Sonia Mielnikiewicz – Welodrom

Zobacz losowy wpis
Sonia Mielnikiewicz – Welodrom

1.

Nabieram przekonania, że świat pragnie mi coś powiedzieć. Od jakiegoś czasu miewam dziwne przebłyski. Sygnały. Przychodzą niespodziewanie i brutalnie jak impulsy elektryczne. Najpierw czuję nieprzyjemne ukłucie, jakbym nadepnęła na oset. Potem w brzuchu wybucha mi ciepło jak po wypiciu duszkiem kubka ciepłego mleka. Drętwieję. Zaczynam odliczać, bo już wiem, co się zaraz wydarzy. Trzy, dwa, jeden… I wtem cały obraz znika, choć mam przecież szeroko otwarte powieki. Słyszę jeszcze w oddali szum kolejki przy Trachenberger Strasse, ale widzę już tylko aksamitną czerń, kosmatą jak zdarty asfalt. Wytężam wzrok, ale nie wiem, czy wciąż jestem w szpitalu Braci Miłosierdzia, czy nadal świeci słońce, czy gdzieś obok dalej trwa upalny czerwcowy dzień? Nie wiem nawet, czy ja to wciąż ja, Greta, w wykrochmalonej sukni z jasnego lnu z sierpem do żęcia chwastów.

2.

Gdy na nic nie czekasz, mało co jest cię w stanie zaskoczyć. Grządki układają się w linie, a linie w siatki i to z nich składa się przyklasztorny ogród, gdzie spędzam większość czasu. Moje życie ma stały rytm, więc łatwo się pogubić – nie w planie dnia, ale we własnej wyobraźni. Bicie dzwonów, pobudka nad ranem, chlust zimnej wody prosto w zaspaną twarz. Skromne śniadanie. Kawa zbożowa to luksus. Zazwyczaj sączę ją aż do porannej mszy. Wtedy to odpływam po raz pierwszy – klęcząc w zimnym refektarzu, zamykam oczy i próbuję przypomnieć sobie, jak wyglądała moja mama. Na przestrzeni lat wielokrotnie zmieniała rysy twarzy – rzeźbiłam ją tak, jak podpowiadała mi pamięć i fantazja. Zgadywałam, czy była podobna do mnie – czy też miała migdałowe czarne oczy obrysowane ciemną linią rzęs, pociągłą twarz i wysokie kości policzkowe jak kobiety z obrazów El Greca? Czy tak jak ja nie lubiła słuchać cudzych poleceń? Czy to właśnie dlatego tak często osuwam się w ciemność? Nie chcę uciekać tylko w wyobraźni, chcę uciekać.

3.

Tymczasem wybieram jasność. Chcę być przytomna, silna, gotowa. Chwytam wiklinowy kosz i idę do ogrodu zrywać truskawki. Są wyjątkowo słodkie i dojrzałe, jaskrawoczerwony sok pryska mi na ręce. Prawie kończę, kiedy słyszę z daleka krzyki. Mrużę oczy i obserwuję grupę umięśnionych mężczyzn w trykotach. Biegną zacienionym podjazdem, niosąc na rękach młodego chłopaka. Jego noga zwisa bezwładnie. Piach robi się czarny od krwi. Drzwi budynku otwierają się z hukiem, słychać echo kroków w korytarzu. Ktoś woła moje imię, ruszam więc do środka. Wpadam do szpitalnej sali, myśląc tylko o tym, czym zatamować krew. Chwytam dół mojej sukni czerwonymi od soku dłońmi i przyciskam do rany. Sok i krew, słodycz i śmierć. Od dziś krew smakuje truskawkami. Od dziś wszystko smakuje wszystkim. Nagle chce mi się żyć.

4.

Dni mijają na pozór zwyczajnie. Sprzątam, gotuję, pracuję w ogrodzie. Codziennie doglądam pacjentów. Regularnie odwiedzam E. Odzyskał świadomość, ale jego lewa noga jest w strzępach. Beton zdarł z niej całą skórę. E. nie może chodzić. E. nie chce rozmawiać. Z podsłuchanej konwersacji zapamiętałam, że jest kolarzem i zaliczył ciężki wypadek, ścigając się na torze. Czasem gdy śpi, staję z boku i patrzę na jego zmęczone ciało. Światło poranka miękko załamuje się na kantach ścięgien i mięśni. Genialna, choć niesprawna, maszyna do zwyciężania. Wygląda jak dzikie zwierzę w bandażach, które tylko czeka na to, by uciec.

