Cięż­kie chmu­ry wi­sia­ły nad mia­stem. Widać było wy­raź­nie, jak się roz­ra­sta­ją, puch­ną, pęcz­nie­ją, aż jedna, naj­więk­sza ze wszyst­kich, spa­dła. Tak zwy­czaj­nie, po pro­stu, zle­cia­ła i po­wy­pa­da­ły z niej ty­sią­ce ma­łych ku­le­czek. Roz­sy­pa­ły się, po­to­czy­ły we wszyst­kich kie­run­kach jak groch, jak pa­cior­ki, jak ko­ra­li­ki z ro­ze­rwa­ne­go sznu­ra. Część z nich za­czę­ła pod­ska­ki­wać, od­bi­jać się od gra­ni­to­wych płyt, któ­ry­mi wy­ło­żo­no wła­śnie Plac Przy­jaź­ni, za każ­dym razem osią­ga­jąc wyż­szy pułap. Naj­moc­niej od­bi­ja­ły się jasne, prze­zro­czy­ste, wy­glą­da­ją­ce jak ze szkła, ciem­niej­sze zde­cy­do­wa­nie sła­biej, bru­nat­ne i czar­ne, któ­rych było nie­wie­le, przez chwi­lę po­zo­sta­wa­ły na ziemi, a póź­niej gi­nę­ły, wta­pia­ły się w pod­ło­że, lub wpa­da­ły w szcze­li­ny. Prze­chod­nie ob­ser­wo­wa­li to bez zdzi­wie­nia za­ję­ci co­dzien­ny­mi spra­wa­mi nie za­sta­na­wia­li się nad isto­tą zja­wi­ska. Ot, kulki, spa­dły i już.

            Te, które się wzbi­ja­ły, dzie­li­ły się na mniej­sze, z każ­de­go po­je­dyn­cze­go, prze­zro­czy­ste­go pa­cior­ka, po­wsta­wa­ły dwa, z niego ko­lej­ne i tak dalej, tak, że za chwi­lę było ich już znacz­nie wię­cej niż na po­cząt­ku. Całe niebo za­snu­ła chmu­ra kulek, które już nie spa­da­ły po­now­nie, tylko za­wi­sły, po­zo­sta­ły w górze, błysz­cza­ły w słoń­cu, a świa­tło, prze­ni­ka­jąc przez nie, roz­dzie­la­ło się na sie­dem ko­lo­rów. Zie­mia stała się nagle tę­czo­wa. Jezd­nia, chod­ni­ki, place miej­skie, sta­dio­ny pił­kar­skie, wszyst­kie po­wierzch­nie pła­skie mie­ni­ły się sied­mio­ma ko­lo­ra­mi.

            Na­stęp­ne­go dnia kolor za­czął się wspi­nać po ele­wa­cjach bu­dyn­ków miesz­kal­nych, wie­żow­ców, ko­ścio­łów i mar­ke­tów. Spa­ce­ru­ją­cy przy­sta­wa­li, są­dząc za­pew­ne, że to awan­gar­do­wy, może nawet tro­chę sza­lo­ny, po­mysł no­we­go ar­chi­tek­ta miej­skie­go. Dnia trze­cie­go na uli­cach po­ja­wi­ły się tę­czo­we au­to­bu­sy i tram­wa­je, tych sa­mych, ra­do­snych barw na­bie­ra­ły, po­czy­na­jąc od kół i stop­nio­wo prze­cho­dząc w górę, sa­mo­cho­dy oso­bo­we. Nawet ro­we­ry i dzie­cię­ce hu­laj­no­gi ro­bi­ły się ko­lo­ro­we, co, oczy­wi­ście, bar­dzo cie­szy­ło ich po­sia­da­czy. Kiedy ko­lej­ne­go dnia rano miesz­kań­cy wy­szli ze swo­ich tę­czo­wych domów, spo­strze­gli ze zdu­mie­niem, że zmie­ni­ła się także ro­ślin­ność. To, że kwia­ty były tę­czo­we, ni­ko­go oczy­wi­ście nie dzi­wi­ło, ale sied­mio­ko­lo­ro­we drze­wa i krze­wy, już tro­chę tak.

