Mniejsze od dwóch

Na swetrze miała dwieście siedemdziesiąt sześć serc, a w piersi żadnego. Policzyłem je dobrze. Mówiła i milczała jednocześnie. Ja tylko milczałem, skulony w głębi krzesła, i słuchałem lub nie, jak mówi o postrzępionych paznokciach w drugiej osobie liczby mnogiej; jak mówi o martwych naskórkach i żywych nadziejach wiązanych z oczyszczaniem czoła z syfów i syfiastych myśli, jak mówi o kremach z mocznikiem i tych całkiem moczniku pozbawionych, o właściwościach łożyska niedźwiedzia, bawolego łoju, odchodu szczura i jak milczy o sobie.

Przeliczałem serca po raz czwarty, kiedy gdzieś z okolic pachy oderwało się jedno i ruchem wyschniętego liścia w kilku powolnych kołysaniach opadło na ziemię. Pozostało jej już tylko dwieście siedemdziesiąt pięć. Przyciągnąłem do siebie serce butem i schyliłem się po nie. Chwyciłem je w obie dłonie. Było jak blacha, odkształcało się w każdą stronę. Mówiła o  hybrydach nowych i starych, kiedy podniosłem serce do ucha, żeby sprawdzić, czy chociaż trochę bije. Nic nie zauważyła, wklepywała wiadomość w, wibrujący co chwila, telefon, a ja, wytężając ucho, poza wibrowaniem telefonu nic nie usłyszałem. Ścisnąłem je mocniej i serce przecięło skórę na poduszce dłoni. Sięgnąłem po serwetkę i wytarłem rękę. W tym czasie zauważyłem, jak na lewej piersi kolejne serce drży i dygocze. Spojrzałem na Nią.

– To chyba twoje – powiedziałem, podając jej zakrwawione serce. Przyjęła je lekko zaskoczona, ale, nie tracąc dobrze wyćwiczonego uśmiechu, odparła:

– Wiem. Kiedyś miałam ich znacznie więcej, ale ostatnio wszędzie je gubię. Myślę, że to niegroźne i przejdzie po okresie dojrzewania. Czytałam w internecie, że to przez pranie w zbyt wysokiej temperaturze, albo przez za mocne detergenty. Od tego można mieć wysypkę, albo nawet spóźniony okres…

W tym momencie serce z piersi się oderwało i wylądowało w szklance pełnej Coca-Coli. Napój spienił się, wzburzył i wylał na kraciasty obrus, a serce rozpuściło się na dnie naczynia.

– To naprawdę nic strasznego – powiedziała, czerwieniąc się powoli. – moja znajoma wszędzie gubi literki z bluzek. Jeśli kiedyś znajdziesz jakąś na chodniku, możesz być pewny, że to od niej. Kiedyś gubiła całe wyrazy i wiesz, co? Jakiś facet przejechał za nią pół miasta, żeby oddać jej dwa słowa, które zostawiła na przystanku. Facet był jakiś przyjebany. To było: „Pocałuj mnie”. Wyobrażasz sobie, jak stał z takim napisem, szczerząc się głupio, a ona w torebce trzymała słowa „w dupę”, bo tylko tyle zdążyła znaleźć przed wejściem do tramwaju. Jak tylko mu to pokazała, gość poczerwieniał i rzucił słowa na ziemię. Uciekł speszony, a ona wywaliła wszystkie litery do kosza. Pewnie powiesz, że to brak szacunku dla języka, ale dla mnie to wina tandetnej odzieży. Właśnie dlatego zawsze kupuję na działach dla mężczyzn. Wasze ciuchy są tańsze i znacznie lepsze jakościowo…

Kolejne serce odlepiło się od swetra i spadło na ziemię. W ślad za nim poszły następne i następne i następne, aż w końcu podłoga zapełniła się jesienną ściółką kolorowych serc. Bardzo szybko kelner zareagował i ruszył do naszego stolika ze szczotką. Zaczął obtańcowywać nas i wymiatać wyschnięte serca spod naszych butów, podczas gdy sweter powoli dążył do zera.

