Mucha, duża, zielona, srebrzystoskrzydła samica chodzi po mojej twarzy. Oddaję się pieszczotom jej dłoni ubranych w rękawiczki z krepy. Czarne ręce dotykają mojego oblicza szybko, nerwowo. Drobne palce biegną po policzku i drażniąc wargi przechodzą na drugi policzek. Później przechodzą na policzek trzeci, następnie na czwarty. Mucha skacze po moich policzkach. Mam siedem policzków, wzgórz siedem na których usadowił się nos. Mój Nos; rzymski, dostojny, ubrany w togę lub chiton.
Wystaje mój Nos na placach, na rynku, na forum i mówi, ostrzega. Jest wskazówką dla wielu, drogowskazem dla zagubionych, błądzących. Jego słowa są wyrocznią w sprawach ostatecznych. Jego głosu słuchają wszyscy, nawet głusi. Jego postura jest podziwiana przez wszystkich, nawet ślepych. Jego czyny są komentowane i chwalone nawet przez niemych.
Kiedy Nos zacznie przemawiać, kiedy na środku agory stanie na szeroko rozstawionych nogach, dostojnej pozie wszystkich mężów wybranych, wtedy świat cały przebiegają prądy rozkoszy. Dzikie wybuchy szczęścia walą w gruzy świat sprzed ery jego głosu. Pustynia wszelkiego niezaspokojenia faluje teraz, wezbranym Morzem Łez Namiętności. Gdy on mówi kobiece łona wypełniają się Oceanem Spokoju – przyszłym życiem. Święto, cały świat jest świętem, gdy mówi on, mój Nos.
Czasami jednak Nos ma katar, choruje. Milknie wtedy mój Nos. W milczeniu oddaje się chusteczce jednorazowego użytku. Otula go i koi chusteczka higieniczna. Świat cały staje się wówczas pustynią, wypalonym promieniami słońca stepem. Na niebie i ziemi zachodzą wówczas niezwykłe zjawiska. Niedopite przez wozaków kieliszki wódki straszą swoją dostojną niesamowitością.
I widziano wówczas lasy pełne zawieszonych między niebem a ziemią samobójców. I widziano gromady zajęcy przepowiadających po miastach, po wsiach, po siołach i przysiółkach rychły Koniec Wszystkiego. I widziano stada wilków przemieniających się, za drobną opłatą, w zupełnie miłych ludzi. I widziano jeszcze wiele innych, niezwykłych zjawisk, a wszystkie one zapisane są w Księdze Widzeń i Odwiedzin Zakładu Penitencjarnego w Tenochtitlan.
Również na niebie widziano znaki. Były to najczęściej hasła Palenie szkodzi, albo Wierz w PZU, lub też Ubieraj się ciepło zimą i w chłodne dni lata. Cały świat zamieniał się w jedno wielkie Oczekiwanie. Całe szczęście Nos, który znał życie jak mało kto, nie kazał długo czekać stęsknionemu światu – szybko dochodził do siebie. Oddalał lubieżną nałożnicę, chusteczkę higieniczną, i będąc już całkiem zdrowym patrzył na świat ludzi radosnych. Księga życia znów zapisywana była kolorowymi literami, układającymi się w tęczę słów chwalących erę jego głosu.
U stóp siedmiu wzgórz wykopano fosę. Nos, dzięki tej operacji, został zabezpieczony przed tłumami bosonogich derwiszy, czcigodnych matron o wątpliwej reputacji, fachowców od wszystkiego z wielkimi torbami pełnymi kluczy francuskich. Wśród ciał falujących tytaniczną żądzą zobaczenia Nosa można było napotkać długogłowych idiotów zbroczonych wyciekającą z ust śliną, niańki pastwiące się, za męki pokwitania, nad oddanymi w ich opiekę stuletnimi mężczyznami, monterów urządzeń ciepłowniczych spragnionych tajemnej wiedzy na temat co będzie jutro. W tłumie znajdowali się też przeróżni dygnitarze. Byli tam przywódcy państw, narodowi bohaterzy i stwórcy co najmniej jednej galaktyki. Na mięsistym brzegu fosy usadowili się wysłannicy obcych planet wyróżniający się wśród nijakiego tłumu wysokiej jakości sprzętem fotograficznym i radiowym produkcji japońskiej. Wysłannicy żywiły nadzieję na to, iż uda się im sfotografować na tle mojego Nosa. Liczyli też, bluźnierczo, na wywiad z Nosem, na kilka słów do mikrofonu.