            Aż przy­szedł dzień piąty. Lu­dzie, do tej pory sza­rzy i ni­ja­cy, także za­czę­li się zmie­niać. Nikt nie wie­dział, jak i dla­cze­go, ale wszy­scy miesz­kań­cy mia­sta stali się nagle sied­mio­barw­ni. Zmie­niał się także ich język, myśli i pra­gnie­nia. Od świtu wszyst­ko, do­słow­nie wszyst­ko się od­mie­ni­ło. W kio­skach były tę­czo­we ga­ze­ty, w ka­wiar­niach po­da­wa­no tę­czo­wą kawę i her­ba­tę, w tę­czo­wych ko­ścio­łach msze od­pra­wia­li ko­lo­ro­wo ubra­ni księ­ża. Lu­dzie tę­czo­wo się do sie­bie uśmie­cha­li, mó­wi­li tę­czo­we zda­nia, śpie­wa­li tę­czo­we pio­sen­ki, tań­czy­li tę­czo­we walce, polki, tanga i po­lo­ne­zy. Tę­czo­wa była cza-cza, twist i bo­ogie wo­ogie. Przez cały dzień trwa­ła jedna wiel­ka tę­czo­wa fie­sta.

            Do mia­sta za­czę­ły zjeż­dżać z róż­nych za­kąt­ków świa­ta ekipy te­le­wi­zyj­ne i fil­mo­we. Od rana do wie­czo­ra prze­pro­wa­dza­no trans­mi­sje, re­por­ta­że, roz­mo­wy z miesz­kań­ca­mi. Mia­sto stało się sław­ne, za­czę­li się do niego zgła­szać in­we­sto­rzy. Ame­ry­ka­nie chcie­li wy­bu­do­wać Ra­in­bow City – naj­więk­szy park roz­ryw­ki w Eu­ro­pie, Ro­sja­nie zgło­si­li chęć prze­nie­sie­nia swo­je­go Gwiezd­ne­go Mia­stecz­ka, aby tutaj szko­lić ko­smo­nau­tów, Fran­cu­zi dys­kret­nie ba­da­li grunt, czy mo­gli­by wy­bu­do­wać Dziel­ni­cę Tę­czo­wych La­tar­ni, a In­dyj­ska Aka­de­mia Fil­mo­wa przy­sła­ła za­py­ta­nie w spra­wie otwar­cia przed­się­bior­stwa fil­mo­we­go Ra­in­bow­wo­od. Ciche i spo­koj­ne dotąd mia­sto w ciągu kilku dni stało się gło­śne, roz­śpie­wa­ne, ko­lo­ro­we. Nad wyraz ko­lo­ro­we. Nad wyraz.

            Wła­dze, z po­cząt­ku przy­chyl­ne zmia­nom, za­czę­ły stop­nio­wo zmie­niać sta­no­wi­sko. Zor­ga­ni­zo­wa­no tajną, nocną na­ra­dę. Przed­sta­wi­cie­le naj­waż­niej­szych służb miej­skich ze­bra­li się w dawno nie­uży­wa­nym schro­nie, do któ­re­go pro­wa­dzi­ły do­brze ukry­te, cięż­kie, me­ta­lo­we drzwi. Klu­cza­mi do po­miesz­cze­nia, waż­ne­go ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa, dys­po­no­wał Prze­wod­ni­czą­cy Rady Mia­sta. On też roz­po­czął ze­bra­nie i na wstę­pie za­pro­po­no­wał, aby Straż Po­żar­na zmyła kolor ze wszyst­kich ele­wa­cji.

            – Pró­bo­wa­li­śmy, nie da się, nawet pod dużym ci­śnie­niem – od­po­wie­dział Ko­men­dant Stra­ży.

            – To może che­micz­nie?

            – Po­dej­mo­wa­li­śmy próby, ko­lo­ry są od­por­ne na wszyst­kie do­stęp­ne środ­ki – od­rzekł Głów­ny In­spek­tor Służ­by Che­micz­nej.

Prze­wod­ni­czą­cy ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu, stwier­dza­jąc, że tu także przy­da­ło­by się so­lid­ne mycie ścian.

            – Zo­bacz­cie, In­spek­to­rze – prze­cią­gnął po ścia­nie dło­nią, na któ­rej zo­sta­ły czar­ne plamy.

            Fak­tycz­nie, schron nie wy­glą­dał naj­le­piej; ja­kieś ciem­ne sople wi­szą­ce z su­fi­tu, za­cie­ki na ścia­nach, plamy na po­sadz­ce.

            – To pew­nie po re­mon­cie Placu Przy­jaź­ni; jeź­dzi­li tu nad na­szy­mi gło­wa­mi, ukła­da­li płyty. Ale za kilka dni skoń­czy­my i bę­dzie na­praw­dę po eu­ro­pej­sku – dodał za­do­wo­lo­ny.

