Żywi
Mówisz do mnie żywy; a pamiętasz, jak waliliśmy konia w Castrop? Żadna nie chciała dać. Za wcześnie, żeby się do tego stopnia rozluźnić, orzekłeś. A teraz czego nie wziąłbym do ręki, to mówi twoim głosem. Żadne tam pisma pośmiertne. Raczej przedwieczne.
Deszcz padał i rządził. Wszyscy uczestnicy konferencji skuleni, zziębnięci. I jedno pytanie, gdzie by się tu schować? W czyich ramionach. Skończyło się na kilku piwach i heideggerowskich dygresjach w ciemności. W dwóch oddalonych od siebie łóżkach. Moje bliżej okna. Komentowałem układ gwiazd. A ty bezbłędnie trafiałeś we właściwą nazwę konstelacji.
Nie zapomnę widoku z samego rana. Budzę się w obcej przestrzeni, od razu kurczę się w sobie, zanikam na chwilę, ale zaraz myśl „gdzie Kazik?”. Wybiegam z łóżka, spoglądam na korytarz, cofam się z przestrachem. Jezu, przecież jestem w samych majtkach. Co z nimi? Dlaczego takie sklejone? Cośmy wyrabiali ze swoją samotnością? Odruchowo łapię za klamkę toalety. No i jesteś, brachu. Siedzisz na kibelku. Głowa w ramionach. Dymiący się papieros w tle. A może na pierwszym planie. Żyjesz jeszcze. Jakby kpiąco się uśmiechasz. Hej, to trochę potrwa, sorry! Co potrwa? Rozmyślanie na temat miejsca interpretacji w sieci znaczeń? A czy musimy bez przerwy interpretować? Nie ma od tego urlopu? Odwyku? Zaśmiałeś się. Wciąż żywy. Nadspodziewanie cudownie żywy.
W Kutnie duszno i gorąco. Wreszcie dojechałem. Z trudem odklejam dupę od fotela. Mroczki przed oczami. Ale to nic. Widzę cię wyraźnie. Ściskamy się na schodach domu kultury. Kupę lat. Wszędzie poznałbym cię po głosie. Zachrypłym do fajek, z piskliwą, łobuzerską nutą. A w oczach iskierki. Gotowość na śmiech, obśmianie siebie samego. Wolałem być szybszy. Zacząłem od obśmiania siebie. Dobrze jest w tym wyprzedzić przyjaciela. Potem już rozmowa płynie żwawo.
Mówisz do mnie żywy. Przeglądam emaile. Prawie parzą. Nigdy cię nie usunę z książki adresowej. W komórce też cię mam podświetlonego. Wyobrażam sobie, że kolejna wibracja dotyczy ciebie. Ale nie. To matka. Też dawno nie żyje.
Zdanie
Pokój pospiesznie napełnia się wodą. Ktoś nad nim stoi, sypiąc pokarm. Puka delikatnie w ściany akwarium. Woda zalewa ci usta. To wciąż twój pokój, glonie. Dobrze, że rozszczekały się psy. Dobrze, że znowu coś nadeszło od strony lasu. Podzwaniają pokrywy pojemników na śmieci. Następny lis kręci się po ogrodzie. A ty łapiesz powietrze, wynurzasz się. Podchodzisz do okna. Tak, lampa z ulicy jest ok. Jest po twojej stronie. I cień orzecha na firance jest po twojej stronie. I sam orzech. Potem profil sąsiedniego budynku. Już więcej za niż przeciw. Masz prawo tu być. I czuć się bezpiecznie.
Brakuje pierwszego zdania. Takiego, który byłoby jak zapalnik. Z hukiem pociągnęłoby następne. O wszystkim i niczym. O chwili, w której jednoczą się przeciwieństwa takie, jak te. Czujesz się zimnym mięsem, by zaraz stać się gorąca myślą. W kącikach ust jak w kącikach nieba – drobiny przemieszane z ogromem uczuć. Chciałbyś natychmiast zakończyć noc. Rozstrzygnąć, wyjaśnić. Dławisz się przymusem dziania się. Ten lis teraz musi przeżuwać. Następne minuty zajmą piski kun. Potem coś zatrzepocze, bo musiało zatrzepotać. Gdzie się udać, żeby dalej spać? Jak być w nocy sobą tak, żeby to przypominało bycie sobą w dzień?
