Psy otaczają nas kordonem. Łysy zapodaje. Jebać psiarnie, jebać! Sałata drze się obok mnie. Wyciąga racę i rzuca nią na boisko. Sędzia, stary dziad, gwiżdże. Podbiega do racy i parzy sobie łapę. Wyjemy. Łysy wrzeszczy: wypierdalaj do Izraela Osama! Śpiewamy: policja jebana będzie!

Jesteśmy bez koszulek. Jest gorąco, żarówa świeci, wrzask, pot, smród. U gości gra murzyn i Drwal obiecuję wódkę temu, kto trafi czarnucha kamieniem. Wyrywamy kostkę, rzucamy – i nikt nie trafia. Asfalt drałuje w poprzek boiska. Sałata szepcze mi do ucha: pewnie ma półmetrowego.

Cały stadion: wypierdalaj do Nigerii Kunta Kinte!

Wcześniej wciągnąłem ze sreberka i wypiłem milion red bulli. Drwal mówi: musimy być na dużej kurwie, żeby rozjechać tych frajerów.

Od tamtych dzieli nas sektor z dziadkami. Z tatuśkami, co przyprowadzili synków na mecz. Tatuśkowie z pracą, terenówką, domkiem, kredytem, są akurat po drodze do tamtych. Niefart, tatuśku.

Wrzeszczymy. Jebać psiarnię, jebać! Tamci wystawiają palce w naszym kierunku. Krzyczą, choć nie możemy ich słyszeć. Trzy race lecą na murawę – dziad zbiera wszystkie, smażą mu się łapy.

Czarny napastnik jest zesrany. Trzyma się z daleka od naszej bramki. Wypierdalaj do RPA Bambo!

Konferansjer prosi o powstrzymanie rasistowskich haseł. Policjanci pałkami walą w oddzielającą nas siatkę. Na znak Drwala tłumem napieramy na ogrodzenie, które przewraca się na uciekających policjantów, wyrzucają pałki, kaski, gazy. Spierdalają jak Struś Pędziwiatr, bip, bip i już ich nie ma…

Sałata wali wyrwanym fotelem. Jeden pies pryska mi w oczy gazem, nawet się nie zatrzymuje, zobacz, jak trzeba się bić, rzucam się na niego i obaj padamy na ziemię, walę go pięścią, nie przecieram oczu. Przechodzimy po nich jak Spartanie, jak walec, jak, kurwa, patrioci.  

Dziadki pierzchają, porywają termosy, kanapki, aparaty słuchowe. Tatuśkowie zawijają do domków, terenówek, kredytów.

Od tamtych dzieli nas już tylko jedna siatka. Oni też w nią kopią od drugiej strony. Jednego łapiemy za łapy i przeciągamy przez oczka w siatce. Siwy prętem, wyrwanym z ogrodzenia, łamie mu obie graby. Ciekawe jak teraz będziesz dupę wycierał, frajerze. Frajer wyje. Zamiast łap ma dwie wiotkie witki. Śmiejemy się z niego. Jego kolesie też się śmieją. Frajer płacze.

W końcu powalamy siatkę. Wchodzimy kopem. Jest chaos. Walę piąchami na oślep. Sałata bije się z gościem większym od niego. Zachodzę go od tyłu i kopię z góry w potylicę. Facet przewraca się – kopiemy go we dwóch. Jestem w euforii. Niczego nie można do tego porównać. Bijemy się teraz z jakimś gościem po twarzach. Trafia mnie w oko. Ja jego w zęby. W końcu ucieka. Nie gonię go. Jestem szczęśliwy. Kutas mi stoi.  

Koledzy wybiegają na boisko. Piłkarze gości uciekają. Każdy złapany dostaje płaskiego i ma oddać koszulkę. Bambus spierdala w poprzek boiska, otaczają go, robi zwody, obroty, jest wiotki, szybki, ale w końcu go dopadają. Bambus krzyczy coś po bambusowemu. Każdy chce jebnąć czarnemu.

