Jej futro ma kolor smoły. Jest głodna. Gdy zawiodło miauczenie, dała susa na łóżko, by wspiąć się na moje zawinięte w pościel ciało. Doskonale wiedząc, że nie śpię, zaczyna mnie pacać czubkiem łapy po spoconym czole, gdy półśnię o wnętrznościach, perłach, gubieniu zębów, falach i pszczołach-robotach.

Nieswojo jest mi budzić się w tym miejscu. Być może to przez białe dywany i meble na wymiar. Obrazy. Ekspres do kawy, na który nigdy nie byłoby mnie stać. Mruczy i ociera się o nogi, gdy kroję cielęce płucka w cienkie plastry. Zostawiam ją przy misce, zmywam z rąk krew, po czym biorę kawę i siadam na sofie. Nie działa Wi-Fi. Może nie zapłacili rachunku.

Zakochałem się w twoich polach i dolinach. Sprzątając kuwetę, wspominam wakacje, które spędziliśmy na tej odosobnionej plaży, trzymając się za ręce, pijąc piwo i wpatrując w fale. To wtedy usłyszałem, że jest ci najbezpieczniej w życiu. Biorę do ręki telefon, by sprawdzić pocztę, ale aplikacja nie chce się połączyć.

W czasie protestu robili zdjęcia. Później zobaczyłem parę twarzy w lokalnej gazecie. Transparenty nad głowami, usta skandujące hasła, czarne parasolki wymierzone w ulewny deszcz. Poczułem ulgę, że nie znalazłem tam siebie. Zaraz potem wstyd, że tak się poczułem. Chodząc po salonie, zbieram rzeczy z listy: skarpety i bieliznę, ładowarkę, przybory toaletowe, bluzę, gaz pieprzowy, z którym się nie rozstaję od tamtego sierpniowego wieczoru.

Nie mogę do ciebie zadzwonić, nie po ostatniej nocy. Moi jedyni przyjaciele są gdzieś w drodze, a ostatnio widuję ich rzadziej niż ich kota. Oddalały nas zawsze drobne rzeczy: restauracja, która była dla mnie zbyt wykwintna, podróże do odległych krajów, spotkania z dekoratorem wnętrz. Wczoraj, obudzony twoim „odchodzę”, kompletnym upiciem, wściekłością i niechęcią do wyjaśnień, przypomniałem sobie, ile było w nas nadziei, gdy sprowadziliśmy się do tego miasta. Ostrzegali mnie, że telewizor nie działa, ale i tak próbuję go włączyć.

Powinienem był wziąć tę pracę i wyjechać z kraju. Mogło się udać. Pożyczyłem dość pieniędzy, a pracodawca zaproponował miejsce, w którym mógłbym przemieszkać miesiąc lub dwa. Wtedy usłyszałem, jak zwykle, że się zmienisz i przestaniesz pić, że znowu pojedziemy na tę plażę, jeszcze raz odwiedzimy wszystkie pola, jeziora i doliny, że mnie kochasz i że — błagam — nie możesz beze mnie żyć, a ja — kolejny raz — ci uwierzyłem.

Dlaczego w tym mieszkaniu nie ma radia? Radia zawsze działają. Zakładam buty, płaszcz i plecak. Sprawdzam, czy wyłączyłem krany i zgasiłem światła. Wygładzam pościel. Żegnam się z kotką. Biorę worek ze śmieciami, rozglądam ostatni raz i wychodzę. Klucz zgrzyta w zamku i nagle znowu jest ta sierpniowa noc.

Nie użyli słowa pedały, ledwie mówili. Niższy poprosił cię o chusteczkę, wymachując pięścią z krwawiącymi kłykciami. Dwóch dwudziestolatków w szortach i obcisłych koszulkach: ich mięśnie rozedrgane, a twarze rozmyte już tak, że mogliby być kimkolwiek. Wnętrzności jak podroby, kości z porcelany. Strzelanie stawów i trzeszczenie ścięgien. Skóra, wkrótce cała pomalowana w sińce. Poruszaliśmy się w jak układzie nieudolnego choreografa, przyjmując ciosy i gubiąc zęby.

Zostawiam śmieci przy windzie i wychodzę na dach, gdzie mieści się taras. Miasto jest nieruchome. Właśnie przestało padać. Zapalam papierosa, otoczony przez kamienice, parę wieżowców i odległe bloki. Jest prawie, jakby nie zmieniło się nic. Miarowy szum samochodów. Krzyki mew zmierzających na wysypisko. Reklamówka, która wznosi się nad dachy niczym duch. Nagłe bicie dzwonów kościelnych wież.

Zaciągam się głęboko, czekając, aż nadlecą drony.

Łukasz Drobnik – Drony
QR kod: Łukasz Drobnik – Drony