Teraz
Nie chcę cię zgasić,
chwilo, wszystko jest ciemne,
nim stanie się jasne, papieros
nie palił się, teraz
płonie przede mną jezioro,
świt, za mną nasz dom,
nie śmiem cię wdychać,
nie śmiem trącać tafli, długo
leżałaś bezczynnie we mnie,
a teraz mącisz, wszystko się rusza,
zanim przestanie, nikt z was
nie patrzył, a teraz –
Zakaz
Mamy tutaj zakaz wstępu.
Mamy tutaj no smoking, keep smiling.
Możemy sobie dmuchać przez okno
na cały zeszklony świat!
Zaczęłam żyć, licząc
z przerażeniem dni, które ci zostały;
nad ranem widzę cię, jakbyś wstał
żywcem wzięty z wierszy Dycia,
a to przecież mój wierszyk
i nasz poranek, jest już wiosna,
drożeje cukier i benzyna, to mnie musi
interesować, to mnie przykuwa
i niech ciebie też, pamiętaj,
no smiling, keep smoking,
zamknę okno.
Ziemia
Tak więc przeszłam przez sześć gór,
sześć dolin i jeszcze kawałek, nie myśl,
że nie umiem, albo nie dam rady!
Ta ziemia będzie moja, pomyślałam,
i proszę – jest. Wlekę ją teraz na plecach,
na górę ją ciągnę, widzicie?
Widzicie. Przyszedł chłop mnie powitać:
kurwa, w pizdu, chuj. Pomyślałam – może
ma rację? Nie było w nim krzty
chleba, tylko sama sól i blizny.
Daj mi tę ziemię
przeorać i obsiać. Poprosił i dałam.
Tak oto wziął i zabił wszystkie chwasty ziemi,
potem ją rozorał,
potem spadły deszcze. Po nich
urosną poplony, chyba że pójdę dalej,
ciągnąc sznurki i swój smutek
na górę wielką,
itd.
Eternal dach
Robię coś, bo się wydaje, że to sens ma,
chwilę później pięć lat mija, a ja widzę,
że to ściema,
ale, zaraz, zaraz, przecież kłaść się idę spać
i to się tylko ściemnia
ziemia, jutro na obiad zjem ziemniak,
kotlet mielony, surówka
z kapusty, głowę trzeba ci umyć, bo jak z niedzieli
rosół tłusta, trudno mi jest ustać
na tej diecie, wiecie przecież,
za dużo mięsa, chodzę już na rzęsach,
budzę się pusta i popromienna, z uśmiechem na ustach
mówię do ciebie, wstawaj, halo, huston, tu ziemia
tu jeszcze ziemia, zostaw tę drogę w zaświaty, o tym
napiszę ci wierszyk, chcesz?, na dzień taty,
sraty pierdaty, ty na to i na spodniach wszyte łaty
wkładasz, a ja łachy
piachu idę przerzucać, albo cementy
i wapny, żeby z tego interes był kiedyś
intratny, a nie straty, więc jem jeszcze zielone sałaty,
by mieć witamin i vitalno-pożegnalne siły, żeby
one coś zrobiły, mój Boże miły, może herbaty na żylaki,
na wiatry, na stawy, na nieprzyjemne różne stany, może
potem obmyję se na rękach rany i odzieję się w szaty
eleganckie, we kwiaty i w rozwiane włosy, co ty na to,
żeby cię ponieść na ręcach, na plecach na słońce, żebyś nie był
jak to cholernie blade wapno, żebyś nabrał
vitaminę i roomieńca, skomlę, nie, to twój skowyt
słyszę, że jest za zimno, za gorąco, za wietrznie,
w przeciągu i bez dechu, płaczesz, jak masz zbudować
daszek bez dechy eternitu nade mną, żebym miała
pociechy i ucieczki przed deszczem i co tam jeszcze
na mnie zleci, trzy starce, trzy dzieci, tak, jest ok, jakoś leci,
cicho bądź, wrzeszczę, bo źle mówisz, i ja złe słowa mówię, niewłaściwe
słowa miotam, strzelam, pluję nimi w ciebie bez końca,
a słońce jak świeciło, tak świeci, na wieki wieków, się nie martw,
bud’ wsiegda, to się zrobi, tanio,
się wyleje na stropie wieńca, jeszcze w kwiatach i wiechach
będziemy tańczyć, a nie,
jak teraz, tylko jeść, pić, spać, za dnia i w nocy,
tylko jeść, pić, spać, zamykać oczy, otwierać oczy
i nie mieć czucia na dotyk, bo udar,
bo w mózgu ci toczy się burza, z lewej strony,
więc język migocze, choć robisz masaże i skłony,
w nadziei, że uda się wlać uczucie
w udo, a ja tu rozróbę uprawiam, zwaliłam
już ściany, balkony, ogródek
mój w gruzach, ręce w nie zanurzam,
chcę koper, co pod nimi rósł, wyrwać, by rosół
ratować, a mogłam go wcześniej, spokojniej
go uszczknąć, a teraz za późno, a teraz już pusto,
już nie ma pięterka, na którym żyliśmy
lat będzie zdwadzieścia,
cześć
pieśni
i cześć nam.
Ile
Liczę, ile zużyliśmy powietrza, wody, ognia,
(uchowaj nas, Panie) liczby pragną do
mnie mówić, a ty masz oczy jaśniejsze
niż wczoraj i bladość rozchodzi
ci się powoli po twarzy, stoję przy tobie
i nie umiem kazać się jej zatrzymać, zużyłam
siły na liczenie, ile nam zostało mocy,
światła, słów; pies podszedł i chciałby
polizać cię w rękę.
Szybko
Szybko, zostało nam kilka chwil,
potem popatrzę na nas z innej strony.
Znowu tam pada śnieg, choć obiecywałeś,
że to już koniec, między
zimą a wiosną wciska się to coś,
co ci żyć nie daje, co mi odbiera
przytomność. Oddycham, szybko jak
pogotowie. Od jutra
nie zabraknie już dymu, nie trzeba
będzie otwierać okien i powiek, by wpuścić trochę
świeżego kurzu. Nie powstrzymuj mnie,
zostało ich kilka, wkrótce już się dowiem,
które należało uchylić, które przymknąć,
gdzie się pomyliłam i co z tego wymkło.
Ćma
Czas, żebyś usiadł i powiedział,
już stąd nie wyjdę, nie wyjdę z tego
miejsca, o którym mi się wydawało,
że jest tobą, ten czas zbliża się
nieuchronnie, a gdy przyjdzie i usiądzie
ci na oczach jak olbrzymia, zakurzona
ćma, powiem, że to nieprawda, że
ci się wydawało, zresztą, sam sprawdź
i się przekonaj i nie mów, że nie masz
czasu, że jesteś śmiertelnie zmęczony,
że boli cię wszystko, moje serce.
Powietrze
Powietrze z tych wierszy uchodzi, gdzie, nie wiem.
Na rękach je noszę, jak dziecko, co płacze.
I jesteś ładniejsze niż rybki w akwarium,
metr śniegu za oknem, płomienie w kominku,
więc patrzę na ciebie, i patrzę, i patrzę,
a ogień narasta i złoci mi ręce.