Z drugiej strony biegnie psiarnia. Uformowali się, mają tarcze, pały. Teraz my uciekamy, przebiegamy przez kolejny sektor z dziadkami, tatuśkami, synkami, super ważnymi oficjelami, którzy, gdy ich mijamy, walą kleksa w majtki, i wybiegamy na zewnątrz. Tutaj znowu dopadamy tamtych frajerów, pogubionych. Kierunki im się mylą. Przewracamy jednego i kopiemy w dziesięciu. Drugi klęka przed nami i zaczyna błagać. Drwal pluje mu w twarz. Krzyczy: takie ścierwo nie powinno żyć!

Ochroniarze otwierają główną bramę, którą wybiegamy na ulicę. Biegniemy po samochodach. Alarmy wyją. Ludzie rozbiegają się na boki. Tatuśkowie chowają się w terenówkach. Suki stają w poprzek ulicy. Wybiega kolejna psiarnia. Po sukach też przebiegamy.

Tajniak, z brzuchem, w koszuli, łapie mnie za rękę. Wyrywam się, biegnę dalej. Rusza za mną, choć to stary dziad, co po kilku krokach oddychać nie może, chrypi, jakby miał kitę wywinąć. Śmieję się z niego, pokazuje palec. Chce coś powiedzieć, ale robi tylko: chrrr, chrrr…

Rozpraszamy się między budynkami. Jestem razem z Sałatą, Siwym, Pająkiem. Wbiegamy do klatki kamienicy i wybiegamy z drugiej strony. Dopadamy jakiegoś gościa od tamtych – jest przerażony. Nie bijemy go – każemy mu się rozebrać. Nie buldoczy się, tylko ściąga ubranie. Dopiero przy majtkach zaczyna dyskutować. Pająk wali mu płaskiego. Frajerowi fujara kurczy się ze strachu. Każemy mu klęknąć. Sałata sika na niego z ławki. Jakaś baba z okna krzyczy: zostawcie go, bandyci! Rzucam w jej kierunku kamieniem – zamyka okno.

Godzinę później jesteśmy w klubie. Drwal już jest. Kilku chłopaków zatrzymanych na czterdzieści osiem, dwóch w szpitalu, miga stroboskopowe światło, basy są tak mocne, że czuje je w sercu: bum, bum, bum. Drwal stawia wściekłe psy – dużo wódki, dużo tobasco, pierdolić sok. Pijemy – jeden, drugi, trzeci.

W toalecie Drwal wyciąga worek ze srebrnymi kulkami. Po jednej do użytku, reszta na sprzedaż – mówi. Zapisuje na kartce, kto ile bierze kulek. Liżemy sreberka. Sprzedaje dużo, jakimś dziewczynom, frajerom, ochroniarzom – kapucha wydyma mi kieszenie, pięćdziesiątki, setki. Zjadam kebaba DE LUXE z sosem czosnkowym. Piję wódkę, popijam wściekłym psem.

Każemy wyłączyć muzykę i śpiewamy hymn drużyny. Sałata ściąga koszulkę, wielki, wytatuowany, wskakuje na stół, wytupuje rytm. Hipstersi zwiewają, z pedalskimi brodami, z pannami przypominającymi chłopców, w kolorowych rurkach, mokasynach – tępi jakby ich posrało.

Jakaś dziewczyna – góra siedemnastoletnia – obciąga po kolei w toalecie, Sałacie, Pająkowi, Siwemu, Zebrze i paru innym. Szarpią ją za włosy i mówią: ale kurwa z ciebie! Targaj gałę! Wszystko masz połknąć! A ta posłusznie na kolanach przechodzi od jednego do drugiego. Filmujemy ją telefonami. Prosimy, aby uśmiechnęła się do kamery, uświniona. Pająk ma małą faję i drzemy z niego łacha. Później widzimy obciągare, jak całuje się ze swoim chłopakiem w usta – przewracamy się ze śmiechu.

Bijemy się z jakimiś diskopolowymi wieśkami, co przyjechali w starych BMW, białych koszulach. Kopiemy ich do nieprzytomności. Wieśniary, wyfryzowane, wystrojone jak na wesele, wołają ochroniarzy. Ochroniarze przyłączają się do nas – kopią wieśniaków, kopią wieśniary, po chuj, żeście nas wołały, wypierdalać na wiochę, gnój przerzucać. Wieśniary gubią buty, drą rajstopy. Wieśniary na czworaka umykają na wiochę – kitrać kasę i wypierdywać mongołowate bachory.

