Było duszno. Mgły po gwałtownym przedpołudniowym deszczu dryfowały ponad trawami przeplecione cienką taflą jeziora. Czerwona glina gruntu była jak ciepła gąbka, dawała uczucie niepewnego oparcia przy każdym kolejnym kroku. Polanę otaczał ciemny las. Po ulewie wypełnił się cały dźwiękami kropel spadających z wielkich liści.

Królik oparł się na parapecie i spojrzał przez moskitierę, miał wrażenie, że deszcz nie przyniósł wytchnienia zmęczonej upałem ziemi.

Trzy godziny temu wypiłem kawę – pomyślał. Zza jego pleców dochodził ryk “Under my Thumb” The Rolling Stones, pomieszany z hałasem mechanicznej zmywarki i jeszcze jakimś dziwnie znajomym brzmieniem, które po pewnym czasie zamieniło się w jego imię.

– Do roboty – krzyczał na niego ogromny kucharz, trzymając w jednej ręce nóż do krojenia mięsa, a w drugiej ostrzałkę. Królik Oderwał się od okna i westchnął. Praca w takich miejscach była najpewniejszym sposobem na zarobienie podczas wakacji przed kolejnym rokiem akademickim. Szef też tak uważał. Był potężnym harleyowcem, całe jego ramiona pokrywały tatuaże zmęczonych życiem smoków i dobrze wiedział, że zatrudniając wiecznie potrzebujących pieniędzy studentów oszczędza sobie dużo problemów. Pewnie zresztą miał dobre serce, tylko był dziwnie uczulony na cherlawych chłopców w okularach, którzy zamyślają się akurat wtedy gdy przyjeżdża kolejna taca z oblepionymi serem naczyniami.

Królik  wrócił do stanowiska przy zmywarce i kontynuował przesuwanie misek przez gorące wnętrze maszyny. Prawdę mówiąc mało to dawało, każdą i tak trzeba było osobno wyszorować. Czasem Królik  myślał, że pięciuset skautów na letnim obozie specjalnie je tak, aby jak najwięcej sera zostało w najbardziej niedostępnych zakamarkach pod krawędzią naczyń.

Zbliżała się pora przerwy. Na kuchni miała zostać tylko jedna osoba na dyżurze. Królik patrzył łakomie na swój plecak, w którym była niedokończona książka i już zaczął ściągać fartuch gdy usłyszał:

-Ty, Królik zostajesz tutaj na przerwę… –  Szef uśmiechnął się złośliwie, ale może było to tylko wrażenie – … i jeszcze umyjesz podłogę – dodał, rzucając w jego stronę mop.

Chłopak nawet nie próbował protestować. Zobaczył rączkę patelni wygiętą w dłoniach kucharza i zrezygnował z wszelkiego oporu. Szef ruszył w stronę wielkiej chłodni i dalej korytarzem w stronę wyjścia,  trzasnęły ażurowe wyjściowe drzwi. Po chwili było słychać oddalający się ryk motocykla. Szef pojechał do domu, który znajdował się dziesięć mil dalej, tuż koło świętej skały Indian. Było to jedno z niewielu miejsc, nie licząc polany i przecinki na rurę gazową, z której można było zobaczyć niebo. Cała  reszta była pokryta gęstym lasem.

– Biedny Królik, zawsze ma pecha – rzuciła dziewczyna, która studiowała literaturę.

– Zawsze ma pecha – powtórzyła zdejmując fartuch. Miała czarne krótko obcięte włosy i to ona zawsze zmieniała stacje, a Szef jej na to pozwalał. Może lubił ją, a może The Rolling Stones. Wyszła z kuchni jako ostatnia, słyszał jeszcze kilka razy trzask cienkich drzwi, ktoś wrócił po plecak i zrobiło się cicho. Został sam z mopem w rękach. Ściszył radio. Przez pierwszą godzinę panował spokój. Tylko zaraz na początku dwóch skautów przyszło po lód do wody. Zza drewnianych ścian dochodziły odgłosy przechodzących co pewien czas ludzi.  Robiło się coraz bardziej gorąco. Po deszczu nie było już ani śladu. Tylko mokre ciągle buty Królika były świadkami niedawnej ulewy. Zupełnie jak kamień milowy przy starym rzymskim trakcie – przynajmniej tak wtedy pomyślał sobie Królik.