– Nic strasznego – powiedział kelner wesoło – W zeszłym tygodniu jakiejś kobiecie odpadła z bluzki cała Ostatnia Wieczerza. Jak długo tu pracuję, nie widziałem takiej hecy. Apostoł po apostole, a na końcu Jezus! Stół też odpadł i to razem z nakryciem. Zaczęło się, rzecz jasna, od Judasza. Musiałem wszystko zamieść, a potem wyrzucić do kosza, bo kobieta nie chciała się przyznać, że to z niej tak spadli i nie chciała wizerunków z powrotem. Pieprzona dewocja. W średniowieczu w życiu nie zostałaby męczennicą.

Koło naszego stolika urosła pokaźna kupka serc, którą kelner co chwila uzupełniał nowymi pociągnięciami szczoty. Sweter powoli obnażał ciemne tło i jedynym plusem tego przepoczwarzenia było szybkie wyszczuplenie dziewczyny pod wpływem barwionej na czarno bawełny.

– A wy? – spytał, nie przestając zamiatać – Chcecie zabrać wasze serca do domu? Mogę je spakować w pudełko termiczne.

Wahamy się milcząco.

– Weźcie, w takiej sytuacji każde serce jest na wagę złota – Mówi pewny swego.

Milcząco patrzymy na siebie, milcząco patrzymy na kelnera. Nie ruszamy głowami, nie wykonujemy żadnych gestów, nie uśmiechamy się i chyba kelner nasze 'nie’ na robienie czegokolwiek traktuje jak pełnowartościową zgodę, bo od razu zadowolony rzuca:

– W takim razie za chwilę przyniosę zapakowane.

Uwija się, zbierając wszystkie serca na szufelkę, i potem ostrażnie przenosi za kontuar, gdzie starannie czyści i pakuje do pudełka. Delikatnie zagina plastikowe łapki. Wraca do nas i stawia opakowanie na stole. Uśmiecha się jak każdy kelner.

– Jasna cholera! Widzieliście?! – Krzyczy nagle – Gościowi całe wino odpadło ze skarpetki – i biegnie do czerwonego ze wstydu chłopaka i dziewczyny śmiejącej się głośno. Przeskakuje nad szkarłatną kałużą.

Otwieram pudełko i zerkam do środka. Wszystkie serca zachlapane barwnikiem i posypane brokatem. Wszystkie postrzępione, pokrzywione, powykręcane, z ostrymi krawędziami, tylko czyhają na dotknięcie palcem. Drugi raz nie dam się złapać na tę samą sztuczkę.

Zamykam pudełko.

Na stole na przeciwko mnie leży jeszcze jedno serce, ale ona zniknęła. Rozglądam się zdziwiony po lokalu. Każdy topi wzrok we własnym talerzu. Jedynie kelner ostrożnie podnosi wielkie kawałki mokrego od wina szkła i układa je na ręce. Twarz chłopaka osiąga kolor buraka. Śmiech dziewczyny niesie się panicznie po całym lokalu. Chyba nikt nie zwrócił uwagi, kiedy moja partnerka wyparowała. Ostrożnie biorę serce ze stołu. W ślad za sercem podnosi się cała krata obrusu, przylepiam ją z powrotem do stołu, czujnie zezując na zaaferowanego kelnera. Serce jest czerwone jak wino i miękkie jak plusz. Przykładam je nieufnie do ucha.

Jednak słychać, jak bije.


Chwile chowu klatkowego

Jajka w lodówce zadrżały ze strachu.

Słyszał je dobrze mimo starych i zmęczonych uszu. Czasami w nocy wyskakiwały z platonek i tłukły kruche skorupki o szklane półki. Bały się. Lecz gdy tylko rozjaśniał im ciemność otwarciem drzwiczek, wszystkie dumnie prężyły brzuchy. Milczały. Jedynie puste skorupki kołysały się rozpołowione.

Zgarniał je drucianą gąbką i wyrzucał do kosza, po czym wracał do łóżka. Pocił się.

