Część pierwsza

Las gęstniał. Poskręcane niczym węże konary starych dębów przesłaniały już widoczne jeszcze niedawno niewielkie skrawki bladoniebieskiego nieba i zniżały się do królestwa paproci splatając się z krzewami wszędobylskiej leszczyny i gdzieniegdzie z młodymi sosnami. 

   Małgosia zatrzymała się w końcu i rozejrzała się z rosnącą obawą: to z pewnością nie był już znany jej las! Nie wiedziała ile arszynów przeszła w zamyśleniu i w pogoni za grzybami od granic Starych Buków, jak czasem nazywała znany sobie rejon pańskich posiadłości. Ogarnięta rosnącym strachem, ruszyła z powrotem, ale po przejściu wielu sążni nie znalazła znajomych drzew ani krzewów.

   Poruszała się teraz w różnych kierunkach tracąc poczucie czasu. Czarne, grube konary sunące niemal po mchu zdawały się być wszędzie, atakowały dziewczynkę sękatymi kikutami gałęzi. A wielkie kruki, często ukryte pośród nich, wzlatywały nagle potęgując strach i zagubienie.

   W pewnej chwili Małgosia upadła i zaczęła szlochać. Grzyby i zebrane wcześniej poziomki potoczyły się po mchu, wpadły w kępy wysokich traw. Zdawało się dziewczynce, że zapada już zmrok a z ciemnej gęstwiny wychodzą wygłodniałe wilki…

   Zerwała się widząc chorą na suchoty, przykutą do łóżka matkę. Jej wychudzona, blada twarz i żyjące w niej jeszcze wyblakłe oczy błagały Małgosię o rozsądek, o jak najszybszy powrót z pańskiego lasu, w którym  mogła natknąć się na wąsatego borowego. Z lasu gdzie żył przecież niezależny Leszy co potrafił  na zawsze zaprowadzić kogoś w głąb swojego wielkiego królestwa, wysypać z koszyka zebrane runo i w ten sposób ukarać nierozsądnego wędrowca.

   Biegnąca na oślep dziewczynka upadła ponownie i ujrzała inne wilki – carskich stróżów prawa sięgających po kańczug i chłostających  jej bezrolnego ojca za udział w Powstaniu. Ranili śmiertelnie tego, który tak bardzo pragnął dostać choć kawałek obiecanej przez panów ziemi aby rodzina mogła wreszcie wyrwać się z nędzy. Wiszące nad nią wyroki zsyłki na Sybir objęły sporą część mężczyzn, brakowało rąk do pracy i wszelkiej pomocy. Na Wschód na zawsze trafił stryj Gustaw, który wspierał mamę Małgosi po śmierci męża a potem brat mamy, Jan. Babcia wtedy już nie żyła, a inni krewni porozchodzili się po świecie oszukując jakoś zaborców a następnie szukając lżejszego życia. Pośród nich był drugi brat mamy, Mateusz i kilku dobrych chłopaków z sąsiedztwa najmujących się wcześniej do pracy we dworze i czasem pomagających mamie przetrwać ciężkie dni.         

   Szlochająca Małgosia położyła się na mchu. Spazmy długo targały drobnym ciałem dziecka. Aż w końcu, zmęczona, zasnęła.

   – Nie bój się. Wstań i ruszaj ze mną ! – w pewnej chwili, jakby w półśnie, dziewczynka usłyszała znaną, rodzimą  mowę chociaż carscy coraz częściej zabraniali jej używać.

   Otworzyła jasne oczy i spojrzała w górę, skąd dochodził spokojny i ciepły głos. Stał przed nią najprawdziwszy krasnal! Taki sam jak z dawnych, wieczornych opowieści nieżyjącej babci. Ludek mierzył nie więcej niż dwa łokcie, nosił sięgającą pasa białą brodę i sumiaste wąsy, czerwoną, spiczastą czapkę zsuniętą nieco na niebieskie oczy, zielony kubrak i wysokie, brązowe buty o zadartych, wąskich noskach. Niczym we śnie ujął Małgosię za rękę i ruszyli. Las rzedniał z każdym oddechem, a potem, na skraju pola widzenia, błysnęła słoneczna polana. Znajoma polana!

   -Bywaj zdrowa ! – usłyszała oszołomiona dziewczynka.

   Krasnal puścił jej drobną dłoń i odsunął się nieco. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę; było w nich ponadczasowe porozumienie i zrozumienie. Dwunastoletnia Małgosia czuła na swój sposób, że ma przed sobą odwieczną, dobrą istotę przemierzającą czas i z sobie tylko wiadomych powodów wybierającą tych, którym zechce pomóc.

