1.
– Mama pyta. Mama pyta, kiedy do Jurka. Pyta się, czy pojedzie? Mama chciała do Jurka jechać – na jednym oddechu wypuścił z siebie Mysik, a jeszcze dobrze nie wszedł do gabinetu, wszystkie słowa, bo od rana w nich był potopiony, to przyszedł i powiedział.
– Mysik, pojedzie, na święta była, teraz też pojedzie – odpowiedział wójt spokojnie, oderwany od dokumentów, przetargów. Wiedział, że trzeba matkę do synka zabrać, choć nie za często i nie na długo. Wiedział, co to syn w szpitalu, że Jadźka musi się z synkiem zobaczyć, to może nie będzie tak lała drugiego, może go nie wystawi na dwór, do gnoju spać nie położy.
Jak się Mysik o podwózkę przyszedł pytać, to Jurek miał 60 lat i ze siedem w ośrodku, Jadźka z osiemdziesiąt, może, pięć. Ale synek był synek, nieważne czy w Sochaczewie, gdzie go prostowali, czy pod Rawą, w trochę mniej twardym ośrodku, pleśń z pleśni, krew z krwi.
– Poza tym, czy był winny? Ona była? – Myślało wójcisko i mieszało herbatę – Ledwo chłopaki mówiły. Z domu wychodzić nie mogły. Trochę do Sitarków, albo do Dąbrowskich, przerzucać siano, albo do parnika. Ale nie do ludzi, bo się ich bały jak psów. To siedziały w tej klitce z kurami na Becydłach, zimę, drugą zimę, czterdziestą. – Upił dwa łyki, trochę pociekło na krawat w nerki – Z radiem na baterie, co im sąsiad podrzucił, żeby chociaż mszy wysłuchali. Jak już ojciec pomarł, jak już otępienie było jak zasklepiony strup, to sama ta matka dała Jurkowi, starszemu. Najpierw mu robiła ręką, a potem, chyba sama się trochę podgrzała, to i dojść pozwoliła do siebie. – Na samą myśl wójt się wzdrygnął, popatrzył na kalendarz z reklamą producenta pasz – W tym barłogu, we złogach starej papy, tapet, ubrań z MOPSu popleśniałych, co w nich rosła trawa. Dawała mu nie raz, a potem i Kazikowi chyba. Tylko, że Mysik nigdy na matkę ręki nie podniósł.
– Pojedzie, Mysik, pojedzie jeszcze w tym tygodniu. – Trochę o nim zapomniał, ale już, ciągle spokojnie, zapewnił ubranego w gumowce i czapkę a’la hełmofon faceta w swoim wieku, któremu się ręce trzęsły. A były to ręce czarne jak tylko mogą być, brudne od lat, bez paznokci, bo te zjadł. Mysik uśmiechnął się i odwrócił, i poszedł, i wrócił do matki, i powiedział, że wójt weźmie Trębskiego, i że pojadą, bo w święta była i teraz pojedzie. Usiadł na barłogu i zapadł w letarg, który trwał.
*
Przyszła chyba z pięć lat temu, jak już mieszkali w murowanym, ale niepobielonym kojcu, nadal bez podłogi, we wsi obok. Przyszła do gminy i trzymała się za bok, jakby niosła w podomce, albo za fartuchem mendel jajek, jakby nie chciała puścić tej prawdy przyciężkiej, ale bolało ją widać potężnie. Przyszła i powiedziała, że Jurka trzeba zabrać, że to czas. Pokazała Broniarkowej na sekretariacie sine w jednym miejscu i drugim, jak ją łapał i trzymał. Ona już stara, siły nie miała nawet, żeby leżeć, a on chciał, nie znał słów na to, tylko parł. Hormony zdradliwe w mózgu porobiły korytarze, drogi zamglone, ścieżki wilgotne, którymi z zamkniętymi oczami, w nocy, Jurek chodził do matki na barłóg.
Nie on bił, tylko zwierzę, co w środku, ta biologia chujowa biła, to, co nie rozumiał nigdy skąd i po co w nim. Biło matkę to, co próbował wytrzepać ręką całe życie za stodołą. Jego ból bił ją skamieniały, co się z osadu pierwszego zbił w strukturę, której sam doktor Rydz z NZOZu nie mógł wyplenić pisząc relanium, sam na lekkiej bani.
W urzędzie zrobiło się cicho, nawet interesanci pocichli, Broniarkowa zaprowadziła ją do pokoju MOPSu i zamknęła się płakać w kiblu. Kobiety patrzyły na Jadźkę, to na siebie i nie wiedziały, w końcu wszedł młody chłopak, co się wtedy w gminie zajmował obroną cywilną i mówi:
– Weźcie ją na pogotowie, służbowym, przecież nie po policję, Bożena? – Babki się ocknęły trochę.
– Jak ja nie mam rękawiczek. – To jedyne, co się udało Pani Bożenie wydusić. – Nie mam, to jak ją wezmę?
