Oranżada ze stonek

Zaczęło się od tego, że Nick Cave przyjechał do Polski. Właściwie to zaczęło się dużo wcześniej, w sierpniu, gdy upał, nuda i powolne smażenie się w dusznym powietrzu. Kompletnie nic się nie działo; siedzieliśmy smażąc nad piwem w jakimś ogródku, tygodniami. A wokół nas palmy, morze, festiwal piosenki: siedzieliśmy smażąc się w tym piekle, tygodniami. I dopiero potem zauważyłam, że zamiast piwa piłam coś, co niepokojąco przypominało oranżadę ze stonek – w eleganckich szklaneczkach, z kolorowymi parasolkami. Barman nalewał to coś z butelki po Coli, tylko, że zamiast odpowiedniego logo na etykiecie była właśnie narysowana wielka, obleśna, wytrzeszczająca oczy stonka ziemniaczana. I jakby się patrzyła, prosto na mnie. To już nawet nie absynt, co to ma być! Krzyknęłam i wszyscy zaczęli tymi butelkami rzucać, w barmana, za siebie, dookoła. Z miejsca zachciało się palić, przypomniałam sobie, że muszę zapalić, i chyba powiedziałam to na głos, bo się koledzy zaczęli klepać po kurtkach, klepali się po kieszeniach, po torbach. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy się zaczęli nawzajem klepać po głowach; no ale nikt nie miał. Siedzieliśmy dalej w tym piekle, bez piwa, bez tytoniu, tygodniami. A potem ktoś powiedział, że Mick Jagger nie żyje. To prawda, właśnie o tym piszę – powiedział kolega. To prawda, przypomniałam sobie, nie raz o tym mówił, pisały o tym wszystkie gazety, straszyły tłuste nagłówki, dzienniki we wszystkich krajach tylko o tym trąbiły; gdzieś nawet ogłosili żałobę. A kolega naprawdę pisał książkę, w której Mick Jagger umiera co dwie strony, na wszystkie możliwe rodzaje śmierci. To prawda, nie raz opowiadał o różnych rodzajach śmierci, jakie mu zaplanował; w jednej chwili pada na marskość wątroby, w innej od wciągania podłego, amerykańskiego proszku na stonki. Kolega opowiadał o tym tygodniami: mówił, aż zapadła noc, skończyło się lato i nad dachami krążyły zeppeliny w kolorze deszczu; postanowiliśmy wznieść toast za Micka Jaggera kranówką, z braku czegokolwiek innego. Przez cały czas wytrzeszczone ślepia stonek patrzyły się na nas z butelek, z drugiej strony baru. Zdawało mi się, że jedna do mnie mrugnęła, ale nie jestem pewna. Postanowiliśmy wyjść z tego baru, ale zamiast na plażę, wyszliśmy na bezkresne pole, pełne ziemniaków. To to już na pewno będzie koniec świata, powiedział ktoś, bardzo smutno. I był.