   Krasnal tymczasem uniósł się ponad mchy i paprocie, pomachał jeszcze dłonią i rozpłynął się w powietrzu jak duch! W miejscu, gdzie zniknął, pojawiła się przezroczysta, złota kula z białymi skrzydłami, ale i ona po chwili znikła.  

   Dziewczynka odruchowo przetarła oczy – nikogo nie było. Coś przeminęło jak sen a ona sama stała w znanym sobie lesie, a właściwie na jego skraju skąd widać już było polanę gdzie niedawno przecież zbierała poziomki.

   -Któż mi uwierzy? – mówiła do siebie gdy przemierzała żwawo niewielkie pastwisko oddzielające pobliski gaj od rodzimej wsi i zerkała z pewnym niedowierzaniem na koszyk ściskany drobną dłonią. Na koszyk po brzegi wypełniony poziomkami i rozmaitymi grzybami.

   Dlatego, kiedy już ujrzała mamę leżącą wciąż w łóżku w małej izbie drewnianego domu, nie wspomniała jej o niezwykłej przygodzie. Gdzieś w głębi swej małej duszy wierzyła jednak, że czas przyniesie dobre zmiany.

                                      *             *             *

Przegrane Powstanie Styczniowe poprzedziło trudny okres dla każdego, kto żył pod butem i kańczugiem carskich sług. Dla bezrolnych stało się jasne, że wciąż będą musieli prowadzić żywot robotników najemnych pracujących na folwarku lub w gospodarstwie jakiegoś bogatszego chłopa.

   Stał się jednak cud: mama Małgosi bez pomocy znachorów wydobrzała na tyle, że rozpoczęła służbę w niedużej pobliskiej karczmie. Dziewczynka także niebawem poszła w jej ślady porzucając żebractwo i ryzykowne zbieractwo na pańskich włościach.

   Tak mijały kolejne lata. Lecz nadzieja na jeszcze lepsze dni nigdy nie umarła w sercu Małgosi. I stało się tak, że któregoś wiosennego popołudnia do karczmy wszedł  przystojny młodzieniec noszący wysokie buty, odziany w czystą koszulę z czerwoną wstążką pod szyją i w nowy, granatowy żupan.

   Miał na imię Maciej, był synem bogatego chłopa i od dłuższego czasu przyglądał się jasnowłosej i niebieskookiej Małgosi przynoszącej mu czasem spieniony kufel piwa.

   I stało się również tak, że któregoś letniego dnia przyrzekli sobie dozgonną miłość. Mimo niełatwych czasem dni, pobrali się wkrótce i żyli w zgodzie i wierności przez wiele kolejnych lat.

                                          Część druga

Monika szła coraz szybciej : od pewnego czasu czuła za plecami czyjąś obecność, październikowy chłód wzmagał się a ulica nie była zbyt dobrze oświetlona. Zresztą tak, jak wszystkie podrzędne ulice niewielkiego Miasta.

   Nigdy nie lubiła swojej pracy, zwłaszcza drugiej zmiany. Powrót do małego mieszkania i chorej na stwardnienie rozsiane mamy jedynie latem traktowała jako stosunkowo bezpieczny.  

   Gdy sześć lat wcześniej kończyła studia ekonomiczne, obiecywała sobie niemal wszystko. Życie jednak okazało się brutalne, nigdy nie została ’’zgrabną panią z biura’’, jak czasem mawiali o niej zwykli ludzie. Chcąc w ogóle przeżyć i wspomóc mamę, musiała zadowolić się niskopłatną pracą pakowaczki w jedynym dużym zakładzie produkcyjnym zbudowanym niegdyś w Mieście.

   Życie osobiste, marzenia i zamążpójście odkładała już od dawna planując  pracę na Zachodzie. Wtedy mogłaby zarobić znacznie więcej, usamodzielnić się kupując jakieś mieszkanie, które mogłoby stanowić dom przyszłej rodziny. Nie zawsze przecież należy polegać na potencjalnym mężu.

   Taki obraz nie oznaczałby oczywiście zaniechania opieki nad mamą. Jej ciasne mieszkanie uniemożliwiało jednak normalne życie młodych rodziców z dziećmi.

   Kroki za plecami Moniki stały się szybsze. Ktoś znacznie przyspieszył obawiając się pewnie wejścia dziewczyny w bardziej oświetlony obszar. 

   Obejrzała się: w mglistym świetle nielicznych latarni dostrzegła młodego, wysokiego mężczyznę posyłającego jej zalotny uśmiech. Zaczęła biec, ale w pewnej chwili poślizgnęła się na mokrych liściach, które spadły z pobliskiego klonu i zajmowały wąski chodnik.