Wypudrowane tancerki cyrkowe o masywnych nogach i pierwszych, mimo makijażu, wyraźnych zmarszczkach wykonywały, na przeciągniętej przed Nosem linie, pełen zestaw salt wszelkiej maści. Pogromcy dzikich zwierząt brali na barana pogodzone ze swoim losem, kotów z przypiłowanymi pazurami, niedźwiedzie. Prestidigitatorzy dokonywali cudów, by przekonać do lilipucich wdzięków smutnych Niziołków, wyrośnięte wykwintnisie oszalałe w poszukiwaniu rosłych karłów. Klauni w wieku dojrzałym pluli na napierający zewsząd tłum. Toczyło się życie.
Wśród tej czeredy, tej tłuszczy oszalałej od miazmatów swoich nieczystych pragnień uwijały się, ubrane w białe fartuchy, bezrobotne diabły dorabiające do mizernego zasiłku sprzedażą lodów i zimnych napojów. Wysokie ceny oferowanych produktów sprawiły, że niektórym kupującym brakowało, do pokrycia całości ceny towaru, drobnych. Radzono sobie najczęściej w ten sposób, że dopłacano brakującą resztę rzeczami codziennego użytku. Dawano stare zegary ścienne, fotografie osób niegdyś znajomych, bujane fotele, na których gasły wątłe ciała starców wiecznie gderających na dzisiejszą młodzież. Diabły zebrały bogaty plon starych butów, podartych spodni, połatanych worów na niegrzeczne dzieci. Kilka osób oddało swoje dusze. Niektórzy oddali krew.
Fosa spełniała niezwykle pożyteczną funkcje, chroniła Nos od natręctwa tłumów. To dobrze, iż u stóp siedmiu wzgórz wykopano fosę, wykopano usta.
Czasami jednak usta buntowały się przeciwko swojej kondycji bycia tarczą dla Nosa. Czasami usta nabrzmiewały chęcią wypowiedzenia się na określony, bardzo ważny, temat. Wtedy szukały dogodnej okazji, sposobnej chwili, żeby zabrać głos. Takie sposobne chwile, momenty prawdy zdarzały się bardzo rzadko, właściwie nigdy się nie zdarzały. Raz tylko jeden Na Samym Początku Wszystkiego przemówiły usta. Starzy, przedpotopowi jeszcze, ludzie, czyli Wybrani, Którym Dane Było Usłyszeć, opowiadali o dostojeństwie tego głosu, o jego powadze. Opowiadali o feerii dźwięków i barw w jaką owinęła się ziemia wsłuchana w pieśń słów.
I wtedy wtrącił się Nos. Nie był to jeszcze ten Nos co teraz; nie był to jeszcze ten dostojnie sterczący wśród wzgórz wszechpotężny Organ. Nie wyróżniały go jeszcze, spośród innych nosów, robiąca wrażenie toga lub czcigodny chiton. Nos był wówczas Kierownikiem zmiany w fabryce ołówków i gumek. Zwyczajem kierowników zmianowych małych zakładów produkcyjnych Nos nosił się schludnie, acz z wyraźną nonszalancją wobec wyszukanej elegancji. Na głowie miał beret z seledynowej włóczki, owoc czułej i czystej miłości jaką został obdarowany przez kobietę swojego pracowitego życia. Szyję ozdabiały pastelowe kolory apaszki, którą Nos-Kierownik bardzo lubił. Za świeżą, wiosenną barwę lubił Nos tę swoją apaszkę. Za symbolikę tkwiącą w stonowanych odcieniach zieleni, żółci i purpury lubił ten gustowny drobiazg na swojej szyi. Apaszka, warto dodać, też była prezentem od wspomnianej kobiety, wieloletniej konkubiny, z którą jednak Kierownik ani myślał się pobrać.
