Czarna proza

Nie wiem, co się działo w nocy, ale chodniki
są mokre, a także trawa i ukrywające się w niej stokrotki,
bo mamy taką zagadkową zimę, czekamy na cios,
a on nie spada na nasze głowy, dachy i kapelusze.

Ci, co wiedzą coś o nocy, teraz śpią i nie powiedzą,
dlatego będziemy zmyślać, bo zmyślone jest lepsze
od dowolnej prawdy, której definicje rozmnażają
doktorzy habilitowani na wydziałach humanistycznych.

Rozmnażanie wyjęte z rąk oniemiałego boga, bo czy ktoś
widział równą bezczelność, bywa nieco kłopotliwe,
ale nie zważając na nic wczoraj wieczorem postawiłem
obok siebie dwa słowa, wiecie co macie robić, powiedziałem.

Bóg nigdy tak nie mówił, w żadnym wydaniu jego
najpopularniejszej książki nie pada taka kwestia, dlatego
bałem się zajrzeć do notatnika, bo w nocy wiele
mogło się wydarzyć, trochę o tym wiem, sam widziałeś.


Nagłosy

Sen ze słuchawkami
wciśniętymi w uszy,
bo ile można słuchać,
jak ktoś umiera?

Ale twardziele
są wśród nas, żywi
i obecni, podczas
finałowej arii jedzą,

jedzą kolację, bo żywi
muszą jeść, przynajmniej niektórzy, a zwłaszcza jeśli są głodni,
ci zaś, co właśnie umierają, nie mają nic wspólnego z jedzeniem
mięsa martwych zwierząt. Zresztą co za różnica. Tak mówią
najtwardsi z nas, co niejedno w życiu jedli i nie widzieli różnicy.

Więc aria dobiega końca, a my zakładamy się od nowa, bo noc
jeszcze młoda i wiele razy aparatura da nam znać, że wygraliśmy
z własnym strachem. I słuchawki nie pomagają, wciąż słychać
nawoływania, ale skąd tu wziąć inną kurwę, niż śmierć?

Na chuj to wołanie,
na chuj ta mowa,
wołać trupiarkę,
noc jest styczniowa.

Panie, pośpiesz się,
ludzie chcą spać
i żadnej kurwy,
tylko Jezus i ksiądz.


Najmniejsza odległość

W ucieczce, biegiem, od rzeczy do sprawy,
od człowieka do człowieka. Pokaż mi drogę,
określ kierunek. Zanim padnę, bo skończy się
oddech i zabraknie płuc, a także krwi, będę biegł.
Takie obietnice, weksle na wytłuszczonym papierze.

Mógłby to być papierek od cukierka, historyjka
z gumy do żucia. Cała opowieść w dwóch,
trzech obrazkach. Nie ma czasu, trzeba biec
i obiecywać kolejnym ludziom i sprawom siebie.
Tak, dostaniecie mnie całego, a tu daję wam zastaw.

Teraz przemieszczam się powoli, od papierosa
do papierosa. Za oknem śnieg srogiej zimy
rusza w drogę, bo zima odbiegła, wróciła wiosna,
by cierpliwie kultywować ruch. No to lecę,
dam ci fant, weź ten papierek i złóż go na sercu.


Z wyjaśnień

Czy muszę się znać na pogodzie? Jeśli od rana
za oknem nie widać śniegu, a słońce świeci
jak głupi oczami, gdy się go pyta, człowieku,
co tu robisz, to mogę uznać, że zima skończona.

Czy muszę zapisać odpowiedź? Przecież to jasne,
że mogę ignorować wiele z tego, co obowiązkowe,
a co najmniej wymagane. Ale muszę znaleźć buty
schowane doskonale na początku zimy lub wcześniej.

Czy muszę pamiętać o wszystkich drobiazgach,
a rano składać całą moją wiedzę we wzorzystą mozaikę,
która nie pretenduje do piękna, bo wystarczy rozum,
będący sumą małych kawałków pozlepianych śliną.

Czy muszę dodawać, że nikt z domowników nie pomaga,
nawet koty, choć znają wszystkie zakamarki jak rabini,
odnajdujący w locie dowolny cytat w Torze, zręcznie
rozwijający zwój Drogi Mlecznej, upstrzony kleksami.

Czy muszę wyjaśniać, że buty są niezbędne, skoro
dzień taki piękny, nie muszę pracować, wystarczy,
że oglądam wróble zasuwające w zastępstwie innych
ptaków, dość mądrych, by nie marznąć bez sensu.

Czy muszę mówić, że jestem równie głupi jak wróbel,
bo kiedy mnie pytają, człowieku, co tu robisz, świecę
oczami i nic nie odpowiadam. Szukam w pamięci butów,
które schowałem gdzie indziej, ale odnajdę je w pamięci.

Czy muszę być tak głupi, żeby tłumaczyć labiryntowe
konstrukcje myśli? Cyjanek w ironicznym drinku
z parasolką mógłby być przebojem tej wiosny, gdybyśmy
weszli w nią w zimowych butach, by zdobyć kostki lodu.


Dzień dobry Frank

A jednak słońce wzeszło, cokolwiek na ten temat
myślałem wczoraj, żeby nam poświecić. Wiadomości
były niepokojące, przynajmniej tak się wydawało,
dziś przeszły w rutynę, tworząc zwykłe tło.

Trwała dziwna wiosna, co można uznać za fakt
i cieszyć się tym, jak długo się da. Czyli jeśli
spadnie śnieg, uznamy to za wypadek, mały wybój,
który nie zmienia kierunku zdarzeń, najwyżej tło.

Dekoracje stanowią zmienną, my jesteśmy osadzeni
na skałach stałości, sięgającej w nieodległe jutro,
co wystarczy w zupełności, by celebrować powoli
nowy dzień i mieć nadzieję na jeszcze kilka.

Ostatecznie mechanizm poradzi sobie bez naszych
oczekiwań, lub zignoruje je, jak ma w zwyczaju.
Dlatego rytualną maskę, a także kilka narzędzi
trzymamy pod ręką, na zapas albo w innym celu.

Wypalić z tobą papierosa i nie martwić się zwojami
czy też czymś, co wygląda jak zwinięte węże.
Pilnują ich muskularni strażacy, choć może tylko
siedzą w cieniu i niczego nie strzegą, oprócz siebie.

Marek Kołodziejski – Pięć wierszy
QR kod: Marek Kołodziejski – Pięć wierszy