   Mężczyzna chwycił ją za kark zanim zdołała się podnieść. Czuła pulsujący ból prawego kolana i rosnący strach.

   – Chciałaś mi uciec, suko! – powiedział chrapliwie  i jednym, mocnym szarpnięciem drugiej dłoni zdarł z niej spódnicę a potem łokciem przycisnął dziewczynę do chodnika i rozerwał jej majtki.   

   Kiedy zaczęła krzyczeć, w sękatej dłoni napastnika błysnął nóż.

   – Nie drzyj się, bo go użyję!

   To ostrzeżenie podziałało niemal natychmiast. Monika rozpaczliwie szukała jednak jakiegoś ratunku myśląc o możliwości odwrócenia się na plecy, zrzucenia z siebie bandyty, kopnięcia go albo o sięgnięciu po niewielki kamień leżący całkiem blisko.

   Wtedy zerwał się dziwny wiatr, powietrze obok zafalowało i coś załopotało niczym wielka, szkarłatna chorągiew. Niewidoczna jeszcze dla Moniki wysoka postać ubrana w granatowy kostium i czerwony płaszcz, jednym potężnym uderzeniem pięści odrzuciła niedoszłego gwałciciela na kilka metrów chwilowo pozbawiając go przytomności. W tym czasie związała mu nogi i ręce mocnym, kolorowym sznurem.  

   Oszołomiona Monika odwróciła się na plecy i spojrzała na swego wybawcę: oczom dziewczyny ukazał się …Supermen!

   Patrzyła z niedowierzaniem i z rodzącą się jednocześnie nadzieją. Myśli dziewczyny galopowały w różne strony, w ułamkach sekund umysł podsuwał jej obrazy z oglądanych kiedyś trochę z nudów, dziwacznych filmów. Z filmów traktowanych jednak wyłącznie jak bajka… Chwilami myślała nawet, że w wyniku nagłej napaści postradała zmysły a napastnika po prostu spłoszył ktoś przechodzący obok.

   Przyglądając się dłużej dziwnemu wybawcy, Monika doszła jednak do przekonania, że ma przed sobą kogoś prawdziwego. Albo przynajmniej bardzo podobnego do człowieka.

   -Niedługo pojawi się tutaj policja – oznajmił nieznajomy gdy przykucnął naprzeciw oszołomionej wciąż dziewczyny i spojrzał na nią z uśmiechem. – Powinni rozpoznać w napastniku wielokrotnego przestępcę, którego szukają od wielu miesięcy.  

   W pewnej chwili ich spojrzenia spotkały się: Monika czuła, że jej wybawca jest ponadczasową istotą  przemierzającą różne przestrzenie i z sobie tylko wiadomych powodów pomagającą wybranym osobom. Czuła również, że forma widziana nie musi odpowiadać treści.  

   -Bywaj zdrowa – dodał jeszcze nieznajomy i zaczął unosić się podobnie jak filmowy Supermen. Po kilku oddechach rozpłynął się na tle ciemnego nieboskłonu a w tamtym miejscu, na kilka sekund, rozbłysła biała gwiazda.  

   Z oszołomienia i z rodzącej się już fascynacji wyrwał Monikę dźwięk syreny policyjnej. Trzej stróże prawa nadjeżdżali od strony głównej ulicy Miasta, efektownie zatrzymali radiowóz a potem równie efektownie wyskoczyli zeń. Z pistoletami w dłoniach i wyprostowanymi maksymalnie ramionami na kilkanaście sekund utworzyli niewielkie koło mierząc w ten sposób w każdą stronę, jakby spodziewali się, że to złoczyńcy a nie złoczyńca wciąż może ich zaskoczyć. Dziwny wybawca Moniki, powiadamiając policję, nie miał przecież powodu aby wymyślać dodatkowe zagrożenie. Tak czy inaczej, stróże prawa właśnie przybyli.

   Monika otrząsnęła się i uznała, że najlepiej będzie zniknąć podobnie jak jej dziwaczny Supermen. Bo co miała niby powiedzieć dzielnym policjantom?

Widziała już poranne nagłówki gazet  – wielkie, czarne litery trąbiące o wyjątkowym zdarzeniu i o końcu wielomiesięcznych, policyjnych poszukiwań. Pod nimi zdjęcie związanego przestępcy i…brak ofiary. Albo też co najmniej  jednej osoby, która owego przestępcę skrępowała dziwnym, kolorowym sznurem.

