Poemat ewolucyjny
Idę do ciebie, jak przede mną szli
nagi od prawdy
organy same sobą rozporządziły,
rozdały się zwierzynie w dzikich ostępach, pustyniach rozległych, nie pytały o zdanie,
nigdzie ucha nie odnajdę, by mogło słuchać ciszy, tęskno nawet do ciszy.
Pytasz mnie o sens?
Sens istnienia jest taki,
że mięso to wola,
mięso to wola zaprzęgnięta w ciało
a
puste czaszki dudnią.
Buty
Buty. Miał takie czarne, znoszone buty
i nie mógł się przestawić na polski.
Gdy widział wyraz buty, czytał je jako bitu,
a tłumaczył na być.
Myśląc o byciu, miał przed oczami buty. Buty, bitu, być, żyć, trwać.
Słowa przepływały przez niego i całą długość sznurówki. Kończyły przepływać na jej metalowej końcówce. Na zimnym i metalicznym końcu tego bycia, buta, bitu, czy jak by o życiu nie myśleć.
Patrząc na wyraz buty, zadawał żółtej apaszce w niebieskie grochy pytanie: czy istniejemy, bytujemy, bitu?
A czarne, wypolerowane buty, które mijał wyjeżdżając z kraju, buty wystające z gruzu, zadawały sobie pytanie o bycie.
I wielka szkoda, że nie mógł pójść do szewca i poprosić, by ten podbił mu to bycie, tę podeszwę, która wiele już przeszła i zniosła tych niestabilnych warunków ciepło-zimno ze strony drugiego człowieka.
A może żyłoby się wtedy lżej.
Zdecydowanie żyłoby się lżej.
Taki paragon oprawiłby w ramkę
i może symbolicznie stanąłby brudną podeszwą, żeby jak pieczątką
przybić to bycie,
żeby zyskało miano formalne.