Słyszał dobrze, jak nogi stołu trzeszczały, jak szyjki butelek wydłużały się, jak długopisy pluły, jak papier szeleścił. Czuł, jak kołdra powoli kurczy się i skraca, a jego nogi robią się coraz dłuższe, aż w końcu zdenerwowane wstają i wychodzą z domu, zostawiając go bezradnego w łóżku, młócącego pięściami powietrze. Wśród drżenia jajek. Wśród życia przedmiotów. Ze zbyt krótką kołdrą i ze zbyt długim życiem za plecami.

Czuł się jak na krawędzi noża. Jak na krawędzi noża, na którym stoi sam, a z jednej strony przepaść tych, którzy jeszcze się nie urodzili, a z drugiej przepaść tych, którzy już dawno umarli.

Od zawsze czytał książki w nadziei, że jego życie nie spłaszczy się do grubości telewizora albo karty płatniczej, ale nigdy nie spodziewał się, że jego życie spłaszczy się do grubości zaledwie kilku kartek. I gdy przewracał jedną w poszukiwaniu drugiej, druga wypełniała pustkę po pierwszej. To samo robił z trzecią i czwartą. Po pięćdziesięciu, może stu kartkach brał inny zestaw kartek – inny zestaw pustek – i znowu przewracał, aż w końcu, zdawało mu się, tyle pustek, ile zapełnił, wystarczało na cały dzień. Kładł się spać. Choć zapominał, że w miejsce jednej pustki, pojawia się następna i następna i następna, że pustki zastępuje pustkami, a przeszłość zrobiona z papieru, robi się dla niego za bardzo papierowa.

Palił.

Czasem gdy po nieprzespanych nocach podnosił głowę znad stołu, jego oczom ukazywała się pusta butelka i najeżona petami popielniczka, którą chwytał w obie dłonie i zanosił na balkon. Brał peta po pecie i peta po pecie rzucał na placyk zabaw, obserwując jak przedszkolaki wydziobują je z ziemi, udając, że palą. Wszystko dopóki nie nadbiegała matka i nie wyganiała ich na huśtawkę albo karuzelę. Uśmiechał się wtedy, a ona krzyczała zdenerwowana, próbując nieprzyzwoite treści ubrać w przyzwoite słowa.

Potem ona znikała, a on nie miał już petów, a na placu zabaw nie było już ani matek ani dzieci. Pozostawała tylko huśtawka, która huśta się w nieskończoność, a na balkonie on, który w nieskończoność zaspanymi oczami gapił się na monotonny ruch łańcuchów.

Obudził się. Jajka w lodówce drżały ze strachu.

Nie pamiętał zbyt dobrze, co się działo wcześniej. Niczego nie pamiętał zbyt dobrze. Zresztą od dawna czuł się, jakby na jego plecy wskoczył jakiś niegrzeczny przedszkolak i całą jego przeszłość zaczął wymazywać gumką. Jakby cała jego przeszłość była jedynie rysunkiem na ocenę, rysunkiem, który sam kiedyś rysował w odpowiedzi na cholernie ważne pytanie nauczycielki: Jak myślisz, jak będzie wyglądać twoja przyszłość? I jego przyszłość z każdym dniem coraz bardziej przypominała siatkę pionowych i poziomych kresek, które szarzeją jak ślad grafitu na białej kartce.

Czasami ten przedszkolak szepcze, żeby mu kupić kredki i wtedy, gdy je dostanie, maluje w jego głowie obrazy, o których on nigdy nie miał pojęcia i ludzi, których nigdy nie znał, których pewnie już nigdy nie pozna.

Zimą, na przykład, chciał iść na sanki, ale zimą on nie ruszał się z domu. W zimę zakręcał grzejniki, żeby z czystym sumieniem móc powiedzieć, że trzęsie się od zimna a nie z braku alkoholu. Wychodził tylko po zakupy. Raczej z nikim nie rozmawiał, z nikim nie palił papierosów, do nikogo się nie uśmiechał. Raz tylko chciał zagaić jakiegoś przechodnia.– Przepraszam, ma pan papierosy? – zapytał – Nie – odpowiedział tamten – A pali pan? – Tak – odpowiedział – To proszę się poczęstować moim – powiedział.

