19 września

Znużenie na przedramię rozłożyło litery;
na ścierpnięcie kłębka szydełkowej miary,
wełnianego ściegu o prawidłach pór roku.
Zadaszyć się trzeba, ubrać trampolinę,
by z własnego pieca nie skrobać skóry.
Nie robić dziękczynienia,
tylko dla swojego święta prężyć muskuły.
Ze stali przecież napięcie, gdy skupiam środek wzroku.


12 października

Głową w dół kowalik szuka pożywienia.
Zwyczajny ptak z rodziny.
Pomiędzy blokiem a blokiem.
Do piaskownicy, na huśtawki; tak
żeby zawsze koło domu i na widoku,
i żeby nie zapomnieć numeru domu.
Wraca spojrzeniem do wietrznego szczytu,
lotu i zwyczajów gruntu –
– najbardziej trwałych z wymienionych okazji.
Więc przyglądać się im nie trzeba,
jak tym, które pozostaną niespełnieniem.


14 października

Ścieżka kropli wysycha na paznokciu.
Podobna drodze ślimaka z domem,
dalekim na wyciągnięcie tułowia.
Krok adekwatnie szybki do kolumn
złożonych bez zaprawy.
Na czyste czoło przyjęte kilometry;
kwadratowe, okazałe świątynie
z freskami ślinionymi
pyskatą umiejętnością manualną.
O czym jest mowa w lewym
płucu, to serca nie dotyka powietrze.
Wąskim korytarzem przesuwa nogi
w krwistej brei. Oddalone światło
słyszy kapanie. Z kolebki
widzi lepiej niż kobieta
może zagarnąć swoją orkiestrą


15 października

Spoglądam na miarę wartości. Rytmicznie,
żeby nie spóźnić się ustaliłem daty.
Zadania więc mocą wróżby. Sprężam,
udając, że wierzę w ekonomiczne przepowiednie.
Jakby kapsla przybrać kolażem
w najpiękniejsze barwy.
Z całego serca ozdobić zdolności
manualnym wdziękiem zwycięstwa.
Już na chodniku próbuję zmieścić się w kredowych liniach.
Tym bardziej, że baner mety mam w zwyczaju widzieć

od początku. Ptak – jaki powinienem wiedzieć –
– ostrzega w parku. Nie w lesie
jest ta rozgrywka. Tu zgubić się
nie da. Wyraźna obecność liścia.


16 października

Pcham wózek, nowe części imienia
swojego i tej obcej kobiety,
której poświęcam resztę obowiązków.
Bagaż puszek po piwie, doświadczenie
ubogie w prezenty, pomyślności.
Prócz zdrowia niczego nam nie życzę,
by kora zbyt równomiernie
nie karmiła kasztanów, mądrości dębów;
szlachetnie za korzeniem wrastała
w niewidoczną część istnienia.
Chyba, że robakom ta wiedza
z gruntu potrzebna. Wówczas służę.
Na miarę bocianiego gniazda,
gdzieś wysoko biało-czerwony.
Stanę z kosą, Styką i Kossakiem.
Na jednej planszy obronimy okrąg.
Jest to dosyć spokojne miejsce
początku. Do końca pewne i sprawiedliwe.


17 października

Lali mi trzeba i łopatki,
by ruszyć stąd na stronę.
Jedną w czterech kierunkach,
potencjalną zasłonę od podróży.
W kącie siedzenie z lampy.
Też świeci, a ciemność znam tylko
z opowieści o starym dziadzie;
że mnie zabierze i przestanę istnieć.


18 października

Hak pod żebra; przeszłaś wiadukt,
nasyp z gruntu, rodzimego melafiru.
Z janosikowej historii o nas dwojga,
zacznę brzmienie imion. Tyle lat
wieczór poświęcony sygnałom
typu: wąwóz, dolina, przeszkoda wodna
i nasze drobne rozwiązania konstrukcyjne.

Grzegorz Woźny – Siedem wierszy
QR kod: Grzegorz Woźny – Siedem wierszy