Kult ciała

I
Biała rzeźba chmury spiętrzonej jak lodowiec. Świetlana
postać, sferyczna przodownica, nieskalana Swietłana
prze naprzód. Zmienia swe proporcje
jak siłacz zapracowujący na pamiątkowe proporce
godzinami mordęgi nad każdym modułem muskulatury
poddawanej co miesiąc, w świetle, osądom jury. Niezawisłe chmury.

Busoł kołuje nad łąką. Wróble, szara, dziarska
gromada rozsypuje się na asfalcie niczym szaradziarska
kombinacja punktów, które połączywszy gmatwaniną linii
otrzymasz klarowny obraz. Ciamka, oblizuje się, ślini
leszcz jadący sprzedawać się w Berlinie, prawdziwe widowisko, jak zmysłowo je gruszkę.
Przed snem pocałunek: wyciera starannie usta o plecak służący mu za poduszkę.

Ja wysiadam niedługo. Też sobie pozwolę na luksus
soczystego owocu, wciąż czuję w żołądku ostry kuksaniec kuksu.
O, trzymający w dłoniach gędziebne naczynia, wolni od trup i grup
powietrzni muzykanci, gdzie mój trup znajdzie grób?
Kto odda niesprawiedliwość wymyślonym zaletom?
Kto mnie opłacze waletą? Kto pójdzie za lawetą? Damy przeciwko waletom?

II
Kiedyś strażnicy grobu nieznanego żołnierza, odporni na wiatr i żarty
rekruci sztywni jak knoty zastaną przy zmianie warty
odwalony kamień. Oszaleje wojskowa żandarmeria. Tłumnie
zwalą fotoreporterzy, by uwieczniać pustkę w urnie czy trumnie.
Już widzę, jak główny strateg stratą gieroja się martwi.
A to może i dobrze, że po wszystkim jesteśmy tak niedoskonale martwi.

Znam takich. Z papierosem w zębach i w dresie
młody sukinkot trafia raz za razem, pewnie pewien, że się
nie zestarzeje, przenigdy. Obwieszcza to niebu krzykiem.
Za pięć lat będzie kolejnym chodzącym nieboszczykiem
z trudem trafiającym do domu, co dopiero do kosza. Że też się nie zmęczy,
znów wsadził piłkę od góry i zawisł na obręczy.

Cóż znaczą w tej pożodze nasze sknocone ciała, woskowa żandarmeria
moralnych zasad, stearyna starań? Żądam berła
i buławy, ogniotrwałej motyki, strażackiego bosaka i idę jak w dym,
na bosaka, przez labirynt mowy. I wracam niepyszny, ucięty jak męski rym.
Śmierć, to ci figura. A jaki cień. Myślałem, że gdzieś poleciała.
Lecz przesuwa się ku mnie, na wolne pole ciała.


Lament świętokrzyski

Gdyby jakiś pamiętnik. Jakieś ja, jakieś dziś, jakieś bardzo.
Owszem, opasły zeszyt: cegła, złom, boazerie,
rury ocynkowane, ilość, ceny i daty.
W inne opisy nie wierzył. Nie miałem innego taty.

Byli to ludzie prości. Wysysali szpik z kości.
Nieśli jasny gwint słońca na pobrużdżonych czołach.
Ich dzieci jadły cukier. Wspominało się brukiew.
Słabości nie wyznawało się nawet kobietom.
Muchy zabijali i Chleb owijali, tyłki podcierali
i świat wyjaśniali tą samą gazetą.

Był to świat „Słowa Ludu”, gospodarczego cudu,
dla którego ruiny nie są gorsze od budów,
świat umierania z nudów i prób kindersztuby.
Do domu wprowadza się jasność, telewizor „Rubin”.

Oślepiony na zawsze. Prześwietlony przez baśnie,
chłopiec chciał stawiać sprawy, żyć, wyrażać się – jaśniej.
Karmił sny, chował słowa, był w zmowie, widział swoje
jak w prześwicie suwmiarki. Roztworzył te podwoje.

W świat. Przez mielizny polszczyzny, ostrowy mowy.
A ona?
To nie język, to jakiś paroksyzm trytona,
uśpiona w paroksytonach, w drakońskich przypisach,
samica pół-psa, pół-ibisa, niedorobiona matrona,
mać cynocephalusa i chroma dziwożona.

Nurkował w mowie jak w wodzie i bez niej byłby nikim.
Zaglądał jak w obce studnie w słowniki więżące języki.
Poczłapał na południe, gdzie żyją śmieszne Pepiki
w domach z wodowodami, dżokeje pardubiccy
hodowani na pizzy z łajna ich krowokoni
i dalej, gdzie szorstcy Madziaje, naród zdolny się najeść
gulaszem z jednego jeziora. Na dziwnie dalekim wschodzie
odkrył lud, co mu język poskładał chyba złodziej,
kraj spółek i zoo, i logicznych cudów,
dusznych odekołonów, werlibrów i werbliudów.
Wplątać się w jakiś język jak w kaftan bezpieczeństwa,
wstąpić na Drogę męczeństwa w kieszonkowym wydaniu,
zmierzyć się z Janem Chrzcicielem i boa-gwałcicielem,
być Tomkiem Wilmowskim albo kimś takim jak Tadzik Piórko,
którego do połowy podziwia całe podwórko,
co mu tam Smuga cienias czy Jacopone da Todi
ze swoim „Największą chorobą duszy jest jej chłód”.

