Pola pełne fałszywych (ktoś szepnął – „szatańskich”) uśmiechów, tylko las czysty w wyrazie, ostateczny i pewny. O, tam znowu ciemny czworobok świerków… A tak do niego pobiec, wyrwać się fałszywej przestrzeni, szemranym wyrokom, zerwać opaskę z oczu, biec, i chociaż go dotknąć padając od salwy, od wszystkiego, w czym się grzęźnie, co spowalnia bieg.
Światło w oczy, rześkie chluśnięcie. Skąd tu tyle śmiechu? Za chwilę już wiedział, w jakim gównie ugrzązł. Widocznie przedział napełnił się ponownie. Aż dech zapierało od woni, szelestów, blasków. Modne fryzury, okulary, spódniczki. Dziwnie napięte staniki, jakby z wkładkami czy wzmacniaczami. I na przemian guma do żucia, czipsy i energetyzujące napoje. Słuchawki na uszach, komórki z breloczkami. Oddzwanianie, esemesowanie, obłapianie jakichś dalekich kolesi. Uszy bolą od ważności przekazywanych informacji. Szkoda tych wszystkich megabajtów, pomyślał. A potem zaczął wpatrywać się w nienaturalnie uformowane paznokcie ozdobione serduszkami, świetlistymi cętkami, barwnym rozbryzgami. (Piersi jak ze snu, a głupoty gada, paple coś o cenach; po co otwierała usta, mogła iść do kibla, tam malować wargi, poprawiać biustonosz czy pijące majtki). Zapewne widziały w nim tylko starego zgreda. On dostrzegał w nich materiał na coś ludzkiego w przyszłości. Chyba że nie zdążą, nie trafią na właściwy tor. I będą się bez końca obijać od kosmetyczki do kosmetyczki, krążyć między salonem piękności a kolejnym nadzianym facetem. Gdzie się takie rodzą? Kto je utrwala w błahych przekonaniach względem życia?
Nagle zatęsknił za wiarygodną kobiecością i wyrwało mu się westchnienie. A westchnienie w takim towarzystwie to jak beknięcie w zupełnie innym. Gdzie jesteś, Lisi? Popatrzyły na niego zdziwione. Identyczne uśmieszki politowania powoli wpełzały na nabotoksowane oblicza. A kiedy paniusie po jakimś czasie ucichły, Janusz znów zasnął.

Koń był kulawy, pędził jak szalony. Jakaś stara kobieta mamrotała za uchem, że nie może już wytrzymać. Nie byłem w stanie zatrzymać rozpędzonego bydlaka. Nagle poczułem ciepło zalewające siodło. Krótko mówiąc, teściowa oddała na mnie mocz. Koń, który chwilami zdawał się być podobny do wielkiego kozła, z trudem wspinał się na stromy dach zapędzany tam przez psa. Doszło do nas, że ma spaść z dachu, bo nikt nie ma odwagi, by zabić go normalnie. Te i inne myśli przelatywały przez głowę. Przelatywały obrazki z sąsiedztwa. Chyba można mówić o sąsiedztwie, o jakimś otoczeniu tego szalonego galopu. I działo się tam dużo. Obok olbrzymiej, mokrej teściowej w koszuli nocnej na koniu czy koźle był jeszcze ktoś. Młodsza, mała, drobna kobieta. I dojechaliśmy do miasta, by załatwić sprawy. Teściowej już nie można było znaleźć. Na niektórych podwórkach widziałem schnące koszule przeprane naprędce. Te wielkie białe płachty zlały się w jedno z widokiem okna. Wiedziałem, budząc się, że mam je za plecami. I jeszcze ta myśl, żeby nie patrzeć w nie, bo stracę z oczu przeżyte przed chwilą obrazy.

W tym czasie przedział przeszedł kolejną metamorfozę. Po panienkach został tylko obłoczek intensywnej woni, która najwyraźniej nie podobała się kręcącym nosami dzieciom. Ich matka stała na korytarzu, rozmawiając z konduktorem. Po chwili weszła do przedziału i zaczęła rozkładać pakunki.