Istotą ubioru Nosa-Kierownika był fartuch. Granatowy, długi do kolan, połyskujący nadawał sznyt i polor całej posturze. Pachnący szarym mydłem, lekko nastroszony – jakby dobrze wiedział po czyim ciele spływa niczym gronostaje po samodzierżcy – był zawsze rozpięty. Widziano często jak Nos, z rozwianymi połami fartucha, biegał po halach fabryki szukając tych, którym trzeba było coś podpisać. Najczęściej było to potwierdzenie odbioru grafitu lub kauczuku dla dostawców podstawowych dla życia zakładu surowców. Jednak coraz częściej zdarzały się poważniejsze sprawy, które Nos-Kierownik podpisywał z jednakową wprawą i doskonałym rozeznaniem w materii, której sprawa dotyczyła. Świadkowie tych wydarzeń: niedźwiedzie jaskiniowe, tygrysy szabliste, włochate mamuty zgodnie twierdzili, że Kierownik wszystko to co czynił w tamtych czasach robił z niebywałym wdziękiem a czasami z frywolną dezynwolturą.
Nos – w tych zamierzchłych czasach, w których to powstawało wszystko – miał bardzo dużo do podpisywania. Był wówczas jeżeli nie bogiem to na pewno kimś bardzo do boga podobnym. Tak samo jak on się poruszał, trzymał rękę na pulsie, oglądał za kobietami, jadł przyniesione z domu drugie śniadanie. Chaos, w którym rodziło się nowe, dawał szansę niczym nieskrępowanego rozwoju, samodoskonalenia się, samodeifikacji. Dawał możliwość wglądu w fundamenty nowo powstającego świata. Dawał możliwość kładzenia podwalin. Kierownik wykorzystał tę szansę: rozwinął się, wejrzał, kładł. Na wieczorowych kursach zdobył upragnione papiery demiurga.
Ale to wszystko stało się później, bo wcześniej nie miał na to czasu. Albowiem Na Samym Początku Wszystkiego widziano go w biegu, w stwarzaniu siebie poprzez podpis, ćwiczony wytrwale w każdej wolnej od podpisywania chwili. W tych trudnych, pionierskich czasach, ludzkość cierpiała na brak kompetencji, na kosmiczny lęk przed podjęciem jakiejkolwiek samodzielnej decyzji. Był chaos, była noc, była mgła. I było pytanie: co dalej? I było też pytanie: co z nami, z ludzkością nowo powstającej planety? Odpowiedzi mógł udzielić tylko heros, tytan, demiurg. Ktoś, kto krążył ponad wypiętrzającymi się właśnie łańcuchami gór mierząc ich rodzącą się potęgę obojętnym wzrokiem. Ktoś, kto drwiąc sobie z nachalnych praw przyrody nie wstrzymywał obłudnie swoich naturalnych odruchów.
Kierownik nie bał się odpowiedzialności, podpisywał wszystko co do podpisywania otrzymywał. A były to przecież trudne czasy. Fabryka ołówków i gumek stała się przypadkiem, a może nie przypadkiem, centrum do którego wpływały, z całego powstającego właśnie wszechświata, zlecenia dla dostawców, komiwojażerów i akwizytorów. Jeżeli na powstającym właśnie Marsie potrzeba było dużej dostawy czajników z gwizdkiem to wysyłano zlecenie do fabryki, starając się przy tym by doszło ono w czasie pracy tej zmiany, której kierownikiem był Nos. Jeżeli w galaktyce Próżnych Słów brakowało spinaczy, pinezek czy ostrzałek do ołówków, albo i samych ołówków brakowało to oczywiście robiono to samo co na Marsie. Podobnie było w przypadku potrzeb jakie rodziły się na innych planetach, galaktykach czy drogach mlecznych – komunikaty z zamówieniami poszukiwanego towaru wysyłano pod znajomy i bliski wszystkim adres.
Nie tylko zlecenia podpisywał Kierownik. W hali fabrycznej widziano często wysłanników z zamorskich krain, którzy przybyli z misją zebrania podpisu pod bardzo ważną petycją lub podaniem. Tyrani z odległych imperiów zasypywali kierownika prośbami o podżyrowanie pożyczki z kasy zapomogowej. Z czasem w kantorku, w którym Nos jadł drugie śniadanie zaczęły zalegać, czekające na jego podpis, stosy wyroków lub ułaskawień – był to efekt tego, iż sądy całego świata scedowały swoje uprawnienia na rzecz Kierownika.