            Ge­ne­rał Obro­ny Mia­sta, za­py­ta­ny o zda­nie, od­po­wie­dział, że jeśli cho­dzi o dzia­ła­nie woj­ska, to nic się nie da zro­bić. Zja­wi­sko nie za­gra­ża bez­po­śred­nio bez­pie­czeń­stwu miesz­kań­ców, poza tym ma zbyt dużą gę­stość i nie można tego roz­pę­dzić ani dro­na­mi, ani sa­mo­lo­ta­mi, nie mó­wiąc już o strze­la­niu z armat. W końcu zwró­co­no się do Ojca Wie­leb­ne­go z py­ta­niem o eg­zor­cy­zmy, że może to spraw­ka sza­ta­na czy in­nych sił nie­czy­stych. Od­po­wie­dzią było tylko za­ła­ma­nie rąk.

             – Już pró­bo­wa­łem – od­rzekł. – Od pię­ciu dni się modlę i nic.

            Wszy­scy byli zgod­ni co do tego, że naj­gor­sza jest nie­wie­dza, jaką cała ta spra­wa wy­sta­wia mia­stu opi­nię w świe­cie. Oka­za­ło się bo­wiem, że przez wi­szą­cą nad mia­stem chmu­rę, nie wra­ca­ją żadne sy­gna­ły ra­dio­we, te­le­wi­zyj­ne, czy in­ter­ne­to­we. Dzien­ni­ka­rze coś tam piszą, fil­mu­ją, wy­sy­ła­ją re­la­cje do swo­ich re­dak­cji, a in­for­ma­cji zwrot­nej brak. Ko­mu­ni­ka­cja jest tylko w jedną stro­nę. – Tak dalej być nie może, stwier­dził Ko­men­dant Po­li­cji i za­pro­po­no­wał, że za­trzy­ma wszyst­kich pi­sma­ków pod za­rzu­tem szpie­go­stwa, po­sie­dzą sie­dem dni, a potem się ich wy­pu­ści. Prze­wod­ni­czą­cy uznał to jed­nak za zbyt dra­stycz­ne po­su­nię­cie. Nie pod­ję­to żad­nych de­cy­zji. Każdy z obec­nych ma jesz­cze raz prze­ana­li­zo­wać, skon­sul­to­wać i za­pro­po­no­wać roz­wią­za­nie. – Do jutra, pa­no­wie, spo­tka­my się na Placu, miej­cie oczy i uszy otwar­te, po­wie­dział Prze­wod­ni­czą­cy, że­gna­jąc się ze wszyst­ki­mi uści­skiem dłoni.

            Kiedy szó­ste­go dnia rano, po do­brze prze­spa­nej nocy i ob­fi­tym, tę­czo­wym śnia­da­niu, miesz­kań­cy wy­szli na spa­cer, przy­wi­ta­ła ich, jak zwy­kle, pięk­na, tę­czo­wa po­go­da. Spon­ta­nicz­nie za­wią­za­ny kilka dni wcze­śniej, Spo­łecz­ny Ko­mi­tet Or­ga­ni­za­cyj­ny Dnia Tęczy, roz­po­czął przy­go­to­wa­nia do Fe­sti­wa­lu Tę­czo­wej Twór­czo­ści. Na Placu Przy­jaź­ni in­sta­lo­wa­no wła­śnie scenę, na­gło­śnie­nie, usta­wia­no rzędy ławek i krze­seł. Wy­stę­py miały się od­by­wać do­pie­ro dnia na­stęp­ne­go, ale zde­cy­do­wa­no, aby już w przed­dzień wszyst­ko było za­pię­te na ostat­ni guzik.