Przeminęli hipisi. Rockersi, starsi i modsi, co przepowiedziała pieśń.
Zabrali swe kurty, fryzurki, fani Ramones i cure’owcy.
On oblekł się w image mesjańsko-marsjański. Wziął na się los kierowcy.
W wozidle skomplikowanym niczym chodzik cyborga
prowadził obwoźną sprzedaż obrazów swoich mąk.

Wymacał to sprzęgło gdzieś w górze, nad nadrzeczywistościami.
Zmieniał biegi wydarzeń, przechodził ze świata do świata.
I milczał. Jak zakręty. Język to same errata.

Stop. Rajdy niedorajdy przywiodły go donikąd,
do siebie samego pustego jak grób kogoś jeszcze żywego,
jak Wilno rano, uśpione jak pies i wystygłe.
Porzucone jak szablon, jak dawne liternictwo.
Splin ze spalin. Tylko sprzątacze ulic
wiosłują miotłami wzdłuż liściastych brzegów.
Słoneczne zakrzepy świecą w cichych zakątkach.
Tragiczne epizody powoli wychodzą z mody.
Kobieta koło katedry
czyni na sobie znak krzyża i to ją przekreśla na zawsze.

W południe wszystko się odmienia
przez blask, przypadki i zdarzenia.
Zielone wzgórza nad Zarzeczem.
Chtoniczne auta autochtonów.
Garbus grubasa ledwie wlecze.
Horyzont aż się rwie do pionu.
Zawsze już będzie takie samo
to życie, ten psi swąd, ten amok.
Pejzaż się gzi. Trzaskają drzwi.
Pan mówi pani „C’est la vie”.
Podziemne wstrząsy. Głupie dąsy.
Stryjenki kradną stryjom wąsy!
Babcie tkwią w wiankach na przystankach,
wiatr im wyrywa z zębów plomby,
w szpitalach geriatryczna branka.
Jak dalej żyć bez hekatomby?
Jak znieść codzienny brak gehenny?
Trupy zrywają z rąk okowy,
okna wychodzą z ram okiennych,
drzwi wylatują z futryn drzwiowych.

To wszystko go dotyka jak nietakt schizofrenika.
Atmosferyczne afronty. Czyż lepszy wyż niż niż?
„Technika, praktyka, taktyka”. Tak tyka
zegar, wskazówki chcą złożyć się na krzyż.

Błędnie brał zmienność za niestałość.
Ma już, czego mu brakowało.
Czego miał dużo, ma za mało.
Wszystko potrzebne, zrozumiałe:
i nurt, i tama. Mur i załom,
poryw i skrzydło. Oraz ciało,
żeby przy ziemi nas trzymało.
Pojęli to i flagelanci, i choćby włoscy partyzanci
pragnący zamiast wiecznych chwał
byle ciał, byle ciał, byle ciał, ciał, ciał.

I on też pojął, choć przez chwilę,
wbrew rozumowi i na tyle,
na ile da się pojąć klęskę,
że jeden krok bywa zwycięstwem
prawdziwszym niż szturm albo wyścig.
W zwycięstwie nie ma nic z korzyści.
Nic się nie stanie. Nic nie ziści,
wszystko uściśli się. Wyczyści.
Zostaną czyny przyzwoite
i kilka coraz gładszych liter.

Suka cierpliwie chodzi koło swojego szczeniaka.
Chłopiec pogodził się wreszcie, że trzeba czasem płakać.
Chciałem kiedyś, jak Pippi, mieć swojego makaka.
Szczęśliwe były dzieci blisko doktora Korczaka.


Romans w Durango

(Pierwszy raz słyszałem to u Boba Dylana).

Słońce ostrzy czerwień papryk,
kurz na twarzy prawie parzy,
na biodrach czuję twoje uda,
może tym razem nam się uda.
Gitara poszła za dwa koła,
córka piekarza się cieszyła,
śpiewam No llores mi querida,
dobrze, że jest bóg, bo się przyda,
lecz idzie ku nam z dziwnej strony,
jakby z azteckich ruin wyszedł,
chwiejny jak żołnierz po Powstaniu
patrzy oczyma z obsydianu.
Zejdź z konia, boso tańcz fandango,
wkrótce będziemy już w Durango.

Tylko nad ranem bywa chłodniej.
Im wcześniej, tym nam będzie łatwiej.
Nie da się nie zostawić śladu
i wszystkich miast się nie ominie.
Jesteśmy w samym środku życia.
„Pulchnieją dzieci, słońce wschodzi”.
Bierz spluwę, musi tu być jakiś
padre lub inny boży sługus,
przetrę ostrogi, zgolę brodę,
pierścionek musi być kradziony.
Słońce na palec i idziemy.
Pod ramię, zawsze byłaś damą.
Nad rzeką świecą dzikie łachy.
Chodźmy do piachu, kładźmy się.

Jacek Podsiadło – Trzy wiersze
QR kod: Jacek Podsiadło – Trzy wiersze