Usypiam w taksówce. Taksiarz budzi mnie pod blokiem, pytam, jaki był wynik meczu. Taksiarz szczerzy kły: trzy jeden dla nas. Daje mu pięć dych. Bełkoczę: reszty nie trzeba.

Dwa dni później jedziemy z Sałatą, Zebrą i Siwym mazdą Siwego – pijemy red bulle, pijemy odżywki. Po minięciu bramek na autostradzie, zjeżdżamy na parking. W sumie z czterdzieści samochodów – wielka kolumna, legion, brygada. Mamuśki z dzieciakami umykają z toalet. Tatuśkowie nie wysiadają – poganiają na migi: wsiadać, wsiadać, alarm, alarm. Bachory nie kumają, dlaczego jareccy ich szarpią. Kierowcom zjeżdżającym na parking, odechciewa się sikać i grzeją dalej.

Dwustu chłopa zbiera się wokoło Drwala – żadnych kos, żadnych pał, tylko piąchy i buty.

Ruszamy. Jedziemy grupą, auto za autem. Drwal w porsche cayenne prowadzi. Jakiś tatusiek wpierdala się między nas, wyprzedzamy go, Zebra wychyla się z okna, strzela do tatuśka z palców, tatusiek czmycha, otwieramy kolejne red bulle.

Trzy godziny później zjeżdżamy na leśny parking, gdzieś w dupie wszystkiego. Dwie Rumunki skaczą po kałużach – w różowych szpilach. Kilku chłopaków klepie je po dupach. Robią im pip, pip w cycki. Rumuny pyskują, drą japy jak nienormalne. Przyjeżdża mercedes z dwoma Rumunami, takimi w skórach na dresy, każemy im wypierdalać. Zarażają kiłą, rzeżączką, adidasem. Jeden z chłopaków kopie Rumuna w dupę – Rumun wyciąga klamkę. Drwal podchodzi do Rumuna. Rumun celuje mu w głowę. Drwal przystawia czoło do lufy. Mówi: to strzelaj brudasie. Rumun wali rzadką kupę w majty. Otaczamy ich auto. Drwal krzyczy: strzelasz cwelu, czy nie!? Rumunki wsiadają do auta, nadal drą japy. Rumuni wsiadają do auta, bez słowa. Grzeją gumę. Ktoś chce kopnąć w drzwi – nie trafia.

Przyjeżdżają tamci – co najmniej pięćdziesiąt samochodów, nie mają gdzie zaparkować. Wjeżdżają w leśną drogę – dwa kilometry w głąb lasu. Idziemy na polanę, daleko od drogi.

Drwal mówi: zmierzymy się jak, kurwa, pod Grunwaldem. My bez koszulek, tamci w koszulkach.

Wcieramy speeda w dziąsła. Na miejscu Drwal mówi: najważniejsze jest wejście – bomba, bomba i padają jak kawki. Łysy zauważa, że jest ich co najmniej trzydziestu więcej. Drwal mówi: i chuj, to pedały…

Żeby dojść na polanę, musimy minąć auta tamtych. Odlewamy się na klamki. Wychodzimy z jednej strony polany, tamci wychodzą z drugiej. Wkładają ochraniacze na zęby. Drwal idzie pierwszy. Wchodzimy w siebie kopem. Tłukę na oślep, nie wiem, kogo, nie wiem, gdzie, jak we śnie, malignie, pod wodą. Walę piąchami, łokciami, kolanami. Przewracam się i turlam zwarty z jakimś gościem. Wstaję i kopię go w głowę. Potem ktoś kopie mnie – raz, drugi, trzeci, czwarty… nie mogę wstać, zastawiam głowę, dostaję kopa w usta, piasek, krew, smród… Dostaję kopa w jaja – rzygam. Podnosi mnie Sałata. Krzyczy: spierdalamy… Dopiero teraz rozglądam się – widzę jak skaczą we trzech po Zebrze. Nie widzę Drwala ani Łysego. Widzę uciekających kolegów. Podbiega do mnie jeden z tamtych, bierze zamach, walę go pierwszy, zwija się, uciekam, potykam, przewracam, wstaję, biegnę dalej… Sałata krzyczy: do samochodów! Dwóch gości przewraca się przede mną, przeskakuję nad nimi.