   Monika odczołgała się cicho na trawnik a potem chyłkiem weszła w pobliskie zarośla ignorując zaskoczenie w oczach związanego i leżącego niedaleko przestępcy. Po kwadransie była w domu. Dopiero tam zaczęła znowu drżeć widząc w myślach straszliwe fragmenty tego, co jeszcze tak niedawno spotkało ją w drodze z nielubianej pracy. Starała się jednak nie okazywać zdenerwowania nie chcąc dodatkowo martwić chorej mamy. Odwiedzi psychologa, ale nie tutaj lecz daleko stąd, gdy już pojedzie do lepszej pracy. Na razie musi jakoś dać sobie radę, chociaż i tu z sensacją telewizyjną i gazetami można przecież łączyć każdego.                                        

                                        *         *          *

Policja rozpoznała przestępcę chociaż początkowo skupiono się na zaskakującej wersji zeznań bandyty, który twierdził, że został napadnięty przez Supermana, związany i obrabowany przez ‘’ owego złodzieja’’, jak się o nim wyraził. Funkcjonariusze podsunęli mu w pewnej chwili jego zdjęcia z listami gończymi, opinię biegłego i charakteryzatorów współpracujących z twórcą portretów pamięciowych( bandyta parokrotnie zmieniał wizerunek) oraz nagranie rozmowy między tajemniczym informatorem a policjantem pełniącym służbę gdy zatrzymany napadł wcześniej na młodą kobietę.

   Mężczyzna nie przyznał się do napadu na dziewczynę, której dotąd nie odnaleziono. Tajemniczego informatora traktował wciąż jako Supermana i złodzieja zarazem dziwnie się przy tym uśmiechając. Biegli psychiatrzy wcześniej już wykluczyli u niego schizofrenię chociaż test na prawdomówność w dużym stopniu pomógł bandycie.

   Przesłuchanie zakończono. Niedoszły gwałciciel trafił  jednak za kratki na wiele lat wysłuchując mowy sędziego, który zsumował wszystkie jego przestępstwa na czele z innym, udowodnionym gwałtem i rabunkiem, któremu kiedyś nie udało się niestety zapobiec.

   Całej sprawy nie zakończono jednak tak, jak miało to miejsce w innych, typowych przypadkach. Nigdy bowiem nie znaleziono ofiary napastnika, o której wspominał tajemniczy informator oraz samego informatora.

                                             *         *         *

Monika tymczasem była już po rozmowie z ciocią Izą, młodszą siostrą mamy. Ciocia zobowiązała się zaopiekować nią gdy Monika podejmie pracę na Zachodzie – dziewczyna wspólnie z kilkoma koleżankami przeprowadziła już wstępne rozmowy z zachodnim pracodawcą. Wkrótce też wyjechała z Miasta, lecz nowa praca okazała się podobna do tej ostatniej – Monika została robotnicą w zachodnim wydaniu chociaż pierwotne rozmowy dotyczyły lżejszego zajęcia. Poza tym, mimo fizycznego zmęczenia, dziewczyna cierpiała na bezsenność albo prześladowały ją koszmary związane z wiadomym przestępcą.

   Był to czas, kiedy Monika myślała o powrocie do domu, lecz któregoś dnia zdecydowała się na stosunkowo drogą wizytę u psychologa. Od tamtej pory z każdą godziną stawała się silniejsza, próbowała patrzeć dalej i śmielej.

   Do Miasta wróciła wcześniej od koleżanek. Zresztą jakoś nigdy nie umiała żyć jak one – zabawa, alkohol, przybytki. Ciężko zarobione pieniądze przeznaczyła głównie na leczenie mamy i wkrótce poznała Marka – miejscowego wytwórcę mebli biurowych, który – jak mawiają mądrzy ludzie – poważnie myślał o życiu a Monika podobno już jakiś czas temu zwróciła na siebie jego uwagę.

   Pobrali się kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu. Po wyjściu z kościoła  Monika dostrzegła nad Miastem znanego sobie Wybawcę unoszącego się na tle białej gwiazdy. Chociaż wiedziała, że na razie widzi go tylko ona,  uśmiechnęła się jedynie patrząc w niebo i mocniej uścisnęła dłoń Marka. 

                                                Część trzecia

   – Dno Valles Marineris, sektor dwudziesty piąty, obsługa robota wiertniczego – astrobiolog i klimatolog Michalina Skalsky. Odtwarzanie wizualne zakończone, sol trzydziesty trzeci bez zmian – powiedziała do mikrofonu ukrytego w hełmie po tym, jak wygasiła niewielki ekran robota i na odkrytym chwilowo manipulatorze wcisnęła przycisk NADAWANIE.  

   Z pewną rezygnacją spojrzała na pięciometrowego, opancerzonego dryll bita a potem ze specjalnej kieszeni robota wyjęła kopię nagrania z wiercenia i z odbywających się wewnątrz maszyny badań laboratoryjnych. Oryginał nagrania robot przesyłał już w trakcie prac i badań, ale silne okresowo burze mogły zakłócać przesyły do Marsa Jeden – dużego lądownika stojącego na  Tharsis.