– Duktor – powtórzył mały za matką. – Konduktor – poprawiła. Jego starsza siostra zaczęła się wymądrzać. – Koń, który dukta… – Chyba duka – zwróciła jej uwagę matka. – A co to jest duka? – zapytał mały. Siostra już miała gotową odpowiedź. – Takie coś, co w nocy puka, ale malutkie. – Jak malutkie, to niestraszne – rezolutnie odparł malec. – Chcecie kanapki? – zapytała matka. Nie – odparła dziewczynka, przejmując rolę rzecznika rodzeństwa. – A może Stasiu chce? – nie ustępowała rodzicielka. – Ja chcę ogórka – odpowiedział. – A skąd ci wezmę? Dobrze wiesz, że mamy tylko kanapki z wędliną. – To nie chcę – wysapał zajęty skubaniem firanki Stasiu. Kiedy już ją odsłonił, zaczął pilnie obserwować korytarz. – O, pan ksiądz płacze… – Mamo, znowu wymyśla! – poskarżyła się dziewczynka. – Michalino, chciałam cię zapytać, kto go tego nauczył? – Ja mu tylko opowiadałam barwne historyjki. – A on tylko zaczął cię naśladować. – Ale jego nie są barwne. Są idiotyczne. Żadnego księdza tam nie ma – oświadczyła, zerknąwszy na korytarz. – Właśnie, że jest. Tylko kucnął i kica. Nie, teraz chowa głowę w ścianie. O, znowu idzie.
Gdy jakiś wyniosły cień przesunął się za szybą, matka przyznała Stasiowi rację. – O, widzisz, Miśka, Staś wcale nie kłamał. – Mamo, a pan ksiądz miał czerwoną twarz i płakał – podsumował swe obserwacje malec. – Wcale nie płakał. Tarł oczy, bo był zaspany – odparła Michalina. – A mnie się wydaje, że był wzburzony raczej – skwitowała matka. Miała spodnie tak obcisłe, że nawet rowek na wypukłości między nogami było widać. – Dlaczego tak obcisłe? – wyrwało się Januszowi. – Proszę? – zwróciła głowę w jego stronę. – Pan coś mówił? Janusz stropił się, nie wiedząc, jak zatuszować sytuację. Dźwięczny głos Stasia wybawił go z opresji. – Raczej, kaczej, sraczej! – To znaczy, że ksiądz raczy być wzburzony, baranie! – Michalina wypaliła mu prosto w twarz. Efekt był taki, że malec szarpnął się, a jego piąstka wylądowała na jej nosie. Najpierw był jej wrzask, a potem jego pochlipywanie, bo matka nie namyślając się długo, kilkoma zręcznymi plaśnięciami wymierzyła sprawiedliwość. Teraz cała trójka siedziała nadąsana. Nie odzywali się do siebie. Do przedziału powrócił spokój, a w tej nagle odzyskanej ciszy można było rozpamiętywać. Napływające obrazy czekały na uzupełnienie i skadrowanie.

Stolarz przyszedł za wcześnie i Liselotta dopytywała się o związki między słowem „stolarz” a „sto lat”. Czy stolarz to ten, który na geburstagach intonuje sto lat? Odpowiedzią przeczącą była wyraźnie rozczarowana. A ten ranny ptaszek, Liselotto, przyszedł intonować czy heblować? Przyszedł obejrzeć drzwi garażu, a potem ostro wziął się za nie, co w przykry sposób odczuli wszyscy mieszkańcy bloku przy Wagnerstrasse 77. Po co on przylazł tak wcześnie, po co dłubie, stuka i rżnie po ciemku, jeszcze se krzywdę zrobi, cholera jasna, ósma rano w styczniu to nie to samo, co w maju. Długo w nocy siedzieliśmy przy nalewce i opowiadali. Im dalej w głąb butelki, tym coraz szczerzej. Liselotta uciekła od męża alkoholika i żyła sama z synkiem w odległej dzielnicy. Tłumaczono mi niektóre frazy, reszty się domyślałem. I tak piąte przez dziesiąte: że ten synek źle skończył, skoczył, że złe towarzystwo, narkotyki, a potem dach wieżowca i wiara, że się poleci w stronę siniejącego na horyzoncie morza. Bezpiecznie wyląduje na plaży. Nie mogła go rozpoznać w kawałku zbitego, zakrwawionego mięsa. A Monika oświadczyła po piątym kieliszku tej malinówki na spirytusie, że raz w życiu dała się stuknąć i od razu z tego miała bliźniaczki. Pracowała wtedy w zakładowej stołówce i taki jeden wpadł jej w okno. Chyba w oko. Ale koleś zaraz powędrował z brygadą dalej i nawet nie wie, ze w Schlezwiku-Holsztynie ma dwie wykapane córki. Oj, coś nie tak z tłumaczeniem, inschulige. Owszem, on te córki w pocie czoła wykapał, ale chodzi o to, że są do niego bardzo podobne. A, zresztą, czy ja wiem, już tej gęby dobrze nie pamiętam. Tak mi się wydaje. I Monika zamilkła na jakiś czas.