Gdzieś znad lasu dobiegł krzyk jakiegoś dużego drapieżnego ptaka. Otarł ręką czoło. Nagle uświadomił sobie, że jest zupełnie cicho. Słyszał już tylko swój oddech i miarowe szuranie mopa. Ale nawet to wydało mu się iluzją, dochodzącą zza ziaren ciszy. Świat zatrzymał się w bezruchu. Poczuł, że mokra koszulka dotyka nieprzyjemnie do pleców. Mimowolny dreszcz przepłynął przez jego ciało. Miał wrażenie, że ktoś na niego patrzy. Podszedł do okna policzył do dziesięciu  i odwrócił się szybko. Nie było nikogo. Garnki, piece, chłodnia i maszyna z lodem wszystko na swoim miejscu. Nie było nikogo oprócz tej ciszy, która materializowała się w jego uszach. Poczuł, że przechodzi niżej do gardła i wpływa do płuc. Zrobiło mu się duszno. Chciał otworzyć okno, ale przecież było otwarte. Spojrzał w niebo. Miało kolor świeżo wydobytego płynnego grafitu. Poczuł, że musi jakoś odgonić cisze. Podbiegł do radia i przekręcił gałkę, która z wściekłym oporem natrafiła na koniec skali. Spodziewał się, że ogłuchnie natychmiast od ryku zestawu stereofonicznego Szefa ale zamiast tego usłyszał tylko serię zgrzytów i cichy głos  „Nadajemy komunikat specjalny o cyklonach w okolicy…”. Usłyszał delikatne dźwięki indiańskich dzwonków wiszących na werandzie.

Świat dookoła polany zaczął wirować i moknąć  z  hukiem wyrywanych ogromnych drzew. Tylko on czekał z mopem w ręku. W kompletnej ciszy. Nie dochodził do niego najmniejszy podmuch. Głowa zaczęła go boleć zupełnie jakby wróciła mu jedna z tych potężnych migren z dzieciństwa. Wiatr podnosił do góry kawałki leśnej ziemi i zza okien widać było już tylko czarną zasłonę  rozświetlaną co pewien czas błyskami elektryczności.  W budynku zgasły jarzeniówki i zapanował półmrok.  Królik spojrzał na swoją dłoń, tak jakby chciał upewnić się, że to wszystko to nie jest głupi sen. Każdy palec, nawet zacięcie od noża było na swoim miejscu.

Przez huk przebił się najpierw cicho, a później już całkiem wyraźnie dźwięk motocykla. Królik zamarł z przerażenia

– Szef wraca – to była jego pierwsza myśl – podłoga nie umyta – to była druga. Dopiero po chwili uświadomił sobie jaki to byłby absurd, może można by się było przebić na polanę czołgiem, ale to też wątpliwe. A jednak  wyraźnie słychać było coraz bliższy dźwięk, zupełnie jakby ktoś nałożył na siebie kiczowato dwie ścieżki dźwiękowe i jedna zupełnie nic by sobie nie robiła z istnienia drugiej. Maszyna pracowała cichym gulgotem.

– Inaczej niż współczesne – pomyślał Królik i ta myśl nawet go rozbawiła  – Może to „Indian Scout”, albo cholera wie co?

Dźwięk ucichł. Trzasnęły sucho ażurowe drzwi z moskitierą.