   Czarną kulkę wielkości orzecha laskowego schowała Michalina do jednej z kieszeni fioletowego skafandra i powoli ruszyła w stronę tymczasowego habitatu oddalonego o jakieś trzydzieści metrów od stanowiska wiertniczego.  

   Przenosząc prace do systemu kanionów, Ziemia liczyła na potwierdzenie istnienia większej ilości wody wypływającej tam podobno w postaci małych gejzerów. Właśnie to – oprócz odkrycia wody w okolicach biegunów – miał  potwierdzić lądownik Phoenix już w lipcu 2008 roku, czyli dwadzieścia lat temu. Swoista sensacja znikła jednak, a wydano krocie na wyprawę załogową propagując ponadto przełomowe podobno ogłoszenie NASA z września 2015 roku mówiące, że znaleziono dowody na obecność słonej wody na powierzchni Czerwonej Planety. 

   Po raz kolejny Michalina zatęskniła za Ziemią, za rodzinnym domem stojącym w Europie Wschodniej. Umysł podsunął jej dawne obrazy – trawiaste podwórko skąpane w letnim słońcu, ciepły głos mamy dobiegający gdzieś z boku i tata nalewający wodę do niedużego, plastikowego basenu z głową kaczki.

Ta beztroska musiała się kiedyś skończyć a Michalina – pod wpływem pewnych ludzi działających na pobliskim lotnisku – podjęła decyzję o dalekich podróżach, o realizowaniu odwiecznych marzeń człowieka.

   Marzenia te wiązały się jednak z rozmaitym poświęceniem: niekończące się pobyty w sztucznie stworzonych marsjańskich warunkach, zmiana diety, cykliczne ćwiczenia wzmacniające mięśnie i kości i trudne często pozostawienie rodziny. Całkowity rozpad dotychczasowego życia.

   Pionierska wyprawa mogła również zakończyć się śmiercią. I nie chodziło na przykład o uszkodzenie poszycia statku podczas lotu czy o awarię ważnych podzespołów. Śmierć mogła nastąpić podczas wyłączenia termoregulacji poszczególnych kosmonautów poprzedzającego znaczne spowolnienie ich procesów życiowych i obniżenie temperatury ich ciał. Z dużym powodzeniem stosowano ten zabieg na Ziemi przed szczególnie trudnymi operacjami. Na pokładzie statku chodziło jednak o odmienne otoczenie atakujące maszynę i ludzi już powyżej atmosfery planetarnej. Zabieg nazwano hibernacją i w efekcie schładzano organizm do 33 stopni w skali Celsjusza. Ponadto wizje nieboszczyków krążących po orbicie Czerwonej Planety raczej zniechęcały wielu potencjalnych kandydatów na swoistych pionierów. Michalina pozostała jednak nieugięta.

   Od głównych drzwi kremowobiałego habitatu dzieliło ją jeszcze co najmniej dziesięć metrów gdy dostrzegła większą niż zwykle chmurę rdzawego regolitu niesioną wiatrem wzdłuż ściany kanionu.

   – Trochę to dziwne – powiedziała do siebie pamiętając ostatnie prognozy satelitarne podane przez komputer habitatu.

   – Nina, widzisz to, co ja? – spytała operatorki robota wiertniczego z sąsiedniego sektora przechodząc na nadawanie.

   – Coś złego rzeczywiście się tu zbliża – usłyszała koleżankę znajdującą się trzy kilometry na zachód – a widoczny stąd szczyt Olympus Mons zaczyna się zacierać, co oznacza, że burza ma szerszy zasięg.

   – Chyba Mars Jeden powinien wysłać po nas wahadłowce albo przynajmniej skoczki – powiedziała Michalina z cieniem obawy.

   – Spokojnie, kochaniutka ! – odezwała się po swojemu Nina.  – Nasze tutejsze domki projektowano zapewne z myślą o znacznie silniejszych burzach.

   – Obyś miała rację – odrzekła Michalina trochę uspokojona.

   Podeszła do zewnętrznych drzwi kopulastego habitatu czując się znacznie lżejsza niż na macierzystej planecie i wywołała mózg elektronowy. Kiedy już wyszła ze śluzy i znalazła się w głównym pomieszczeniu, ruszyła do stanowiska roboczego obstawionego przezroczystymi ekranami dotykowymi i spytała:

   – Skład atmosfery?

   – Skład powietrza jest już optymalny – w słuchawkach hełmu usłyszała męski głos Rubina, jak zwykła czasem nazywać mózg elektronowy kontrolujący habitat oraz jego otoczenie w promieniu kilku mil i współpracujący z satelitami.      – Pomieszczenia są hermetyczne.