Jadźka stała oparta o krzesło, miała góra metr czterdzieści, zależy jak patrzeć, bo jedną nogę sporo krótszą. Na głowie przewiązaną chustę, z tych łowickich, tylko czarną, bo muł, tłuszcz. Zębów brak. Spod wielu warstw firanowych podomek i zbyt grubego płaszcza połajanego kurzym gównem wystawały dłonie. To znaczy po kilka palców, zawieszonych na tej i na tamtej ręce. I buty, też z darów, gumowe, wypchane czymś, bo za duże. Do całości obrazu brakowało tylko ukraińskiego roweru bez powietrza, traktowanego przez nią jak laskę. Nikt nigdy nie widział, żeby na nim jechała, kołysała się tylko w drodze do sklepu, po kiełbasę i ćwiartkę. No, dziwny miała ten chód, dłuższa noga, krótsza, dłuższa noga, krótsza. Prawie leciała z tym rowerem w rów. Nadciągała jak południca, jak bardzo zły skrzat.
*
– To dobra, ale jego już ktoś zabrał? Do Tworek od razu, czy na Skierniewice? – Wójt rozsznurowywał buty w sieni i przyjmował raport. Zadziałał szybko, jak na siebie. Chwila moment i Jurek już leżał ubrany w wygodny kaftan, a środki profilaktycznie wstrzyknięte na wejściu, rozjaśniły mu wnętrze wizjami, których nie rozumiał.
– To go weźcie, a jak coś podpisać, to na mnie, przefaksujemy, tylko, żeby został. Żeby go tu nie przywieźli, bo się drutem pokaleczy znowu, albo założy sznurek. Co? No zakładał, tylko cienki. – Wydał jeszcze kilka poleceń babkom z MOPSu i wszedł do kuchni. Tam usłyszeliśmy z matką tę historię po raz pierwszy, sam nie wiem po co. Musiał z siebie zrzucić, zanim poszedł w pole.
*
Dwa lata wcześniej widział ich we trójkę, rodzinę, jak szli na pogrzeb Starego Pientnika. Jadźkę, Mysika i Jurka. Mówiono potem, że stawiły się wszystkie koronowane głowy; stara Kołodziejkowa z Ossowa, której syn utopił się w rzygowinach – pijana od pierwszego „dla jego bolesnej męki”; Jędruś, co jednego wieczoru uratował wieś przed pożarem, jak się paliło siano, a drugiego sam podpalił kurniki Wareckich; Malarz przyszedł też, z dużą reprezentacją weteranów pracy w Kwiaciarskim Zakładzie Doświadczalnym – tych, co zawsze na pierwszej linii frontu, dzielnych, prężnych. Dzierżą muszkiet i buzdygan, tzn., musztardówkę i butelkę, co rano, karnych, doborowych. Oni to wszyscy byli na pogrzebie starego Pientnika, bo jak ktoś z królewskiej rodziny gaśnie, to protokołu naruszyć nie wolno.
Zamyślił się wójt nad tym pogrzebem i nad zmarłym, za młodu nazywanym „Pachnący”, ale tylko na chwilę. W pokoju na piętrze umierała wójtowi matka już siódmy rok, a żona wołała na górę, bo się kupa sama z dupy nie wyciągnie. Wbił palce wskazujące w nasady kciuków, zacisnął zęby. Do tej pory, siedem lat, nie mógł powstrzymać odruchów, kiedy ją czyścili. I myli. Mi to, natomiast, nie robiło, w tych latach mieszkaliśmy z babcią w jednym pokoju. Kiedy rodzice wchodzili, zakładałem słuchawki, uchylałem okno.
2.
Przyjechałem do domu jakoś wcześniej, w klasie maturalnej nie było dużo szkoły. Poszedłem po herbatę i kotleta. W kuchni, na stole, leżał aktualny numer „Głosu Skierniewic”, przedświąteczny. Pośród wielu ciekawostek dotyczących miejskich spółek, osiągnięć i trosk, w numerze znajdowały się krótkie wywiady z kandydatami, wybory samorządowe miały być już za miesiąc. Odruchowo znalazłem zdjęcie Wójta.
– Jak pan pomaga podczas świąt, w przygotowaniach? – Pytał wójta dziennikarz Nowacki.
– W czasie świąt kroję i przynoszę na stół chleb. – Odpowiada zwięźle wójt i niemal widzę w tych literkach dumę. Mógłby dodać – wiem jak wybudować salę gimnastyczną, o trzeciej w nocy podam kosztorys drogi utwardzonej w randze powiatowej, ale nie mam pojęcia ile kosztuje bułka paryska, w jakiej cenie jest kilogram mąki. Czym zajmuje się moja córka, ani gdzie mieszka.
Biorę łyka i wyglądam przez okno. Trzy wierzby w ciszy, staw sąsiadów pełen zgniłych kartofli. W oddali droga 707. W tle postękiwania matki Wójta, którą trzeba przełożyć na drugi bok, odleżyny, odparzenia.
– Jest pan wójtem już piątą kadencję. Proszę powiedzieć, kto jest dla pana autorytetem, kto inspiruje, kogo pan podziwia? – Dziennikarz jednocześnie łechce i przyciska Wójta, ale nie wie, że trafił na wytrawnego zawodnika, gotowego na każde pytanie. Również na to. Wójt bez wahania odpowiada.
– Robert Lewandowski.