            Po­śród tę­czo­wo ubra­nych prze­chod­niów, prze­my­ka­li tu i ów­dzie, roz­glą­da­jąc się na boki, osob­ni­cy, któ­rych wy­gląd od­sta­wał nieco od po­zo­sta­łych. Nie­któ­rzy mieli tylko czar­ne buty i spodnie, inni ubra­ni byli na czar­no od stóp do głów. Sta­nę­li za dużą plan­szą z na­pi­sem: „Niech się świę­ci Dzień Tęczy!”, która przy­go­to­wa­na była do za­wie­sze­nia nad sceną. Przez chwi­lę mil­cze­li, tak­su­jąc się wzro­kiem. Pierw­szy ode­zwał się Wie­leb­ny. – Niebo jest nam ła­ska­we, moje modły zo­sta­ły wy­słu­cha­ne. – Co też Oj­ciec ple­cie, jakie niebo, ob­ru­szył się Prze­wod­ni­czą­cy. To schron, to te za­cie­ki na ścia­nach. Za­uwa­ży­li­ście, że tam nie do­tar­ła jesz­cze ta cho­ler­na tęcza? Mało tego, prze­nik­nę­ło tam coś, co po­wo­du­je jej ani­hi­la­cję. Fak­tycz­nie, każdy z uczest­ni­ków na­ra­dy, był dziś zde­cy­do­wa­nie mniej tę­czo­wy. A Wie­leb­ny nawet wcale. – Nie chcę być nie­dy­skret­ny, ale po­wiedz­cie, pa­no­wie, jak wy­glą­da sy­tu­acja w wa­szych ro­dzi­nach, do­py­ty­wał Prze­wod­ni­czą­cy. Bo moja żona rano obu­dzi­ła się już pra­wie, że tak po­wiem, nor­mal­na. To zna­czy mniej tę­czo­wa. Tylko jesz­cze we wło­sach tro­chę zo­sta­ło. Z córką mam za to pro­blem, bo nie dała się po­gła­skać po głów­ce, scho­wa­ła się pod łóżko i po­wie­dzia­ła, że kocha tęczę, mała smar­ku­la. Oka­za­ło się, że part­ner­ki po­zo­sta­łych zgro­ma­dzo­nych, także za­czę­ły tra­cić ko­lo­ry. 

            – U mnie nawet słu­żą­ca – po­wie­dział Ko­men­dant Po­li­cji.

            – Moja go­spo­sia też! – za­wo­łał Oj­ciec Wie­leb­ny, ale kiedy się zre­flek­to­wał, za­czął tłu­ma­czyć, że pani Ha­lin­ka pew­nie za­ra­zi­ła się od słu­żą­cej Ko­men­dan­ta, kiedy się rano spo­tka­ły na rynku, jak ku­po­wa­ły jaja.

            – My tu o ja­jach, pa­no­wie, a pro­blem jest, i to nie­ma­ły. Mu­si­my wziąć spra­wy w swoje ręce – prze­rwał wy­nu­rze­nia Ojca Prze­wod­ni­czą­cy. Skoro dzia­ła to przez dotyk, nie ma wyj­ścia, bie­rze­my się do ro­bo­ty. Pa­no­wie, do dzie­ła!

            I wmie­sza­li się w tłum. Nie było to pro­ste za­da­nie, gdyż wszy­scy byli oso­ba­mi zna­ny­mi, peł­nią­cy­mi ważne, spo­łecz­ne i za­wo­do­we funk­cje. Je­dy­nie Ojca Wie­leb­ne­go po­sta­no­wio­no zwol­nić z tego za­da­nia, aby nie na­ra­żać go na nie­uza­sad­nio­ne po­dej­rze­nia.

            – Oj­ciec bę­dzie robił to co zwy­kle, u sie­bie w ko­ście­le – za­de­cy­do­wa­no.

            Cięż­ko wszy­scy pra­co­wa­li, cho­dzi­li wśród miesz­kań­ców, ści­ska­li dło­nie, obej­mo­wa­li, tu­li­li, ca­ło­wa­li dzie­ci w czół­ka. Każdy z dzia­ła­czy te­re­no­wych, po po­wro­cie do domu, spo­tkał się z ostrą re­pry­men­dą żony czy ko­chan­ki.

            – Wi­dzia­no cię na Placu Przy­jaź­ni, jak się mig­da­li­łeś z naszą słu­żą­cą! – krzy­cza­ła żona Ko­men­dan­ta Po­li­cji.

            Ge­ne­rał mu­siał się tłu­ma­czyć, że obej­mo­wał i ca­ło­wał w po­licz­ki wszyst­kie li­ce­alist­ki, które miały próbę przed wy­stę­pem, a In­spek­tor Służ­by Che­micz­nej, do rana prze­ko­ny­wał swoją part­ner­kę, że z tą rudą z kio­sku, to było służ­bo­wo. – Prze­wod­ni­czą­cy kazał, co mia­łem robić? – mówił.