Wierzysz, że jest zdanie, które wszystko odmieni. Coś zacznie. Pierwsze zdanie nowego tekstu.
Ciało
Co nam przyniesiesz z góry, jakie sny, przeleciało Zosi w myślach nieme pytanie. Ono nigdy nie padnie wprost. Nawet matka nie ośmieli się tego wypowiedzieć. Każdego ranka czekały na jego uroczyste zejście. Miał na strychu swoją ciepłą norkę. Tam wykuwały się opowieści. Jakby w jakiejś rzemieślniczej pracowni. Spracowany, spocony, z potarganymi włosami opuszczał swoją nocną kuźnię, by przywitać się serdecznie z nimi i słonecznymi promieniami.
Pogadaj z ciałem, taki głos. I cóż to miało znaczyć, myślała teściowa. Aluzja jakaś? Moja tusza zaczyna mu doskwierać. A przecież jak na siedemdziesiąt lat nie jest źle. Ruszam się dużo, grzyby zbieram. Ale zaraz ją udobruchał następnym zdaniem. Jaką pyszną kartoflankę mama mi ugotowała we śnie.
A czy ktoś się jeszcze najadł prócz ciebie? Zosia zdziwiła się własną śmiałością. Zamarły w pół słowa, zdając sobie sprawę, że tego poranka rytuał przebiega nie tak, jak powinien. Że pojawił się i bezceremonialnie wkradł cień znużenia. A czy ty nie wymyślasz tego, by nami manipulować? Czy to na pewno są szczere sny? Po słowach wypowiedzianych, po ciszy po nich wtargnęły następne, zamknięte na klucz. Tylko dla niej samej i może jeszcze czytelnika, jeśli taki się znajdzie. Czym my się właściwie karmimy? To jakaś papka z toksycznym, zapewne niepodanym na opakowaniu, składem. Te sny dawno przestały być twoje.
Teściowa mimo wszystko chciała mieć piękny poranek. Ależ Zosiu, Pawełek zaraz wypowie się szerzej. Nie buduj obrazu świata z rozproszonych kawałków. Niech tylko przetrze twarz zimną wodą i wyjdzie z łazienki. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Nieco nabzdyczony Pawełek wychynął wreszcie z łazienki, prychając w ręcznik i okładając się po policzkach. Wklepywał krem. Ale dlaczego? Przecież nigdy nie korzystał z kosmetyków. No i co z tym ciałem, zapytała wprost, nie mogąc się doczekać bezpośredniej relacji. Gówno. Dosłownie. Od niego się zaczęło. Uniosłem głowę, próbując zlokalizować źródło. Strasznie śmierdziało. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to śnię. A już sądziłem, że wróciło dzieciństwo z tą swoją dosadnością, biologizmem. I stała twarda ciemność, z której wydobywały się głosy. Zapamiętałem tylko jeden. Pogadaj z ciałem. Dopiero potem pojaśniało, skądś wydobyły się ludzkie gesty, twarze. Ktoś gotował zupę. Powiało nadzieją. Obudziłem się. Chciałem usłyszeć stukot waszych butów na schodach, wrócić do rzeczywistości, nie mylić sfer. I wtedy ta myśl o celebrowaniu. I czy na pewno czekacie tam na dole, czy was sobie nie wymyśliłem. Pogadaj z ciałem, dotrzyj wreszcie do prawdy.
Do tej pory przynosił nam sny, teraz będą jeszcze przesłania. Sprawa się komplikuje. A rozwiązanie bardzo proste. Przenosimy matkę na strych. Niech śni i znosi co rano wieści z zaświatów. A ty bierzesz swoje manele i wracasz do mnie. Nie będziesz musiał gadać z ciałem. Ono samo się dogada z moim. I nie chodzi o dosadność, o fizjologię. To będzie prawdziwe uprzątniecie gówna ze środka salonu.
Wycieczka, tak, tylko wycieczka, przyklasnęła teściowa. Uporządkujemy sobie kilka spraw w trakcie marszu. Jeżeli nie będziecie pędzić tak, jak zawsze, to jest szansa na poważne, głębokie rozmówienie się. Zobaczycie, nim zdobędziemy szczyt, będzie po sprawie. Będziemy chrupać czeskie parówki w bufecie przy wieży, uśmiechając się do siebie. Jak dawniej. Ja stawiam. Kofolę też? Dobra. Niech stracę.
