– Świecie trójzwity, takim przybity! – oznajmił pan Toco.
– Cóż tam takiego znowu się stało? – zapytała Kruhtorin XVI.
– Krnąbrny rozdzielacz nie chce się zwierać. Na domiar złego jest do niczego.
– To niech pan go zaraz przywoła do porządku.
– Oj, Kruhty, Kruhty, nie rób poruty! W twojej mowie, tyle ci powiem, że on przegęgał ze światem sobie.
– Ach tak! Dlaczego pan tego od razu nie powiedział.
– Chciałem tylko zobaczyć, czy mi ona wybaczy język mój obojnaczy.
– Tego tylko nam brakowało! Ile godzin stelarnych potrzebuje pan, żeby zreanimować rozdzielacz?
– Trzy, góra cztery i pryskam do kwatery.
– No to na co pan jeszcze czeka? Proszę natychmiast zabrać się do pracy. I niech pan wreszcie przestanie mówić do rymu, panie Toco! To mnie usypia.
Kruhtorin XVI i pan Toco znajdowali się na statku kosmicznym, który – według mózgu pokładowego i jego biosensorów – zbliżał się do Ylet314, zimnego ciała niebieskiego klasy 1O2Z (ożywione, zdatne do zasiedlenia, zasiedlone) o właściwościach paralelnych. Ylet314 znana była w bezkresnym multiwersum pod wieloma innymi nazwami, z których za najbardziej nielubianą uchodziła: Ziemia. Często używano jej jako obelgi lub przekleństwa.
Pan Toco wylągł się na E565, największej planecie typu 1O2Z w Zielonym Wymiarze, i był Robokkerem. Lud ten należał do gatunków, które nie tylko rozmnażały się bezpłciowo, ale również odniosły w tym pełen sukces. A to zdarzało się niezwykle rzadko. W całym multiwersum Robokkerzy uchodzili za jedynych, którym namacalnie udało się połączyć bezpłciowość ze strzałem w dziesiątkę. Dokładniej mówiąc, chodziło o rozmnażanie ksenowegetatywne, czyli takie, które może dojść do skutku wyłącznie dzięki pomocy z zewnątrz, co zresztą w przeszłości mocno utrudniło sprawę sukcesu. Można by tę metodę określić mianem klonowania, ale tylko wtedy, gdyby ktoś zamierzał pójść na udry z Robokkerami. Bo oni nie przepadali za tym terminem. W ogóle nie lubili, żeby ktokolwiek mówił lub pisał o ich sposobie rozmnażania się i życiu nieseksualnym albo też robił im przy tym zdjęcia. Byli na to zbyt nieśmiali. I uważali, że to okropny wstyd. Wspomnianą pomoc z zewnątrz zawdzięczali P-Oku-Yanom. Jeśli zaś chodzi o sukces, to Robokkerzy, żeby zrobić miejsce dla siebie, zepchnęli inne ludy zamieszkujące E565 do rowu. A potrzebowali dużo, bardzo dużo miejsca. Rów był szeroki i głęboki, po brzegi wypełniony rozżarzoną magmą. Zepchnięcia dokonano przy użyciu prostych narzędzi oraz maszyn. Dość szybko, bo w przeciągu zaledwie trzech generacji, spychający zamienili podbitą planetę w wymarzone miejsce do życia. Rzecz jasna dla Robokkerów. Bo nie było już nikogo, kto by im przeszkadzał. A stało się to przed milionami multiwersjańskich lat. Ich dewiza brzmiała: „Jedna rasa hodowlana dla jednej planety – jedna planeta dla jednej rasy hodowlanej”. I mocno się tego trzymali. Podkreślić należy, że taka postawa nie była i nie jest wcale czymś wyjątkowym w multiwersum, lecz szeroko rozpowszechnionym pradawnym obyczajem.
Wśród Robokkerów nie występuje różnica płci, nie spotyka się zatem osobników żeńskich czy męskich. Wszyscy są ono, dla siebie i dla innych. I ta okoliczność powoduje, że na E565 wojny nie mają nic do szukania. Tak po prostu. A ponieważ Robokkerzy już od zawsze byli nieco zarozumiali, by nie powiedzieć: mocno zadzierali nosa, dogadali się między sobą, że wszyscy należą do płci męskiej i że należy zwracać się do nich per „pan”. P-Oku-Yanie, ich naturalni stwórcy, nie mieli i nie mają nic przeciwko temu. Oni sami są z wszystkimi mieszkańcami multiwersum na ty. Tylko nie z Robokkerami, swoimi własnymi dziećmi. Z nimi są na pan i ty, co niekiedy prowadzi do niepotrzebnych komplikacji.
– Biała mewo, leć daleko stąd, leć daleko na rodzinny ląd! – śpiewał na całe gardło pan Toco, podkasując rękawy swojego kombinezonu roboczego. Był technikiem, jednym z najlepszych w dziedzinie organicznych półprzewodników, i miał dwanaście rąk, po sześć z każdej strony, co w jego zawodzie stanowiło właściwość nad wyraz wskazaną i godną pożądania. A z tym, że ze zrozumiałych względów podciąganie rękawów trwało u niego nieco dłużej niż w wypadku osoby dwu- lub trójręcznej, musiał się każdy pracodawca pogodzić. Podobnie jak z zakupem obszerniejszego kombinezonu.
