Przed sezonem

Jechałem tu tyłem. Kabiny są bielsze, woda
głębsza niż rok temu – a u sprzedawców wciąż
można dostać to samo. Plaża wymarła, dlatego
przyjechałem. Tu jednak czeka przyszłość: jest przed sezonem.
Potem będzie już wszystko. Spoglądam dookoła, przydałoby się
zimne piwo. I zieleńsza zieleń, jaśniejszy błękit. Bo
pamięć jest biała jak kabiny, do których chodzisz
się przebierać. Laptopa zostawiłem w domu.
Jest pełen twoich zdjęć, a ja nie chcę już więcej
gładzić ekranu, kłamać, bo nie potrzebuję
szczerości, tylko ciebie.
Koniec i tak znam dobrze.
Powiem: przydałoby się zimne piwo.
I: jaki ja byłem szczęśliwy.
Jaki. To się już nie okaże. Tak jak: o czym śni
jedyny śpiący pasażer w spadającym samolocie.


Porcelana

Teraz, kiedy już jest dość, kiedy wystarczająco cię skrzywdziłem
i raczej jestem pewien, że już nigdy
nie powiesz, że mnie kochasz – choć ostatnio wciąż
było to takie uczucie, jak wkłucie w kręgosłup
kilka lat temu – teraz zaczynam spokojnie
rozmyślać. O tym wszystkim. Na przykład o tamtym
wierszu, o pierwszym, który o tobie – jakbym nie
ja napisał. Nosił tytuł Porcelana, siedziałem
w nim sam, rankiem, wcześniej śniąc o tobie.
To ostatnie to raczej prawda – nadal często
widuję cię w snach – reszta, na to wygląda, była
tylko miłym kłamstwem. Na przykład w wierszu, pamiętam,
piłem herbatę, a tak naprawdę nigdy tego nie lubiłem,
choć zawsze żałowałem – to takie eleganckie. Te rzeczy
chodzą mi po głowie. I że to była pomyłka,
nie trzeba było o tym pisać, bo
– teraz to widzę – czas jest nie do opowiedzenia.
Szczerzej byłoby to z czegoś uformować,
szczerzej byłoby i teraz, powiedzmy, rzeczywiście
z porcelany. Moglibyśmy być tym obtłuczonym kubkiem,
rzuconą popielniczką. Tak cię skrzywdziłem.
Strzaskaną przez gazrurkę umywalką, kafelkiem,
miską sedesową. Albo moglibyśmy być tzw. durnostojką.
Kiczowatym bezguściem, choć cennym. Pastereczka
i pastuszek nad rzeczką. Starta pozłotka,
wspomnienie niczego, przedmiot czułostkowości, ozdoba,
przyszły odpadek. A na spodzie, bo mogłabyś to odwrócić,
jeśli byłabyś ciekawa, widniałoby:
Mogę się tylko stłuc, lecz nie uciec.


Dni naszego życia

Myślę o matce i jem mleko w proszku,
jest cicho, popołudnie w weekend. Ty jeszcze śpisz,
przechadzam się, za oknem biała ściana, stąd wygląda jak mgła,
planuję jajecznicę, w tym jestem dobry, szukam ognia,
papierosów – jem mleko w proszku, lubię je.
Jak zrobię z oliwą, będzie lepiej? Nieważne.
Wychodzę na balkon, w pustce wypijam kawę,
to wszystko jest rutyną, jak zima. Czeka sól, olej,
ale spoglądam w górę i widzę, że ściana rzeczywiście zmieniła się w mgłę,
a za nią stoi las ze zdjęcia z wczorajszego wieczora,
które długo oglądałaś, porzucając spór,
niemal zamiast odpowiedzi – nie do końca to zrozumiałem, widzisz,
tylko stałem za tobą, patrzyłem. Kamień jest zimny.
Na zdjęciu było zbłąkane zwierzę w mlecznej, gęstej mgle
i mam nadzieję, że jeśli w końcu zapomniałem o matce, to
i o tym też mi się kiedyś uda. Ale teraz tu przybył,
tu przed balkonem stoi las i powstaje właśnie wczorajsze zdjęcie.
W ustach mam kawę i wyrwane kartki,
zaraz zgaśnie mi papieros, zaraz zrobię śniadanie,
kocham cię, ale to nie jest wiersz miłosny, to świeży chleb,
cebula, olej, jajko, porządek. Kiedyś mi się to już śniło,
ale nie, nie pamiętam, co będzie. Ktoś szepnie ci do ucha,
że jest kłopot. To właśnie zima. Czas pustych smaków,
a dokładniej mglistości: gdzie, gdzie jest serce moje.


przełożyła Anna Butrym

Márton Simon – Trzy wiersze
QR kod: Márton Simon – Trzy wiersze