            Po­ra­nek dnia siód­me­go, roz­po­czął się zwy­kłą, świą­tecz­ną krzą­ta­ni­ną. Służ­by po­rząd­ko­we in­ten­syw­nie sprzą­ta­ły Plac, na któ­rym stała już scena, za­ple­cze tech­nicz­ne i wi­dow­nia. Od ty­go­dnia nie pa­da­ło, Ko­men­dant Stra­ży za­dys­po­no­wał więc po­le­wacz­ki, gra­ni­to­we płyty lśni­ły jak lu­stra. Sprzą­ta­ją­cy nie mogli sobie tylko po­ra­dzić z ciem­ny­mi pla­ma­mi, które się gdzie­nie­gdzie po­ja­wia­ły. Go­dzi­nę przed roz­po­czę­ciem ze­bra­li się ar­ty­ści, aku­sty­cy spraw­dza­li dzia­ła­nie mi­kro­fo­nów, mo­ni­to­rów itp. Zgro­ma­dzi­li się miesz­kań­cy, za­ję­li miej­sca sie­dzą­ce i sto­ją­ce. Ocze­ki­wa­no na ce­re­mo­nię uro­czy­ste­go otwar­cia, któ­re­go miał do­ko­nać Ko­mi­tet Ho­no­ro­wy, z Ojcem Wie­leb­nym na czele. Wy­bi­ła go­dzi­na dwu­na­sta. Na scenę wy­szedł Wie­leb­ny, od­chrząk­nął, prze­że­gnał się, po­stu­kał pal­cem w sia­tecz­kę mi­kro­fo­nu i po­wie­dział:

             – Niech się świę­ci Dzień Tęczy – za­czy­na­my! Po­śród zdaw­ko­wych okla­sków, dało się sły­szeć głosy: a gdzie tę­czo­wa su­tan­na, dla­cze­go Oj­ciec jest na czar­no? Wie­leb­ny wró­cił na swoje miej­sce, obok Prze­wod­ni­czą­ce­go, Ge­ne­ra­ła i po­zo­sta­łych człon­ków Ko­mi­te­tu, z któ­rych każdy ubra­ny był dziś w ele­ganc­ki, czar­ny gar­ni­tur. Ge­ne­rał miał na sobie pięk­nie od­pra­so­wa­ny, czar­ny mun­dur.

            Pro­wa­dzą­ca Fe­sti­wal Dy­rek­tor Li­ceum im. Zwy­cięz­ców Wszyst­kich Wojen, przed­sta­wi­ła wy­ko­naw­ców, roz­po­czę­to pre­zen­ta­cje. Grano, śpie­wa­no, tań­czo­no przez bli­sko dwie go­dzi­ny. Wi­dow­nia żywo re­ago­wa­ła bijąc brawo, wzno­sząc okrzy­ki. Nikt nie za­uwa­żył nawet, że od dołu, od ziemi, spo­mię­dzy płyt, po­czę­ła wy­pły­wać sub­stan­cja, która ciem­ny­mi struż­ka­mi po­wo­li, ale sys­te­ma­tycz­nie roz­le­wa­ła się, roz­pły­wa­ła we wszyst­kich kie­run­kach, by już za chwi­lę roz­po­cząć wspi­na­nie się na drze­wa oka­la­ją­ce Plac, na bu­dyn­ki i sa­mo­cho­dy. Kiedy ogło­szo­no pół­go­dzin­ną prze­rwę, i pu­blicz­ność ro­ze­szła się, aby kupić lody czy po­pcorn, oka­za­ło się, że budki i stra­ga­ny stra­ci­ły barwy tęczy, lody są tylko czar­ne, nawet te, o smaku śmie­tan­ko­wym czy ma­li­no­wym, a czar­nej waty cu­kro­wej nikt nie chce ku­po­wać. Lu­dzie także za­czę­li tra­cić ko­lo­ry.