5.

Światło świecy drży, gdy bezszelestnie mijam szpitalny hol. Od patrzenia w ogień mam plamy pod powiekami, wirują jak kawałki sinej pleśni. Zaciskam mocniej zęby i schodzę po schodach. Powietrze w pralni jest stęchłe i zimne. Wyławiam wzrokiem z ciemności sprzęty i meble. Wiem, po co tu przyszłam. Nie wiem tylko, gdzie tego szukać.

6.

Kim mogłabym być, gdybym nie była sobą? Jak pracowałoby moje ciało? Czym karmiłby się mój umysł? Zwilżam dłoń i wygładzam ciemne loki. Związuję włosy ciasno na karku, żeby zmieściły się pod kolarskim kaskiem. Kask jest trochę za duży i muszę mocno zacisnąć rzemyki pod brodą, by się nie zsuwał. Przeglądam się z aprobatą w lustrze. Wkładam sportowy trykot. Jest rozdarty i wciąż nosi ślady krwi. E. ma sylwetkę kulturysty, więc jego bluza wisi na mnie zamiast ciasno opinać brzuch. Chwytam dłońmi materiał na plecach i naciągam, ile się da, dopóki nie zaczną mnie boleć piersi i trudno mi dalej oddychać. Gdybym nie była sobą, to byłabym nim – tym innym z lustra.

7.

Zapach smażonych kiełbasek miesza się ze swądem palonej gumy. Schrittmacher mija trybuny i wchodzi ostro w zakręt, zaraz za nim mkną kolarze. Wyglądają jak jeden wielki żarłoczny organizm, napędzany siłą mięśni, spalinami i krzykiem kibiców. Na przedzie peletonu dostrzegam E. Plecy wygięte w łuk, głowa nisko, kolana niemal uderzają o łokcie. To już ostatni wyścig sezonu. Złote jesienne słońce wpija się w szprychy kół. Szprychy układają się w linie, a linie krzyżują się w siatki. Światło zabawnie trzepocze. Ciemność, jasność, ciemność. Wtem widzę siebie – to ja, Greta, jadę bardzo szybko, biorę ostro zakręty. Sprinterski pas ucieka mi spod koła. Po chwili nie widzę już nic, choć mam przecież bardzo szeroko otwarte powieki… Słyszę już tylko miarowy stukot betonowych płyt jak głos matki wzywający mnie do domu.

Epilog

Betonowe płyty, z których skonstruowano welodrom na Poświętnem przypominają tablice wotywne, tylko zamiast liter mają wyryte linie. Nie mówię tu tylko o liniach namalowanych farbą. Mam na myśli wszystkie rysy i trajektorie powstałe w wyniku tysięcy przejechanych okrążeń. Są jak ledwie widoczny alfabet Braille’a. Przejedź po powierzchni toru palcami, dłonią, dotknij jego chropawej struktury. Może wyczujesz echo emocji, potu i krwi, które wsiąkły w beton.

Tor nie jest niemy. Mruczy, stuka, terkocze. Miarowy rytm kolebiących się płyt brzmi jak ambientowa melodia. Nisko chodzące latem słońce wysyła oślepiające bliki. Nagrzany beton oddaje ciepło, jest parno i duszno. Można wpaść w trans. Zwłaszcza, gdy jedzie się samotnie po torze. Obserwujesz, jak tłusta czarna linia ucieka ci spod koła. Szybkość, ruch, wdech-wydech, endorfiny, wzbierający puls, migotanie światła. Jeżdżenie po torze ma w sobie coś z rejwów. Euforia, skupienie, hipnoza. Wyczerpanie.

Czy na welodromie ulegano wypadkom? Zdecydowanie tak, a niekiedy wręcz wypadkom śmiertelnym. Bonifratrzy, którzy w XVIII wieku przejęli folwark w Lilienthal po rodzinie von Drabiziusów, przekształcili dawny pałac w szpital. Welodrom wybudowano tuż za jego murem – czy jest szansa, że leczył się tam któryś z poturbowanych kolarzy?