Z walących się w gruzy imperiów przybywali do fabryki, wypędzeni ze swojego władztwa, imperatorzy, do obalenia których Nos walnie się przyczynił swoim podpisem bądź krótką, a treściwą notką w popularnym czasopiśmie dla pań. Człowiek, a właściwie demiurg, w schludnym fartuchu okazywał serce struchlałym mocarzom, których, po krótkim przeszkoleniu z przepisów BHP, przyjmował do pracy na stanowiska robotników zrazu niewykwalifikowanych, ale z czasem, pod wpływem nauk Kierownika, coraz bardziej wyrafinowanych w swoim fachu. Najzdolniejszych spośród tych, którym pozwolił zamienić palącą skronie koronę na filcowy beret wyniósł do godności brygadzistów lub pomocników brygadzistów. Mogli oni też liczyć na dodatkowe gratyfikacje pieniężne.
Nic też dziwnego, że załoga złożona z niegdysiejszych autarchów łasiła się do Nosa jak stado domowych kotów, ocierając się o jego nogi, liżąc ręce podpisujące skierowania na atrakcyjne wczasy bądź wnioski o awans, odznaczenie chlebowe lub nagrodę pieniężną. Ten człowiek, a właściwie przynajmniej półbóg , żył i dawał żyć innym. Niejeden dawny satrapa, właściciel bajecznej fortuny, którą jednak zdobywszy nielegalnie musiał oddać do swobodnego użytkowania przywódcom zrewoltowanego tłumu, wyrastał pod ręką Nosa na posiadacza skromnej, ale za to uczciwie zarobionej emerytury.
Niedawni despoci, pracujący teraz rzetelnie w fabryce, bez żalu rozstali się ze swoimi ciepłymi trzewikami wysadzanymi złotem, diamentami i innymi świecidłami, wiedząc, że to co noszą teraz na pozbawionych skarpet nogach nie zachwyca wprawdzie swoim wyglądem, ale za to daje pewność, że jako uczciwie nabyte nie zostanie im ściągnięte z nóg przez dawnych właścicieli, najwyżej łatane bez końca i podwiązywane szewską dratwą rozpadnie się samo. I chociaż mieszkali kątem u przypadkowo napotkanych ludzi a czasem i zwierząt nie żałowali też swoich dawnych przestronnych pałaców i zamczysk warownych, albowiem wiedzieli, że choć mieszkają w nie najlepszych warunkach, to żyją tak jak na to swoją wieloletnią tyranią zasłużyli. Z nieskrywaną radością patrzyli więc, gdy pokazywano w telewizji jak przywódcy rebelii, która ich obaliła za nieprawość i nieumiarkowanie w konsumowaniu dóbr tego świata, wylegiwali się na wydartych ciemięzcom poduchach, w przestronnych apartamentach pałacowych. Oto na oczach wszystkich śmiertelników działa się sprawiedliwość. Wymierzał ją Kierownik, człowiek-legenda. Ojciec-bliźniak Dyrektora.
Nos trafił na moją twarz zupełnie przypadkiem, tak jak ja przypadkiem trafiłem na Jego syna-bliźniaka. Ale czy są przypadki na tym świecie? Może to był znak? Tak, na pewno to był znak! Tylko czego?
W każdym razie, gdy Nos odszedł ode mnie straciłem nie tylko powonienie, ale i twarz. Której od tego czasu szukam, przeczuwając, nie Nosem tylko rosnącą we mnie nostalgią za nim, że w jakiś tajemny, nieodkryty jeszcze przeze mnie sposób, jej utrata łączy się nie tylko z peregrynacją ojca-bliźniaka, ale z moją zbrodnią popełnioną na osobie Dyrektora. I tylko On jeden wie co to za hańbiący czyn mnie splamił. Co tam splamił – przekreślił i unicestwił, oraz jak to się ma do tego, że Nos-Kierownik, najpierw był, a później zniknął z mojej twarzy, sprawiając że zostałem anonimową postacią, „podobną zupełnie do nikogo”.