Na środek pomieszczenia wszedł Indianin. Miał czapkę z daszkiem, kurtkę z ortalionu i przetarte jeansy. Z długich białych włosów spływały strumyki wody, ale spodnie i kurtkę miał suchą. Tak jakby jego głowa przebijała się przez nawałnice, a tułów wędrował gdzieś po pustyni Arizony. Indianin ze skórzanej torby, którą niósł na ramieniu wyjął okulary, westchnął, założył je i rozejrzał się po kuchni.  Podszedł bliżej do Królika, który poczuł, że nie jest wstanie zrobić kroku w żadną stronę. Starzec wydobył z torby biały kamyk i długo oglądał go w półmroku. Wreszcie podał go Królikowi. Cisza rozprysnęła się wraz z szybą, która wypadła z ramy i z impetem szklanych kawałków uderzyła Królika w twarz. Zaraz za nią do budynku wpadł jęk drewnianych ścian i woda o smaku morskiej soli. Coś uderzyło go mocno w plecy i dalej już nic nie pamiętał.

Ocknął się i zobaczył nad sobą niebo, po którym przesuwały się  chmury tracące powoli odcienie czerni. Na jego czole co pewien czas rozpryskiwały się  krople zimnej wody. Zakręciło mu się w głowie – przymknął na chwili oczy i otworzył je powoli znowu. Zaczęły do niego docierać coraz głośniej dźwięki – zupełnie jakby obserwował zatłoczoną ulicę z dziesiątego piętra wieżowca.  Wciągnął głębiej powietrze – pachniało wilgocią i przemoczonym brezentem.    

Poruszył ręką,  leżał na jakiejś twardej powierzchni pokrytej materiałem. Obrócił powoli głowę i zobaczył dookoła  siebie niewyraźne zielone sylwetki. Przez chwilę nie mógł zorientować się czy patrzy na las, czy rzeczywiście otaczają go ludzie o skórze w kolorach liści. Dopiero po chwili uświadomił  sobie, że widzi żołnierzy z obrony terytorialnej,  wraz ze służbą medyczną.

– Miałeś szczęście synu ! – krzyczał do niego zza swoich wąsów i czarnych lotniczych okularów jakiś przygłuchy sierżant. – Cały budynek złożył się jak domek z kart ! – wykonał przy tym ruch tak jakby chciał pokazać jak składa się domki z kart.

– Belka stropu spadła kilka cali od ciebie, krok dalej i byłoby po tobie.

Wnieśli go na kocu do zielonej półciężarówki, która wypuszczała z rur kłęby czarnego dymu. Chłodne krople wody osiadały spokojnie na szarym kocu i drewnianych ławach pojazdu. Dwóch sanitariuszy wyciągało mu szkło z twarzy.

Królik poczuł, że prawa dłoń  ciągle zaciska się na jakimś zimnym obłym kształcie.  Odruchowo ścisnął  ją bardziej, a zaraz potem rozluźnił – tak że prawie nie czuł obcego dotyku na skórze. – Może to tylko złudzenie – pomyślał . Spróbował jeszcze raz.  Zmusił swoje chłodne mokre palce do zgięcia. Im bardziej podróżowały  w swoją stronę, tym wyraźniej czuł, że w samym centrum, na miękkiej poduszce dłoni istnieje obiekt zimniejszy od jego ciała, obły i gładki.

Był bardzo zmęczony i przez chwilę walczył z pokusą aby wypuścić przedmiot z dłoni, i nie patrzeć nigdy w stronę, w którą się potoczy. Przymknął na chwilę powieki i walcząc z ciepłą sennością zdecydował. Spojrzał na pięść i otworzył ją zdecydowanym ruchem – na dłoni spoczywał biały okrągły kamień. 

– Proszę się nie ruszać  – syknął sanitariusz, który właśnie wyjmował odłamek szkła, tuż koło oka. Królik już nie słyszał, znowu zemdlał.

Andrzej Molenda – Królik
QR kod: Andrzej Molenda – Królik