   Michalina zwolniła zatrzaski fioletowego hełmu, odłożyła go na srebrzyste, metalowe biurko a kopię nagrania w postaci czarnej kulki położyła w szufladzie obok innych, umieszczonych w specjalnej formie z datami. Sporo czasu spędziła potem w niedużej, ale przytulnej kuchni przyrządzając sobie wymyślne potrawy. Korzystała przede wszystkim z gotowych  zestawów piętrzących się wciąż w lodówce. Dumna z siebie komponowała właśnie coś na obiad połączony z kolacją gdy Rubin odezwał się zaniepokojonym tonem:

   – Burza wzmaga się. Proponuję natychmiastowy kontakt z Marsem Jeden i przygotowanie się do ewakuacji!

   Chciała powiedzieć, że mózg przesadza, ale dostrzegła w tym pewien nonsens. Ostateczną decyzję i tak musiała podjąć sama, warto było więc sprawdzić to niezależnie. Okazało się, że Pecet Niny podał zbliżoną informację. Michalina odczuła ów swoisty niepokój przychodzący zapewne do każdego, kto może utracić pewną stabilizację, schronienie. Straciła apetyt i sięgnęła po hełm.

   – Uszkodzenie ściany zachodniej! Dekompresja w głównej części habitatu! Proszę nawiązać kontakt z Marsem Jeden! – ogłosił Rubin łypiąc krwiście sygnalizatorami wbudowanymi w ciemny, owalny korpus.

   Kliknęły zatrzaski hełmu. Michalina śledziła przez chwilę dane z czujników wewnętrznych  potwierdzających właściwie to wszystko, o czym informował mózg elektronowy.  

   – Mars Jeden, tu Michalina, obsługa dryll bita w dwudziestym piątym sektorze wiertniczym Dolin Marinera ! Bruno, posłuchaj –  mam poważną dekompresję habitatu! Powtarzam…  

   – Wobec zagrożenia burzowego, zaleca się natychmiastową ewakuację ! – zabrzmiał jeszcze Rubin, ale głos komputera trzeszczał już w słuchawkach hełmu i dodatkowo denerwował. – Sygnał niezależny do Marsa Jeden wysłany!

   – Tu Mars Jeden – usłyszała roztrzęsiona astrobiolog. – Michalina, czekaj na prom albo na skoczka! Tutaj też mamy silną burzę i problemy z bezpiecznym startem do Marinera skąd od razu zabierzemy innych, również poszkodowanych przez wiatr. Jak zrozumiałaś?

   – Rozumiem. Czekam.

   Cisza, która nastąpiła potem była znacznie gorsza niż cokolwiek innego, co spotkało dotąd Michalinę. Poczuła się bardzo samotna, malutka wobec czasu i natury. Bezbronna niczym zabawka losu mimo, że po słowach szefa misji wciąż tliła się nadzieja na ratunek.  

   W pewnej chwili zauważyła, że jasne ściany habitatu przechyliły się co najmniej o kilkanaście stopni i wyglądały groteskowo. Zerwała się z fotela i zaczęła biec w kierunku śluzy potrącając jeden z przezroczystych ekranów dotykowych. Instynktownie chciała uniknąć uderzenia czymś ciężkim albo uwięzienia pod upadającą konstrukcją.

   Stało się jednak inaczej: odczuła mocny cios z prawej strony, na wysokości barku. Ból był niewielki gdyż skafander znacznie zamortyzował uderzenie prawdopodobnie jednej z łamiących się wysokich podpór części głównej habitatu.  

   Mocny, kolejny podmuch wiatru i rdzawy regolit dookoła, jasne ściany nad głową w nienaturalnym położeniu, lecący ciemny korpus Rubina i srebrne biurko,  jakieś fragmenty podłogi i znowu uderzenie. Tym razem w tył hełmu.  

   Michalina straciła przytomność, ale na krótko. Gdy otworzyła oczy, habitatu już nie było, wokół przemykały rude, marsjańskie drobiny, a ona leżała gdzieś w kanionie oparta głową o skałę. Musiała przelecieć co najmniej kilkanaście metrów a jej dotychczasowy dom leżał już może daleko. Efekt wieloletnich, ludzkich wysiłków, duma homo sapiens. Nic nieznaczący przedmiot dla obcego, wrogiego świata.

   – Dekompresja skafandra! Lokalizacja: prawy bark! – poinformował pecet ukryty z lewej strony hełmu, po czym dodał beznamiętnie:  – Zaleca się powrót do habitatu lub do Marsa Jeden.

   – Cholera, cholera, cholera!..