Przyszła kolej na następną. Imię mi uciekło. Też rozwódka. Po kilku próbach zrozumiała, że się nie nadaje do takich związków. Jakich? Określiła je jako domowe czy zadomowione. Najlepsze są te na luzie. Na odległość. Urodzona singielka. Spotkać się na kolacji, iść na koncert, pojechać na wycieczkę to tak, ale razem mieszkać to już nie. W swoje kapcie sobie nie włazić. Celebrować nawyki, święcić przyzwyczajenia w spokoju i ładzie dobrze utrzymanego mieszkanka. Koleś może od czasu do czasu przytulić czy małą poczochrać, ale bez przesady. Za tłumaczenie nie ręczę i z góry przepraszam. Było bardzo późno i jednemu tłumaczowi mdlały ręce, a drugiemu już się nie chciało. Z trzeciego związku miała Silke. Urocze to maleństwo oddała do jakiegoś zakładu i jeździ tam na Boże Narodzenie i Ostern.
A co ja miałem zmyślić? Naprawdę było zbyt późno i niezbyt trzeźwo. Mogłem tylko dorobić ponurą legendę do obrazków, którymi się zachwycały. I tak pojechałem za kolegę. Ja się nie kwalifikowałem. Bez języka, bez ogłady. Ale unijne pieniądze by się zmarnowały. Zjazd nawiedzonych pacykarzy na wyspie Sylt nie byłby tym samym bez jakiegoś genialnego Polaczka. Taką łatkę szybko mi przyczepiono. Większość niemieckich amatorów pochodziła z tego landu. Zaczęli mnie obwozić po swoich domach jak syberyjskiego niedźwiadka na obroży. „A jeszcze babci cię pokażę. Jako mała dziewczynka przywiązała się do chłopaka z Polski, co robił u nich w gospodarstwie, w stodole spał. Janosch, tak jak ty”. W jednej wiosce na przyjęciu był pastor. Uparł się, żebym mu w kościele malowidła odnowił. Dobra, father, może być, ale niech się najpierw ten plener na Sylcie skończy. Wikt, opierunek i kieszonkowe jak się patrzy. Lepszego nie można sobie wymarzyć. I jeszcze te miłe, bezpruderyjne dupy. Zawsze chętne. Chociaż nie. Byłbym niesprawiedliwy wobec Liselotty. Uduchowiona, tajemnicza. Połączyło nas coś głębokiego, żadnych palcówek nie uprawialiśmy.
W Husum, przy Wagnerstrasse, jej sąsiadami byli Polacy. To im zawdzięczaliśmy degustację domowych nalewek. Wpadliśmy tam na jeden wieczór – chciała mi pokazać, jak mieszka – a zostaliśmy do rana. Zaznaczam, że spaliśmy w oddzielnych łóżkach. Liselotta nie była taka. Specjalizowała się w jesiennych pejzażach. Buchał z nich jakiś utajony żar. Pamiętam wielkie, kolorowe liście. Nie wiem, dlaczego wstydziła się tego swojego ciepła, ognia z drzew, dziecinnej tęsknoty za utraconym rajem. Imponowały jej moje bure ultramaryny. Mówiła, że maluję otchłań. Różne otchłanie. I wcale nie musiałem szukać ich nad Morzem Północnym. Bo niby w sobie mam ich pod dostatkiem. Gadanie. Niektórych podstawowym żywiołem jest gadanie. Nieważne, czy po niemiecku, czy po polsku. Istnieją tylko w słowach, A poza słowami snują się, figurują, odbijając karty rzekomej obecności w pracy, w życiu. Z takimi nigdy mi nie wychodziło. Zawsze wolałem stojących twardo na ziemi, przekonanych, że wyżej tyłka nie podskoczą. A tu nagle cicha, ciepła Liselotta. Ale za starzy byliśmy na coś trwałego. Za bardzo wypaleni. Podarowaliśmy się sobie tylko we wspomnieniach: ultramarynowy cień na jej nowym obrazie, spłachetek ugru na moim. Taki sobie ból istnienia, rdzeń bytu uchwycony w przelocie, lęk przed nieznanym, jak to określił lokalny krytyk sztuki, na co dzień stomatolog.
