jestem jakąś dziurą?
Przede mną migały tramwaje za 3,50, czerwone, niebieskie, wypchane marzeniami za 3,50, co wcale nie musi oznaczać mało, bo żeby gdzieś dojechać, to każda cena jest wielka. Ale żeby się nie rozdrabniać, nie filozofować na kształt rozpuszczalnika formy, widok za 3,50 jest widokiem za 3,50 i ni więcej ni mniej. Tyle tu za niego zapłaciłem.
Potem zacząłem nasłuchiwać za 3,50. Cóż to za słowa i dźwięki za 3,50 można usłyszeć? Odliczanie przy kasie, brzdękanie i pocieranie pieniąchami o tackę. Bigos proszę, herbatę proszę, jajecznicę proszę, mielony z ziemniakami i z surówką proszę. Stukot obcasów kelnerki, które jak mewy na molo nagle wpadają i oznajmiają: przyleciałyśmy, przyleciałyśmy, co tu?, co tu?, komu się nie podoba!? Dawać wypite filiżanki i zamawiać nowe. A jak nie, to wynocha! Tup, tup, tup, tup, stuk, stuk, stuk. I dzwonią naczynia w kuchni jak tamburyny potrząsane w jakimś tajemniczym rytuale. Szeptu, szeptu, liczu, liczu, mechu, mechu. Wszyscy do komórek szemrają, grypsują, szczekają, wrzucają słowa jak kamienie, jak świeże bułeczki, albo jak pożegnalne róże.
W oddali megafon dworcowy dudni jak społeczny ślepiec bijący głową o ścianę. Wielki ślepiec o imieniu Ludzkość ciągle gada, że chce jechać tu albo tu. Za 3,50 uderzyły łyżeczki o talerzyki, by mogły się podeprzeć o podbródek czyjeś stare ręce i siwe przerzedzone włosy posterczeć jeszcze jak milczące, skamieniałe dźwięki dawnego koncertu krwi.

IX, 2007


Ślub

Ślub był opóźniony, jakby pan młody chciał go załatwić tylko jakoś po drodze, w szeregu swoich codziennych spraw, co pani młodej bardzo chmurzyło czoło. Zostałem poproszony o robienie zdjęć. Aparat z woreczkiem filmów odtąd nieustannie zaprzątał mi głowę. Filmy były krótkie, 12 klatkowe i ciągle trzeba było je zmieniać. To mi nawet odpowiadało, bo zbyt obce sobie towarzystwo mierziło mnie. Po kilku kieliszkach okazało się jednak, że większość to moja rodzina. Wielu pierwszy raz widziałem na oczy. Przedstawiliśmy się sobie. Jestem twój ojciec – ktoś powiedział. A ja jestem twoja matka, miło mi – dodała korpulentna kobieta. To niby ja jestem ich syn? Każdy w duchu myślał „ ta niedorobiona figura, ten podejrzany typ, to moja rodzina, ten dziwny delikwent z długim nosem, chudy i jak dziecko przy swojej obszernej żonie, to mój kuzyn”. Ów właśnie jegomość, gdzieś pod sześćdziesiątkę, wstał nagle od stołu i podszedł do mikrofonu. Przyznał, że pierwszy raz w życiu trzyma w ręku mikrofon i powiedział pierwszy raz w życiu kilka słów, zdziwiony, że tak je słychać, że jego słowa skierowane do pana młodego, a mojego brata, tak lekko lecą w świat i docierają do celu, że słychać go wreszcie. On, który całe życie musiał ciężko pracować i wykłócać się o dojście do głosu, teraz mógł coś wreszcie wyraźnie i z mocą powiedzieć i wszyscy musieli te słowa usłyszeć. Wszyscy, jakby sam papież przemówił. A powiedział i dużo i mało. Powiedział to, co być może zawsze chciał powiedzieć, wyraźnie i głęboko. Powiedział tylko „cześć” i wymienił imię mojego brata, ciepło i z szacunkiem. I to wszystko. I nikt do tego papieża nie miał pretensji. Wprost przeciwnie, czuło się aprobatę.
Gdy wesele rozhuśtało się, niektórym spadły buty z nóg, dla wygody tańczenia. Innym rozwiązały się języki i poluzowały zaciśnięte szczęki. Mniej więcej wiedziałem kto jest kto. Lecz nad całym tym skromnym weselem, liczącym około 20 osób, unosił się duch niezgody. Nie tej małowymiarowej, stolikowej, tylko wielkiej niezgody na dzisiejsze czasy, niezgody naburmuszonej jak bombowiec międzynarodowych linii lotniczych „Non Concorde”. Ten duch wisiał gdzieś w powietrzu, w ciemnych chmurach, groźnie mruczał, mlaskał, przełykał ślinę, chrząkał i łypał z ukosa.
W miarę opróżniania butelek, duch pogodniał i wykazywał nawet chęć do szczerszych rozmów. Muzykanci grali pełną parą. Lecz nad stołem pojawiał się od czasu do czasu ten, który musiał się pojawiać, bo mieszkał w nas, bo nie był naszym rosołem ani kotletem, ale żył z nami jako zapowiedź dobrego wesela, od dawna, pojawiał się duch umierającego papieża, mieszał się z duchem niezgody i wtedy ludzie więcej jedli i pili i rzucali się w taniec. A gdy dotarła wiadomość o jego śmierci, ludziom oklapły skrzydła i nie chciało im się już fruwać.
Duch zmarłego polskiego papieża zawisł nad wszystkim. Spakowaliśmy się i opuściliśmy salę.
Był to dzień, w którym od ślubów w urzędzie stanu cywilnego aż się roiło, bo przed śmiercią ani przed życiem nie uciekniesz. Nowożeńcy byli punktem centralnym, zrobiłem im nawet dużo głupich zdjęć i pozostałym gościom także, ale uwagę wszystkich przykuwał także olbrzymi biust, który należał do mojej rodziny. Gdy tańczył lub przechodził nam pod nosem, wszyscy wbijaliśmy w niego oczy, niczym widelec w kotlet schabowy. Zachmurzona twarz jego właścicielki dodawała mu specyficznego uroku. Nowożeńcy połyskiwali obrączkami.
Gdzieś pomiędzy śmiercią unoszącą się nad światem, nowożeńcami marzącymi o przyszłości i dużym biustem, kryło się szczęście.

3.04.2005

Marian Lech Bednarek
QR kod: Marian Lech Bednarek