            Roz­po­czę­ło się szu­ka­nie przy­czy­ny, a ra­czej win­nych. Ktoś przy­po­mniał sobie wczo­raj­sze, dziw­ne za­cho­wa­nie osób, które za­sia­da­ją dziś w Ko­mi­te­cie Ho­no­ro­wym. – To oni nas tym za­ra­zi­li, już wczo­raj nie byli tę­czo­wi, to ich wina, wo­ła­li naj­bar­dziej zde­spe­ro­wa­ni. – Gdzie oni są, brać ich, krzy­cze­li inni. – Pokaż, który pan cię wczo­raj po­ca­ło­wał w głów­kę? – do­py­ty­wa­ły mamy. Ogól­ny tu­mult i bie­ga­ni­na po­gor­szy­ły jesz­cze sy­tu­ację. Kolor czar­ny w bły­ska­wicz­nym tem­pie za­czął ogar­niać mia­sto. Po­wsta­ła pa­ni­ka, nad którą trud­no było za­pa­no­wać. Wtedy Prze­wod­ni­czą­cy za­de­cy­do­wał: fa­jer­wer­ki! Pokaz sztucz­nych ogni za­pla­no­wa­ny był co praw­da na wie­czór, ale fakt wy­strze­le­nia ty­się­cy mie­nią­cych się ko­lo­ra­mi ogni, jak słusz­nie przy­pusz­czał, spo­wo­do­wał, że wszy­scy nagle się za­trzy­ma­li. Z za­dar­ty­mi gło­wa­mi ob­ser­wo­wa­li tę­czo­we znów niebo. – Może nam się tylko zda­wa­ło, że tęcza znik­nę­ła, za­czę­li po­wąt­pie­wać. I wtedy Ge­ne­rał, który od­pa­lał ognie, po­peł­nił fa­tal­ny błąd. Jedna z rac, wpa­dła wprost do fur­go­net­ki z całym ar­se­na­łem. Roz­po­czę­ła się praw­dzi­wa ka­no­na­da, siła ra­że­nia była tak wiel­ka, że wy­wo­ła­ła falę ude­rze­nio­wą, która do­tar­ła do za­wie­szo­nej nad mia­stem chmu­ry. Chmu­ry, dzię­ki któ­rej zmie­ni­ło się życie miesz­kań­ców. Chmu­ry, która teraz, wy­trą­co­na ze stanu sta­bil­no­ści, nie­waż­ko­ści, ru­nę­ła w dół. Ku­lecz­ki jed­nak nie wzbi­ja­ły się już, nie roz­dwa­ja­ły, a wręcz prze­ciw­nie, w ze­tknię­ciu z wszech­obec­ną, czar­ną ma­te­rią, mie­sza­ły się, łą­czy­ły, po­wle­ka­jąc mia­sto i ludzi jed­no­staj­ną, szarą masą.

            Cały na­stęp­ny ty­dzień trwa­ło sprzą­ta­nie mia­sta. Po­łą­czo­ne siły Stra­ży Po­żar­nej i Służ­by Che­micz­nej, upo­ra­ły się jakoś z ele­wa­cja­mi, chod­ni­ka­mi, pla­ca­mi. Deszcz, który szczę­śli­wie spadł, po­mógł oczy­ścić ro­ślin­ność. Dzien­ni­ka­rze opu­ści­li ho­te­le, roz­je­cha­li się do swo­ich re­dak­cji, nie prze­sy­ła­jąc żad­nych no­wych ma­te­ria­łów, z po­wo­du uszko­dze­nia sprzę­tu. Fe­sti­wal po­sta­no­wio­no po­wtó­rzyć za rok, w nieco zmie­nio­nej for­mu­le. Ha­słem prze­glą­du bę­dzie: „Szare jest fajne”. Zresz­tą kolor szary, który po­zo­stał na ele­wa­cjach, zmyła się bo­wiem tylko lepka po­wło­ka, uzna­no za modny i ele­ganc­ki, lu­dzie też go po­lu­bi­li. Miej­skiej eli­cie wy­ba­czo­no epi­zod z ca­ło­wa­niem dzie­ci i mło­dzie­ży. Za dobrą mo­ne­tę przy­ję­to tłu­ma­cze­nie, że był to eks­pe­ry­ment so­cjo­lo­gicz­ny prze­pro­wa­dzo­ny na zle­ce­nie Unii Eu­ro­pej­skiej. Żony i ko­chan­ki także pu­ści­ły w nie­pa­mięć wy­da­rze­nia po­prze­dza­ją­ce Fe­sti­wal. Życie wró­ci­ło do normy.

             Tylko pewna dziew­czyn­ka, córka Prze­wod­ni­czą­ce­go, która, mimo roz­po­rzą­dze­nia Rady Mia­sta, nadal no­si­ła we wło­sach tę­czo­we wstąż­ki, je­dy­nie ona wie­dzia­ła, że na jed­nym z drzew, ro­sną­cych wokół Placu Przy­jaź­ni, w roz­wi­dle­niu ga­łę­zi, utkwi­ła dość duża, prze­zro­czy­sta kulka.

             Tak pięk­nie błysz­czą­ca w słoń­cu.

Władysław Edelman – Ciemna materia
QR kod: Władysław Edelman – Ciemna materia