Czy historia Grety mogła się zdarzyć naprawdę? Nastoletnia Greta miała szansę doświadczyć zawodów na welodromie przy Trachenberger Strasse (dziś ulicy Żmigrodzkiej), który powstał w 1930 roku. Jeśli mieszkała na terenie majątku bonifratrów przy dzisiejszej ulicy Poświęckiej, to od welodromu dzieliło ją kilka minut drogi pieszo. Stojąc na terenie posesji, mogła słyszeć gwar towarzyszący zawodom lub widzieć zmierzających na tor zawodników.

W 1939 roku kluby sportowe zrzeszające wszystkich kolarzy w Breslau liczyły 687 mężczyzn i 90 kobiet. Choć w międzywojennym Breslau kobiety aktywnie uprawiały sport i należały do związków sportowych – trenowały między innymi narciarstwo, sporty wodne, koszykówkę, lekkoatletykę, piłkę ręczną, tenis czy właśnie kolarstwo – to jednak kolarstwo torowe było dyscypliną zdominowaną przez mężczyzn. Mianem słynnych przedwojennych torowych “matadorów” określa się Richarda Scheuermanna, Paula Thomasa i Ernsta Feję.

Wrocław przez pewien czas miał aż trzy tory – dwa letnie i jeden zimowy w Hali Stulecia. Do dziś ostał się tylko ten najkrótszy i najtrudniejszy tor na Poświętnem. Obecnie wciąż odbywają się tam treningi i zawody. W okolicy zachowało się natomiast niewiele z ówczesnego Breslau. Większość zabudowań folwarcznych nie istnieje, zniknęły tory kolejki wąskotorowej i restauracja przy torze. Szpital jest aktualnie zamknięty i poddany renowacji. W sąsiedztwie toru znajduje się trochę ruin i drzew – niemych świadków historii. Reszta to czysta fantazja.


Tekst powstał w ramach Mikrorezydencji OPT


Tor kolarski na Poświętnem, 1929 rok https://polska-org.pl/3494398,foto.html?idEntity=509838
Tor kolarski na Poświętnem, 1929 rok
Wyścig australijski, 1985. fot. Piotr Drab. https://polska-org.pl/5132450,foto.html?idEntity=509838
Wyścig australijski, 1985. fot. Piotr Drab
Wrocławski Welodrom imienia Józefa Grundmanna, czasy współczesne, fot. Sonia Mielnikiewicz
Wrocławski Welodrom imienia Józefa Grundmanna, czasy współczesne, fot. Sonia Mielnikiewicz
Wrocławski Welodrom imienia Józefa Grundmanna, czasy współczesne, fot. Sonia Mielnikiewicz
Wrocławski Welodrom imienia Józefa Grundmanna, czasy współczesne, fot. Sonia Mielnikiewicz

Sonia Mielnikiewicz

Sonia Mielnikiewicz - fot. Łukasz Rusznica
Sonia Mielnikiewicz – fot. Łukasz Rusznica

Sonia Mielnikiewicz – absolwentka filozofii i niderlandystyki na Uniwersytecie Wrocławskim, studentka Erasmus University Rotterdam. Studiowała w Polskiej Szkole Reportażu w Warszawie. Od lat zawodowo związana z BWA Wrocław – Galeriami Sztuki Współczesnej i wrocławskimi instytucjami kultury w roli redaktorki, tłumaczki, dokumentalistki. Autorka self-publishingowej publikacji „Wild things”, która towarzyszyła wystawie w Galerii U. Na stałe współpracuje z magazynem Zwykłe Życie.

O rezydencji:
Mój projekt oscyluje wokół obiektu–symbolu, jakim jest Wrocławski Welodrom im. Józefa Grundmanna. Stuletni betonowy krąg, w który wsiąkły litry potu i krwi, fascynuje na wielu płaszczyznach: jako unikalna konstrukcja architektoniczna, wspomnienie minionej epoki, wieloletnia arena sukcesów, wypadków i śmierci. Kim byli, co czuli, czego szukali ci, którzy się tam ścigali? Co widzieli, jadąc, poza hipnotyzującą linią sprinterską przed kołem – i kto patrzył na nich z trybun?