Progi dla pieszych

A potem naprawdę Nick Cave przyjechał do Polski. Ale to był inny sen,
w którym bez przerwy padało, wiał halny i było zimno, jakby się już zbierało na śnieg. Ale to była jesień, listopad, przypomniałam sobie, że już się obudziłam, że siedzę w pokoju i uczę się do matury, a do Polski przyjeżdżał Nick Cave; już był na lotnisku. Nick Cave miał zagrać w moim liceum- wielki, plenerowy koncert dla wszystkich biednych maturzystów z biednych, małych miast, z biednych, małych państewek w środku biednej Europy. Brawo, Nick! I pewnie dlatego wszędzie wisiały flagi i ludzie zdjęcia Nicka przyklejali do okien. I pewnie dlatego wszyscy nosili koszulki z Nickiem, a po ulicach nieustannie krążyły tłumy zapuszczonych staruszków ze słuchawkami na uszach i nieprzytomnym wzrokiem, nucących pod nosem „do you love me”? „Oh, do you love me? Like I love you?”
I to najpewniej dlatego koncert został odwołany, bo przecież nie z powodu deszczu. W mieście panowała żałoba, dzieci biły się o ostatnie miejsca na boisku, gdzie w końcu miał odbyć się mały, prywatny recital Nicka; na drewnianej scenie, przy bramkach, w przerwie meczu. Ludzie tłoczyli się w drzwiach i wchodzili przez okna. Więc porzuciłam naukę i stałam na trybunach, próbując coś zobaczyć przez tłumy, zza czyjegoś ramienia. Wychylałam się przez barierkę, ale zaraz ktoś mnie złapał za kołnierz. Nie można, powiedział głosem ochroniarza, choć to był pan od historii. Ale dlaczego, spytałam, ale nie dopowiedział, tylko podniósł mnie do góry, wciąż za ten kaptur i tak trzymał w powietrzu, jak jakiś napakowany mięśniak w filmach akcji, choć wcale taki nie był. To co, krzyczałam, wywijając tymi rękami w powietrzu, to raz w życiu Nick przyjeżdża do Polski, a ja nie mogę go nawet zobaczyć? Nick przyjeżdża, a ja nawet zejść pod scenę nie mogę? Nie można, powtórzył.
Tymczasem zaczął się koncert, Nick śpiewał, dziwnie dostojny w góralskiej kurtce. Muzyka dudniła, świtała błyskały po oczach, jak na dyskotece. A ludzie szaleli. Potem na scenę wpadł kolega Krzyś. Wpadł i bez słowa chwycił Nicka w objęcia; co trochę dziwnie wyglądało, bo był od niego połowę niższy, chudszy; i wydawało się, jakby słup trzymał. Ale obejmował go czule, trzymał dalej i nie chciał puścić, uśmiechając się przy tym błogo. A i Nick nie wyrywał się wcale, śpiewał, wciąż dostojny, choć nieco pognieciony. I nie było ochrony, nikogo, kto by mógł go z tych objęć uwolnić. Ludzie kiwali się sennie pod sceną. Krzysiu trzymał. A Nick śpiewał. „Do you love me”? „Oh, do you love me? Like I love you?” Śpiewał, aż wszystkie światła pogasły, muzyka ucichła i w końcu upadli, razem, choć wciąż w objęciach. Tak samo spokojnie, jak stali, leżeli na scenie i chyba tyle im wystarczało, uśmiechali się, nie ruszali się wcale. Ale to była jesień, listopad, zrobiło się ciemno, zimno, przypominam sobie, że zaraz się obudzę, że muszę się uczyć- i w końcu został już tylko pusty parkiet, dwa ciemne kształty i głos Nicka, szepczący doskonale po polsku, w ciemności: podoba mi się, bardzo mi się tu podoba; wiesz, Krzysiu, że po raz pierwszy widziałem progi zwalniające na środku chodnika, dla pieszych? Bardzo smakuje mi chleb.


Swoje mięso noszę na wierzchu

Miałam stygmaty. Byłam chora; chorowałam przez dwa lata i nikt nie wiedział właściwie, na co. Dopiero potem na rękach wyrosły mi bąble. Swędziały jak ospa, chociaż to na pewno nie była ospa i parzyły, jakbym nie wiem co robiła. Zgniatała gołymi rękami pokrzywy, zbierane z powietrza. Bo nocami ślady jątrzyły się jak ogniki papierosów, piekły, aż musiałam spać w lodówce. Całymi dniami siedziałam z okładami na rękach, z mrożonek i mięsa. Aż groszek przymarzł mi do rękawa i zakwitł, choć to nie był kwitnący groszek. Przymarzłam do miski z groszkiem. Ale w końcu odpadły mi te bąble i już było wiadomo, że to śmiertelne. Skóra schodziła mi z ciała płatami, pękała jak farba na bardzo starej, bardzo spękanej ścianie. Jakby wąż zmieniał skórę, mówiłeś. Ale bolało, krwawiłam. Chodziłam cała w bandażach, bo skóra zeszła już do gołego mięsa, pokazując płaty mięśni, siateczkę ścięgien i żył. Jakby coś w tobie kwitło, mówiłeś, odrywając kolejne płatki. Już było wiadomo, że to śmiertelne; skóra zeszła do łokci, a gdy dojdzie do serca, mięśnie odejdą od kości i umrę. A w chuj mam tego dosyć, mówiłam, odwijając się z tych bandaży. Chodziłeś za mną po pokoju, nawijając je na wielką szpulę, jak nici. Musisz się jakoś wziąć w garść, mówiłeś. Musisz się jakoś pozbierać. Ale nie. Nosiłam swoje mięso na wierzchu. Nosiłam swoje mięso i każdy chciał je zobaczyć, dotknąć tętniącego wnętrza moich dłoni, jak błogosławieństwa, choć to przecież był wyrok śmierci. Choć moje własne serce wisiało już tylko na włosku, jednym cieniutkim paseczku skóry. W miejscu bąbli wyrosły mi łuski. Tak, to była wężowa grypa, więc tak, zmieniałam się w węża, musiałam całymi dniami leżeć na słońcu i zjadać w całości myszy, małe króliki i pisklęta. Byłam chora, spałam przez dwa lata, aż skóra całkiem mi zeszła. Byłam chora, chciałam się już obudzić, ale w tym śnie byłam ogrodnikiem w piekle i sadziłam kaktusy. Latami sadziłam nasiona kaktusów, wielkie jak pestki brzoskwiń. Dopiero potem na rękach wyrosły mi bąble; zbierałam pędy, pełne guzów i kolców. I ktoś powiedział, że to są grzechy.

Joanna Lech
QR kod: Joanna Lech