Gdy mijamy ich auta, biorę kamień i tłukę przednie szyby, jedna po drugiej. Sałata do mnie dołącza. Tłuczemy dziesiątki szyb. Biegną za nami – z dwudziestu facetów, wrzeszczą, są wściekli. Rzucam w nich kamieniem – nie dorzucam. Ledwo biegnę. Nie ma auta, którym moglibyśmy odjechać, więc uciekamy polami. Drogą jadą radiowozy, świecą światełkami. Z suk wysypuje się z pięćdziesięciu kominiarzy (jak mrówki). Odcinają tych, co nas gonili, przeładowują strzelby na kule gumowe, tamci klękają, podnoszą łapy. Dopadamy z Sałatą do lasu, przedzieramy się przez chaszcze, tną nam ramiona, twarze. Pluje juchą. Jedynka mi się rusza.  

Idziemy z godzinę, zanim docieramy do wsi. W buraczanym sklepiku pijemy piwo, bez koszulek, zakrwawieni, miejscowi patrzą na nas jak na duchy, co wypełzły z lasu, sinych, zakrwawionych, zszokowanych.

Docieramy na dworzec. Od Ukraińców kupujemy koszulki. W pociągu tak długo patrzę na podmokłe pola, lasy, gnijącą trawę, ogłupiałe sarny, czarne ptaki wirujące jak szarańcza, porzucone meble, krzesła, sedesy, zlewy, niepracujące fabryki, ceglane kominy, szyldy, wyblakłe, niepełne, skołtunione chmury, czarne podwórka, z volkswagenami, oplami, mercedesami, z Niemiec, rozpoczynającymi życie po śmierci, klepane, spawane, polerowane, puste perony, puste place zabaw, sklepy monopolowe, stacje benzynowe, otoczone cielskami ciężarówek, aż zasypiam.

W nocy spotykamy się z Drwalem i Łysym. Drwal ma obity samochód – jest wściekły. Jesteście pedały, trzeba było zostać do końca, walczyć, z tarczą albo na tarczy, a nie spierdalać jak pizdy, tchórzofretki. Sałata tłumaczy: Drwal, kurwa, zobacz, jakie ryje mamy obite…

Drwal chce rozliczyć nas ze sprzedanych sreberek – i nic się nie zgadza. Szarpie mnie za koszulkę. Wrzeszczy: ty ciulu! Wali mi płaskiego. Ma wielką łapę. Daje ci na sprzedaż, a nie po to, żebyś wszystko wyćpał. Sałata mówi: Drwal, kurwa. Zamknij ryj, Sałata. To nie twoja brocha, tylko tego ćpuna. Wali mnie jeszcze raz. Pluje się: słyszysz, kutasie, w ciul mi buły jesteś krewny… Sałata mówi: Jezu, Drwal. Zamknij mordę, Sałata.

Godzinę później jeździmy po mieście porsche cayenne Drwala, muzyka, klima, skóra – i miasto jakby martwe, gorące, duszne. Sygnalizacja pomarańczowa, psy w radiowozach, alkohole 24. Drwal podaje mi wódkę w plastikowym kubku. Nad ranem, kiedy jesteśmy za miastem, przy rzece, otwiera drzwi i krzyczy: wyjazd, ćpunie! Sałata mówi: co ty odwalasz, Drwal? Jeśli ci się nie podoba, możesz wypierdalać razem z nim. Mam wam, kurwa, pomóc?

Jesteśmy gdzieś na końcu świata, napuchnięci, pobici. Nad rzeką leży ścierwo, zżerane przez muchy, mrówki, larwy. Wilgotny zapach gliny, mułu, gnicia. Drżymy z zimna. Porsche oddala się.