   Michalina niemal zesztywniała. Nim zebrała się w sobie aby nawiązać ponowny kontakt z Bruno Velerem, przeżyła rodzaj szoku. Nie słyszała nawet kolejnego komunikatu peceta informującego o spadku ciśnienia w skafandrze i  o powolnym wycieku mieszanki powietrznej. Mimo tego, myśli zaczęły galopować, wizja śmierci zrodziła różne fantazje na temat pomocy nierealnych istot z rozmaitych, ziemskich wierzeń.

   – Mars Jeden, mam uszkodzony skafander ! – odezwała się w końcu gdy duszności przybrały na sile. – Powtarzam: mam uszkodzenie skafandra i całkowicie zniszczony habitat !

   – Michalina, tu Mars Jeden – usłyszała trochę zniekształcony głos szefa misji. – Spróbuj wypuścić łatki, uspokój oddech, a ode mnie za minutę wystartuje pierwszy prom, aby zabrać stamtąd nie tylko ciebie, ale również Ninę i kilka innych osób. Jak zrozumiałaś? 

   – Rozumiem. Czekam.

   A niech to!..W szoku zapomniała o pewnej możliwości samoobrony – skafandry wszystkich kosmonautów misji wyposażono między innymi w miniaturowe roboty przeszukujące działające grupami, które w takiej sytuacji mogły zlokalizować uszkodzenie i stać się rodzajem łat. Stąd wzięła się ich potoczna nazwa.

   Po upływie kolejnych dwóch minut Michalina poczuła się lepiej. Pecet informował o zahamowaniu wycieku życiodajnej mieszanki. Jednak już po czterech minutach komputer komunikował:

   – Niewydolność Systemu Uszczelniania! Powtarzam!..

   Michalina zamknęła oczy. Starała się oddychać możliwie płytko, ból barku nasilał się jednak. Zdawało się kosmonautce, że z rany pod skafandrem sączy się krew. To dodatkowo ją denerwowało zmniejszając nadzieję na ratunek.

   Znowu dziwne wizje, jakby całe życie przebiegało w ułamkach sekund…  

   W pewnej chwili młoda astrobiolog poczuła mocniejszy dotyk. Jakby ktoś naciskał na bolące wciąż ramię i bark. Poczuła się wtedy lepiej. Otworzyła oczy: na zewnątrz unosił się …rdzawy humanoid!  

   Silną konsternację wywoływało nie tylko pojawienie się obcego, ale również jego nietypowy w tym miejscu ubiór: nosił brązową koszulkę z rękawami do połowy ramienia, podobnego koloru wąskie spodnie, niskie buty i dziwaczny nieco w tym zestawieniu, czerwony, długi płaszcz spięty na prawym obojczyku czymś, co przypominało żółtą gwiazdę.

   Astrobiolog odruchowo próbowała się cofnąć. Zatrzepotała powiekami kiedy w pewnej chwili założyła, że pod wpływem stresu i walki o przetrwanie ma omamy wzrokowe.

   Humanoid jednak pozostał i rzekł:

   – Będziesz żyć i wrócisz do bazy. A w przyszłości postawisz stopę na swojej macierzystej planecie!

   Uśmiechnął się. Ich spojrzenia spotkały się na dwie sekundy i niczym w półśnie Michalina poczuła, że obcy naprawdę istnieje. Że od dawna przemierza przestrzeń i czas aby pomagać a jego morfologia to rodzaj przykrywki, odniesienie do danej kultury.

   Dziwny pocieszyciel tymczasem zaczął się unosić niczym ktoś zupełnie lekceważący grawitację. Może było to po dziesięciu sekundach gdy rozwiał się w tumanie rdzawego regolitu. W miejscu gdzie zniknął, pojawiły się złotawe skrzydła podobne do łabędzich, ale po kilku sekundach i one znikły.

   W tamtej chwili Michalina zapomniała  już o wewnętrznym przekonaniu o prawdziwości obcego. Nabrała za to pewności, że rzeczywiście uległa omamom w wyniku stresu, utraty habitatu i w obliczu śmierci. Żyła przecież w kulturze wierzącej w uskrzydlone humanoidy, w posłańców bożych wybawiających czasem z opresji.

   Kiedy więc już ujrzała charakterystyczny, wrzecionowaty prom lądujący jakieś dwieście metrów dalej – postanowiła milczeć na temat obcego nie chcąc być postrzegana jak ktoś, kto postradał zmysły.

   Pecet z kolei nieco wcześniej poinformował ją znowu o uszczelnieniu skafandra. Zaskoczył ją taką informacją, uznała jednak, że uszczelnienie mogło nastąpić wskutek wypływu krwi z rany barku . W dużej mierze również w wyniku ponownego, cichego uruchomienia się Systemu Uszczelniania wspomożonego działaniami  kolejnej grupy łatek.