Taki to był przełomowy poranek u sąsiadów. Obserwuję ich codziennie. Mówię „dzień dobry”. Wyobrażam sobie.
Partyzant
Ten pan najczęściej mówi „hej, co tam, partyzant”, a potem „poczekaj chwilę, pójdę po kartkę i długopis”. Mi się nie chce czekać, uciekam za płot. Zerkam na niego, gdy wraca. Kręci się bezradnie po podwórku, długopisem wymachuje. Mam to gdzieś, pryskam w malinowe krzaki. Ale nieraz jest ciekawie. Jak on to zapisuje, to ja każę sobie czytać. I go poprawiam. Bo bez przerwy dodaje. Zmyśla jak jasny gwint. Ja tez zmyślam, ale tak, żeby trzymało się kupy. Taki stary, a głupi. Jakby nie wiedział, że musi grać i się trzymać. A on bez trzymanki. Takich mamy sąsiadów zwariowanych. Ale ten przynajmniej piłek nie przedziurawia, kamieniami i kurwami nie rzuca. Spokojny taki. Tylko, że z tym pisaniem to bez umiarkowania żadnego. No to mu nieraz zmyślam, niech ma. – Wiesz, nie baw się z tym panem. – Co mam nie wiedzieć. – A jak cię kiedyś znów będzie ciągnąć za język, to wołaj, krzycz. – Ale on mnie nigdy za nic nie ciągnął. Ja sam z siebie. A mama to nie lubi pleść i opowiadać? – Wręcz przepadam. Ale ten gość coś mi śmierdzi. – Nic a nic nie śmierdzi. Ogolony, pachnący. Tylko, że ciągle w szlafroku. – O, widzisz. Coś jest nie tak. Leć już, partyzancie, a jego dom omijaj z daleka. – Sama mama widzi, jak to się udziela? – Co się udziela? – No, że partyzancie. – A bo to się tak mówi. – Ale nigdy nie mówiłaś. – O, Jezu, leć już, leć. – Chciałbym, ale to nie takie proste. – Co znowu? – No, z tym lataniem. – Boże, to się tylko tak mówi. – Sama mama widzi.
Mówi, bo mówi. No to mówię. Takie wielkie halo w słuchawce, uporczywy sygnał. Mówi się. A potem nam jakaś pinda przerwała. To było dawno. Jak ojciec zadzwonił. Też chciał mówić. I coś tam powiedział. Tylko ja nie zdążyłem. Proszę mówić. No, mówić! Czy się mówi? Gówno się mówi, mruknąłem. Na szczęście nikt nie usłyszał. Bo już była cisza. Nie wiem, czy grobowa, jakaś podobna.
Tego nigdy łysemu nie opowiedziałem. Niech się nie wtrąca tak głęboko. Niech spierdala, jak mówię… Kto tak właściwie mówi? Łysy tak nie mówi. Znaczy się, pisarz. Są jeszcze inne głosy. Ale teraz muszę już iść.
Babka
Stara Liskowa przemyka się za oszronioną siatką. Jeszcze szaro za oknem, a ona biegnie za głosem serca. Cała dzielnica ma ubaw po pachy. Co tam za wiersz znowu napisała? „O, wonna stuło mego serca; widziałam Cię wczoraj, wsiadałeś do merca”. Chce być pierwsza pod kościołem. Dobrze wie, kto odprawia poranną mszę. Chce widzieć smukłe, opalone dłonie, wznoszące do góry biały krążek. Chciałaby pić z jego kielicha. Nosić za nim te wszystkie święte rzeczy. Gotować mu zupę na plebani albo gdziekolwiek. Już nie widzi świata poza tą drobną, szczupłą postacią. Nie widzi kościoła i złośliwych uśmieszków. Nie widzi Boga, jeśliby zasłaniał to, co najważniejsze.