Ale on wziął i poszedł, nie zamieniwszy ani słowa ani uśmiechu w zamian za papierosa. Zostawił go z pustą paczką, na której niemowlak dusił się dymem. Dlaczego obrazki na paczkach zamiast obrzydzać palenie, obrzydzają życie? – Myślał. – Czy to spisek koncernów tytoniowych z grabarzami? Mój przedszkolak, który z mocno zaciśniętą w palcach gumką siedzi mi na plecach, dusi się dymem równie bezradnie co niemowlę na zdjęciu. Czasami myślę, że moglibyśmy razem pozować dla tych kampanii i wspólnie obrzydzać życie niejednemu pokoleniu. Ja z pożółkłymi zębami, on z tą swoją gumką, sugerującą, że zaraz wymaże mi fajkę z ust, albo usta z twarzy, twarz z ciała, ciało ze świata.

Albo że zrobi ze mnie jajko, pozbawione wyrazu, krzyczące mimo braku nagłośni, skaczące mimo braku nóg, drżące. Tchórzliwe amorficzne jajo, urodzone przez tchórzliwą kurę, upchnięte w bloku mieszkalnym jak w platonce – Myślał.

Myślał, że w ten sposób odgoni inne myśli i myślał do skutku, skutkiem czego nie pamiętał już, o czym myślał. Potem budził się w łóżku i słyszał hałas, łomotanie dobiegające z kuchni. Przyszły po mnie – myślał i chciał uciekać. Spojrzał na siebie. Na za krótką kołdrę i na za długie nogi, które, był przekonany, poszły gdzieś zdenerwowane. Pocił się. Słyszał tłuczenie szkła, pękanie drewna, darcie papieru, dźwięki odpalanych papierosów, petardy. Dźwięki wywołujące dygot i drżenie. Gorączka. Rozpalona kuchenka gazowa. Hałas maszerujących krzeseł, płytek odpadających od ścian, zdzieranej tapety. Mleko płynące po półkach, jajka toczące się po ziemi. Przysłuchiwał się z uchem przy ścianie.

Nie obudziło go drżenie.

Obudził go przedszkolak ścierający z jego skroni wspomnienie zeszłorocznej niedzieli, choć nie był pewien, czy to jego własne wspomnienie. Nie był pewien, czy było zeszłoroczne, ale był pewien, że to była niedziela. Siedział na chórze w kościele i palił papierosa. Na dole ludzie śpiewali, a popiół sypał się im na głowy. Nie zwracali uwagi. Nagle podszedł do niego ksiądz i powiedział – Tu nie wolno palić – po czym zapytał o ogień, usiadł obok niego i zapalił swojego papierosa. Siedzieli i palili razem, dopóki nie skończyły im się papierosy, albo dopóki ktoś nie przyszedł i nie wygonił ich na zewnątrz. Nie pamiętał dobrze. Pamiętał, że milczeli.

Wstał wściekły z łóżka i wyrzucił mu gumkę przez okno.

Obudził się na balkonie, ciskając pety w zaaferowaną matkę, dopóki matka nie wsiadła w samochód i nie zabrała dzieci do domu, gdzie mogła dalej prowadzić swoje zaaferowane życie. Dla niego życie było jak dom albo samochód, których nie prowadził, bo od dawna nie umiał tego zrobić i od dawna tych rzeczy nie miał. Od dawna miał gorączkę. Pocił się od ostrych promieni słońca i drżał z zimna. Albo ze strachu. Jakby był zamknięty w lodówce i gotował się do miękkości, gotował do pęknięcia, gotował do skoku. Jakby gotował się na zakończenie.

Mrożące żółtka w skorupkach zakończenie.

Michał Krysiak – Dwa opowiadania
QR kod: Michał Krysiak – Dwa opowiadania