Sałata mówi: kiedyś zajebę tego wieśniaka…

Dwa tygodnie później idziemy na Polska – Rosja. Zbieramy się w parku – psiarnia nas otacza. Z autobusów, tramwajów, taksówek wytaczają się kolejni, dziesiątki, setki, na dużej kurwie. Tak ruszamy – my w środku, z szalikami, a oni na zewnątrz, z tarczami, pałami, bronią gładkolufową, powinni jeszcze szczekać: hau, hau. Śpiewamy: ZŁO, ZŁO, AGRESJA! ZŁO, ZŁO, AGRESJA!

Na siłowni wstrzykiwałem sobie sterydy w dupę, podciągałem się z ciężarem, waliłem w worek, wyciskałem na ławce. Prawnicy, lekarze, hipsterzy czmychali do drugiej sali – pokręcić na rowerkach. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, rozsadza mi mięśnie, żyły, ścięgna. Wrzeszczę. Oglądam się w lustrze – lśniący zwój mięśni. Wypiłem z dwa litry karnityny.

Śpiewam: ZŁO, ZŁO, AGRESJA!

Plujemy na psy, flegma spływa im po kaskach, mundurach, twarzach. Idą jak posągi – frajerzy, którzy nie umieli skombinować zwolnień lekarskich.

Wchodzimy na szeroką arterię – z drugiej strony wychodzą kacapy. Drwal Krzyczy. Łysy krzyczy. Przebijamy się przez kordon. Wbijamy się w ruskich. Bije ich pałką. Zasłaniają się, uciekają. Kopię leżących. Patrzcie – wrzeszczę – jak biją się Polacy, patrzcie, kurwa! Jednemu zabieram szalik.

W kocioł wbijają się psy – leją jednych, leją drugich. Przewracają Sałatę, chcą go skuć, wbiegam w nich i kopię na oślep, pryskają gazem, kładą mnie na asfalcie, wykręcają ręce. Wówczas wbija się w nich Drwal – kopie w tarczę i pies przewraca się na plecy (jak żuk gnojarz). Drwal skacze na tarczę i łamie ją na pół. Wstajemy. Odbiegamy. Walą w nas z kul gumowych. Dostaję w plecy – krzyczę. Z ryja cieknie mi jucha. Podnoszę ruski szalik, wyciągam zapalniczkę, podpalam. Napis „RUSSIA” płonie. Płoń, kurwo, płoń! Płomienie zawijają, palą mi rękę. Ludzie wrzeszczą w ekstazie. Wskakuję na samochód, żeby ruscy widzieli, jak nimi gardzę. Psy strzelają do mnie z kul gumowych, lecz jestem nieśmiertelny, kule mnie omijają. Drwal wrzeszczy: nie będą tu przyjeżdżać jak do siebie! POLSKA, KURWA, POLSKA!

Psy wycofują się i wbijamy bezpośrednio w ruskich. Wielki rusek wali            mnie w twarz – padam. Ktoś kopie mnie w żebra, w głowę, w twarz, spadają na mnie imadła, młoty, kamienie, miliony ton, rąk, nóg. Nie czuję bólu – unoszę się na łokciach… Ktoś depcze mi po dłoni.

Jestem skuty z tyłu. Kominiarz kładzie mnie na masce radiowozu. Mówi: nie miotaj się, synek, bo se łapy połamiesz. Wypluwam zęba. Wiozą nas w suce. Śpiewamy: policja to stara kurwa…

W komendzie prowadzą nas do piwnicy. Zbiorowa cela dla Polaków i druga dla kacapów. Pierwszy raz stawiam kasztana na oczach innych. W nocy nie mogę spać. Ktoś stęka, beka, pierdzi, mamrocze, chrapie. Śmierdzi skarpetami, pierdami, szczochami, pachami. Z boku na bok nie mogę się przewrócić – bolą mnie zęby, jaja, żebra. W końcu wrzeszczę w głąb pustego korytarza: otwórzcie to pierdolone okno! Rano biorą mnie na przesłuchanie. W korytarzu spotykam Drwala – trzęsie się, wystraszony, blady jak dupa. Pies mówi: twoi rodzice tu byli. Wymiotuję do kosza.  

Łukasz Suskiewicz – Asfalt
QR kod: Łukasz Suskiewicz – Asfalt