Eugeniusza widzi po raz ostatni. Gdyby wiedziała, kazałyby fotografowi Pliszce zrobić zdjęcie. A potem powiększyć. Powiesiłaby sobie nad łóżkiem. Modliłaby się do niego rano i wieczorem. A jak trzeba, to i w środku dnia. Żeby tylko jakoś przetrzymać ostatni odcinek serialu, w jaki ją wepchnięto. I oznaczono etykietką „zwariowana staruszka”. Nikt nie rodzi się kimś takim. Nie dali mi szans, myśli. On nie dał. Kawał gnoja z tego zięcia. Drzwi zamyka na klucz, wrzeszczy z drugiej strony. Nie wie, w jakim języku. I ze swojego wielu słów już nie pamięta. Co ją zresztą obchodzi jakiś wściekły syk. Zakrywa uszy rękami. Wraca do przerwanej melodii. Widzi dym nad łąką, opadającą mgłę. Wokół lśnią witraże, czerwony połysk słońca. Gdzie ona właściwie jest? Organy grają coraz skoczniej. Eugeniusz zrzuca ciężką od rosy pelerynę. Prosi ją do tańca. Uwalnia spod czepca warkocze. Tak, miała je kiedyś. Złote, lśniące.
Już nam babka więcej wstydu nie przyniesie, słyszy. Tak jakby odetkały się uszy po długim zjeździe z przełęczy. Po śmierci męża kupiła sobie rower. Najbardziej lubiła wyprowadzać go daleko w pola, a potem zjeżdżać z przełęczy bez pedałowania. Różnica ciśnienia powodowała, że głuchła na chwilę. Potem coś strzyknęło w jednym albo drugim uchu i znów słyszała wyraźnie, bez szumu. Skoro babka nie umie nad sobą zapanować, to my zapanujemy nad babką. Amen, dodała w myślach. Bo jak to jest z modlitwą? Czy amen urywa ją na zawsze, kończąc natchnioną chwilę? Nie ma ciągłości między momentami? Czy te modlitwy nie łączą się czasem, nie zbierają w jeden wielki błagalny nurt? Eee, czemu błagalny… Nieraz tylko omawiała swoje sprawy, konsultowała, radziła się, o nic nie prosząc. Tak ją wychowano, że z trudem o coś prosiła. Nawet Boga. Ale teraz skłonna była prosić. Wykrztusiłaby chętnie jedną maleńką prośbę. Niech tego buca szlag trafi. Niech wyjedzie za granicę do pracy. A klucz odda córce. Już ona się z nią dogada. A ta zwróci jej wolność. Prawo do miłości.
Głosy
Głosy nieświadome tego, w czym uczestniczą, wznosiły się i opadały, a między ogródkami trwał ferwor wiosenny, rozszczebiotane istnienie lśniło nowością. Jakby dobrze znaną, ale na nowo z pietyzmem odkrytą. Mały świat. Ale czy istnieją inne? Nie bardzo w nie wierzę.
Tak samo z głosami. Czy się słusznie spotkały w tym jednym uchu i służącym mu zeszycie? Tak jakby spotkać się można niesłusznie. Niepotrzebnie. Co znowu? Jakaś metafizyka prawdziwego spotkania? Jebać to. Wystarczy kochać. Bo jeszcze jeden łyk powietrza, zapach drewnianych stropów od rozgrzanego dachu, uśmiech sąsiada, bezinteresowność opadających na wietrze płatków. Płatków wszystkiego. Magnoliowe mieszają się z jabłoniowymi. A w to wszystko, rozpryskując krople rosy, wsadza rozdygotany kuper wystraszony szpak. I trwa natarcie bodźców. Nie do zatrzymania w tej frazie, w tym oddechu i kadencji.
Głosy cichną, opadają, odlatując w stronę innych anten. Tam brzmią inaczej. Może i trafniej, wysłuchane jak należy, odebrane po królewsku. Wreszcie nagrodzone naturalnym grymasem, zdawkowym ruchem głowy. Ludzie po tamtej stronie dźwiękowej fali nie znają Heideggera. A sprawiają wrażenie, że jego podstawowe intuicje mają głęboko w sobie. Albo znowu coś sobie uroiłem. Jak ten lokalny pisarro po dwóch głębszych w barze „Juka-Tan” (wesela, pogrzeby, przyjęcia okolicznościowe). – Ludzie stąd – mówi. I pokazuje palcem czoło. Puka się w nie. Wzdłuż żył na nabrzmiałej czaszce spływają krople potu.