Zanim pan Toco wyśpiewał swą piosenkę do końca, ukończył przygotowania do pracy. I wtedy ruszył pełną parą. Rozdzielacz nie miał żadnych szans, żeby uciec przed nim i przed jego wielorękością; musiał biernie przyglądać się, jak jest naprawiany.
Kruhtorin XVI, drugi pasażer, a właściwie pasażerka statku kosmicznego, pochodziła z P-Oku-Yu, trzeciej planety Żółtego Wymiaru. Była wprawdzie tak samo silnie zbudowana jak pan Toco, ale przodkowie obdarzyli ją tylko dwiema, w dodatku filigranowymi rękami – na szczęście po siedem palców każda. Taka mnogość palców była przydatna nie tylko do mądrego drapania się po głowie, ale również do obsługi urządzeń, dla których liczy się każdy palec. A tych na pokładzie statku kosmicznego nigdy nie brakuje.
Na pierwszy rzut oka Kruhtorin XVI posiadała trzy głowy: nijaką, męską oraz, największą i najładniejszą, przeznaczoną do spraw żeńskich. Wszystkie z wydatnym czołem i dorodnymi słuchami. Jako że u P-Oku-Yan trzy głowy są na porządku dziennym i traktuje się je jako jeden współdzielony organ, byłoby wskazane, aby w przypadku głów Kruhtorin XVI mówić o singularnej postaci i widzieć je jako jedno jedyne centrum myślowe. Bo też żadna P-Oku-Yanka nigdy nie powiedziałaby, na przykład: „Bolą mnie trzy głowy”, tylko zawsze zastosowałaby liczbę pojedynczą: „Głowa mi się dzisiaj roztopiła”.
Gatunki, które nie dźwigają trójgłowia na szyi, podchodzą do P-Oku-Yan dość sceptycznie. Wymieniają się z nimi prezentami i myślami, rzadko jednak udostępniają im swoje prywatne adresy domowe. Robokkerzy, mieszkańcy E565, zaliczani są do gatunku półgłowych. Półgłów używa jednej połowy swego mózgu do myślenia i czucia, a drugiej do zapisywania w pamięci ulubionej muzyki. Pan Toco podczas pracy bez przerwy słuchał starych szlagierów i muzyki klasycznej. Do klasyki zaliczał wszelkie odgłosy i dźwięki, które dają się wytworzyć za pomocą szarpania, skubania i uderzania o siebie przedmiotów metalowych lub metalopodobnych. Z kolei grę na instrumentach dętych określał mianem bluźnierczej kakofonii bądź też kociej muzyki, pomimo że nigdy w życiu nie widział kota, nawet na obrazku. Najczęściej puszczał sobie, podśpiewując do wtóru, piosenkę „Biała mewa”, przy czym był święcie przekonany, że opiewana w tym utworze „mewa” to bezzałogowy aparat rozpoznawczy. Nie można powiedzieć, żeby do końca nie miał racji.
Biologiczny dysk miękki, podłączony do trzech mózgów Kruhtorin XVI, był dość spory, choć jego pojemność zaliczano raczej do klasy średniej. Dałoby się na nim wprawdzie zapisać wszystkie dostępne informacje, lecz zaledwie z trzech systemów słonecznych. Przed wieloma laty dysk został ukryty za pośrednictwem chirurgów głęboko w wątrobie, ale z czasem rozrósł się i zaanektował cały organ dla siebie. Kruhtorin XVI, do której należała wątroba, lecz dysk już nie, była naukowcem, a ściśle mówiąc: lingwistką. Zajmowała się badaniem mowy planet, podtrzymując w ten sposób starą tradycją rodzinną, zapoczątkowaną w zamierzchłych czasach, kiedy to multiwersum było jeszcze ciepłe i niezbadane, przez jej prapraprapraprapraprapraprapraprapradziada. Z powodów emocjonalnych przedstawicielka p-oku-yanskiej nauki szczególną uwagą darzyła Ylet314, czyli Drugą Ziemię w paralelnej postaci. Uwielbiała jej odurzający głos, tak głęboki, jak najbardziej przepastne rowy oceaniczne na jej ojczystej planecie.
Poza wspomnianymi osobami na pokładzie międzyplanetarnego pojazdu nie przebywali żadni inni multiwersjanie. Nie było takiej potrzeby. A poza tym większej gromady statek i tak by nie pomieścił.
Powód, dla którego pan Toco, technik, i Kruhtorin XVI, lingwistka, zbliżali się do Ziemi, zaliczyć należy do stosunkowo banalnych: wysłano ich po odbiór nagrań. Była to zatem zwykła, rutynowa podróż, jaką odbywano raz na pięć tysięcy ziemskich lat. Ich zadanie nie należało do niebezpiecznych, nie potrzebowali nawet lądować na powierzchni planety, musieli tylko podlecieć na wystarczająco bliską odległość, odwołać dane zebrane i zapisane w pamięci Ylet314, a następnie przesłać je na miękki dysk ukryty w wątrobie Kruhtorin XVI. […]
Fragment napisanej po niemiecku powieści Schädelfeld (Pole Czaszek), która ukaże się jesienią 2015 roku nakładem wydawnictwa A1 Verlag w Monachium (http://www.a1-verlag.de/de/author/19/).