   – Obsługa sektorów wiertniczych o numerach 24, 25, 26 i 27 – zgłoś się! – usłyszała młoda astrobiolog w słuchawkach hełmu. – Powtarzam!..

   – Jestem! – rzuciła głośno, z niemal zawadiackim uśmiechem i powoli zaczęła się podnosić czując wciąż zawroty głowy.

   Z promu wyszli sanitariusze z noszami i ruszyli w kilku kierunkach omiatani rdzawymi tumanami regolitu. Dwóch zbliżało się do Michaliny.

   Znowu uśmiechnęła się i mocno zaczęła wierzyć w homo sapiens.

                                       *          *           *

Nad Górą Olimp wyniesioną przez czas ponad wyżynę Tharsis rzadkie powietrze dziwnie zafalowało. Między chmurami zestalonego dwutlenku węgla coś się poruszyło. Coś, co po chwili przypominało człowieka unoszącego się w rzadkim powietrzu niczym duch.

   Znacznie niżej, jakby z jednego z licznych, kraterowych zapadlisk, wyłoniła się podobna istota. Wkrótce nad szczytem zgromadziło się czterech Prawych noszących brązowe koszulki, podobne spodnie i dziwaczne w tym zestawieniu, czerwone, długie płaszcze lekko falujące w nieistniejącej prawie na tej wysokości atmosferze Marsa.

   Dla obserwatora byliby jednak co najmniej zaskakujący. Nie nosili bowiem skafandrów chroniących między innymi przed kosmicznym niemal chłodem i pozwalających oczywiście oddychać odpowiednią mieszanką gazów.

Potencjalny obserwator mógłby również założyć, że ci czterej są po prostu różni od ludzi, że nie muszą oddychać mieszanką tlenowo -azotową i być może potrafią przybierać formy stosowne do sytuacji.

   Najstarszy z Prawych noszący długą, białą brodę, obrócił się wokół własnej osi i z rdzawego zmienił kolor na jaskrawożółty gotując się w ten sposób do dalekiej drogi. W ślad za nim poszli pozostali.  

   – Odgórny plan w tym systemie został  zrealizowany – odezwał się najstarszy chociaż nie poruszył ustami.  – Kolejni wybrani ocaleni, aczkolwiek nie wszyscy w tej chwili w nas wierzą. Gab, bardzo dobrze się spisałeś działając na dwóch światach tego układu ponad sto pięćdziesiąt ziemskich lat!

   Spojrzał na młodego, rudowłosego teraz Prawego, który opuścił wzrok na znak szacunku i odrzekł:  – Dziękuję, Mistrzu!

   – Odtąd działał będziesz na świecie obiegającym inne żółte słońce i pomoże ci Had – zawyrokował najstarszy a inny młody Prawy ukłonił się lekko pochylając głowę.

   – Cóż – odezwał się jeszcze najstarszy uśmiechając się do towarzyszy – obyście, bracia dostali kiedyś pochwałę od samego Mikhy. A teraz – żegnajcie i niech dobro będzie z wami!

   Nad Górą Olimp uformowały się cztery jaskrawożółte strzały i niebawem pomknęły w przestrzeń kosmiczną.

 2018 – 2021

Coś o mnie:

W 1998 roku  – umowa wydawnicza z wydawnictwem KANWA z Krakowa – zbiorek wierszy dla dzieci w formie zagadek (wydanie 1998, 1999);

w 2003 i 2006 roku – wznowienie zbiorku przez wydawnictwo PRINT.

Od 2008 roku do dziś – publikacje w ogólnopolskim periodyku AKANT; wiersze w niektórych numerach i almanachy z lat 2010, 2011, 2012, 2014, 2015, 2016 , 2017, 2019, 2020; w periodyku również – ilustracje mojego autorstwa.

Tomik wierszy HORYZONTY – MEDIAZET 2017.

Publikacje lokalne oraz w Pilskim Kalendarzu Artystycznym w 2016 i w 2017 roku(wiersze).

Publikacje w Gazecie Kulturalnej z Zelowa(2010 rok).

2019 rok – współautorstwo Antologii Nadnoteckich Dni Literatury.

2019 do dziś – wiersze oraz proza w dwutygodniku pisarze.pl

2019 rok – powieść – Warszawska Firma Wydawnicza.

2020 rok – fragmenty mojej książki w kwartalniku Ypsilon.

2021rok – wiesze w OPT HELIKOPTER.

Lokalne wystawy malarstwa i komiksu(1998 – 2020). 

Waldemar Jagliński – Iustum
QR kod: Waldemar Jagliński – Iustum