Scena pożegnania na lotnisku w Kopenhadze nie trafi do annałów światowego kina. Zawiozła mnie swoim starym saabem. Wchodziło się do niego jak do świątyni. Pachniał kadzidełkami. Na siedzeniach jakieś konopne maty w ciepłych barwach. Nic już nie mówiliśmy. Wygadaliśmy się do końca, wylewając niejedną kawę na sfatygowany niemiecko-polski słownik. Teraz wystarczały spojrzenia, dotyk, zbliżanie naskórków. Raz po raz muskałem jej dłonie na kierownicy. Odwzajemniała się uśmiechem. A tak w ogóle to było jak po śmierci. Lisi myliła się. Tam nie ma żadnej otchłani. Jest wieczna mgła. Specjalizowałem się w niej od dziecka. Byłem mistrzem nieokreśloności. To zupełnie tak, jak na tych cholernych mostach. Zimna galareta przyjmująca z jękiem i świstem twoje drobne ciepłe istnienie. Zanim wjechaliśmy w tę nirwanę, wyskoczyłem z samochodu, by wpakować kartę kredytową w pysk rozjarzonego światłem urządzenia. Tym razem ja płaciłem. Nie wiem, ile euro kosztowała ta przejażdżka. Mosty miały coś ze dwadzieścia kilometrów. Lisi podziękowała tym swoim zagadkowym uśmiechem. A mnie zaczęło dręczyć przekonanie, że tak właśnie będzie po śmierci. I nikt inny, a właśnie ona usiądzie przy wysokim stole, wskazując mi miejsce obok siebie. Że już się przygotowujemy do tego nieskalanego bycia, że odbywa się generalna próba. Tam będziemy do siebie pasować jeszcze bardziej, Liselotto.
Woda chlupotała wokoło, ocierając się o stal i kamienie. Tak sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że słyszę skwir mew. I odgłosy pociągu. Chyba i kolejową linię wciśnięto na ten niekończący się most. W domyśle trwało obok jakieś życie. Prawdziwe zobaczyliśmy dopiero w okolicach lotniska. Mgła zaczęła się przerzedzać, a pierwszy błysk słońca odbił się od opadającego samolotu. Ten mój, do Poznania, już był ogłaszany. Liselotta powiedziała, żebym się pospieszył. Scena pożegnania nie trafiła do annałów światowej literatury. A szkoda. Dmuchnąłem jej kilka razy w gęste włosy na karku, ona musnęła językiem moje ucho. Staliśmy chwilę przytuleni, stękając cicho z przerażenia, że to już koniec, że ktoś nas od siebie odrywa. I tu nawet ściskana przez nią kartka z moim adresem (Janusz Mizgalewicz, Września, Korczaka 5) nic nie pomoże. Jej nie do końca zrozumiale zapewnienia tym bardziej.
Wysokie, dymiące kominy w sąsiedztwie kopenhaskiego lotniska, chyba kotłownia czy fabryka. I to wszystko coraz mniejsze, zacierające się szczegóły na żółknącym zdjęciu w zakurzonym albumie. Tylko jej twarz coraz wyraźniejsza. Gdzie teraz jesteś, Lisi?

Karol Maliszewski – Przemyśl-Szczecin. Rozdział XVI
QR kod: Karol Maliszewski – Przemyśl-Szczecin. Rozdział XVI