„Wszystko, co nie jest tradycją, jest plagiatem”.
Eugeni D’Ors

Zresztą, nawet znajdując się na peryferiach literatury, gdzie żaden krytyk — choćby i najśmielszy, najbardziej zorientowany, oczytany i obyty, czyli najprawdopodobniej z Argentyny — się nie zapuszcza, Senhor Saudade nadal uprawiał genialną literaturę (kto wie, czy nie najbardziej genialną z możliwych), tyle że nie sensu stricto, lecz in absentia. Głęboko wierząc w moc para- i quasi-cytatu na prawach cytatu, kolekcjonował przeczytane zdania, tworząc z nich doraźne krótkie formy, w czym nie był co prawda zbyt oryginalny (vide Perec, Bryce Echenique, Wallace Stevens), lecz zdecydowanie nad wyraz konsekwentny, co zapewne brało się z jego nieco ekstrawaganckiej konstrukcji mentalnej. Zawsze mówił pełnymi zdaniami wielokrotnie złożonymi, z obowiązkowym nadmiarem przysłówków i partykuł wzmacniających, uśmiechał zawadiacko, ilekroć udał mu się pyszny żart językowy, rozpływał w zachwytach nad każdą idiosynkrazją, a do tego chełpił znajomością skomplikowanych, obco brzmiących nazw jednostek nozologicznych, których ochoczo nadużywał w najmniej spodziewanych kontekstach, wywołując wśród zebranych tyleż konsternację („fenyloketonuria”), co popłoch („mukowiscydoza”).

(Mimo iż na ogół był stoikiem z krwi, kości i całej reszty, z której człowiek się zazwyczaj składa, to od czasu do czasu reagował na tyle żywiołowo, wręcz gwałtownie, że wydawało się, iż posiada więcej zakończeń nerwowych niż się przyjęło uznawać. Toteż chętnie i często popadał w gombrowiczowski melodramat, sentymentalizm, patos i bluźnierstwo — zawsze i wszędzie popadał bez reszty, zwłaszcza w bluźnierstwo, to jego preferowany przejaw dezynwoltury).

Był autorem na wskroś awangardowym, inaczej jednak niż Italo Calvino, Thomas Pynchon czy Agustín Fernández Mallo, on był autorem awangardowym, bo niepiszącym, jego doraźne krótkie formy istniały jedynie w domyśle, nigdy w wersji fizycznej, by nie skalać papieru ulotną myślą, która z chwilą uwiecznienia traci cały swój polor i potencjał, stając się ordynarnym plagiatem, banałem w przebraniu, zwykłym truizmem, który ktoś już kiedyś wypowiedział. Na bezkompromisowej odmowie zapisania choćby i pojedynczego zdania stanowiącego część większej całości zasadzała się cała jego nietuzinkowość, pielęgnowana z uporem wartym lepszej zabawy. I choć podobne gesty odmowne uczynili przed nim już choćby Juan Rulfo, Georg Büchner, Roberto Bazlen czy Carlos Díaz Dufoo, to on jako jedyny, bezprecedensowo, zdobył się na radykalizm absolutnego i świadomego zarzucenia twórczości literackiej przed samym jej rozpoczęciem, w którym to postanowieniu — z tego, co wiem — udało mu się wytrwać. Jako że stanowił aproksymację geniusza, z którym nigdy wcześniej ani później nie było mi dane się zetknąć, to jestem przekonany, że — gdyby urodził się tam, gdzie się nie urodził i żył w kraju, w którym nigdy chyba nie żył oraz pisał w języku, którym nie władał biegle — publikowałby w José Corti i być może uczyniłoby go to szczęśliwszym, a przynajmniej — zważywszy na doborowe towarzystwo literatów tej miary, co Julien Gracq czy Jan Potocki — dało pewną ułudę satysfakcji czy spełnienia i tym samym i całą resztę uczyniło choć trochę znośniejszą.

W notatkach, które po nim odziedziczyłem, zapisanych w większości na luźnych karteluszkach, porozrzucanych tu i ówdzie, znajdują się wyimki z największych, tak że można tu znaleźć Kafkę, Valéry’ego, Becketta, jak również przysłowia i głodne kawałki — czasem bez związku z językiem oryginału — od „La bêtise n’est pas mon fort” czy „Somos lo que escribimos”, przez „Liebe ist, daß du mir das Messer bist, mit dem ich in mir wühle” i „Pase lo que pase, lo correcto es largarse”, po „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better” oraz „Una stanza senza libri è come un corpo senz’anima”. Swoje eklektyczne panoptikum gromadził prawdopodobnie na przestrzeni lat, na co wskazuje stopień zużycia materiału, iluzoryczność kompozycji oraz staromodny charakter przedsięwzięcia. Ostatni i najnowszy fragment, sądząc po stanie kartki (niewyblakłej jeszcze i niezmiętej), nakreślony został jednak inną ręką, bardziej wprawną i subtelną, chciałoby się powiedzieć — uważną i zachowawczą. Na świstku napisane było: „Zaraz wracam. Godot”. Mam mocne powody, by przypuszczać, iż ktoś inny dopuścił się aktu dywersji i skomponował tę notatkę. Oraz że nie był to Godot, choć na to ostatnie brakuje mi przekonywających argumentów albo przynajmniej wystarczających pokładów wyobraźni.

Posiadał Saudade kilka słabości, do których zaliczyć należy inteligentne kobiety, znakomitą literaturę, czerwone wino oraz fado, przy czym bez trzech z nich był się w stanie obyć, bez jednej nie mógł żyć. Tylko ona wprawiała go w emocjonalne rozedrganie oraz pochłaniała bez reszty, nawet jeśli jego stosunek do wszystkiego był w gruncie rzeczy ambiwalentny, jak na prawdziwego ironistę i cynika przystało, ponieważ każdy ma jakąś ułomność, śmiesznostkę lub skazę, każdego można postawić pod pręgierzem, rysa nie jest rysą, lecz cechą charakteru, często tą najistotniejszą, wyabstrahowaną i wydestylowaną, gdy odjąć wszystko inne, każdą abominację i każdy akcydens, dzięki której wreszcie można nas zdefiniować i rozpoznać w tłumie.

Gdyby ktoś chciał wyłowić sylwetkę Saudadego spośród innych podobnych, musiałby mieć baczenie na głowę pochyloną ku przodowi, lekkie utykanie na jedną nogę, wspomnienie po niskiej linii włosów, źle ukrywane zafrasowanie, wreszcie melancholię w oczach. Wysłużony egzemplarz „Prób” Montaigne’a również mógłby stanowić istotną wskazówkę, że to właśnie on, a nie kto inny, ktoś mniej obcesowy i pryncypialny, lecz bardziej spolegliwy i wyrozumiały. Usiłowania zawołania go po imieniu okazywały się najczęściej daremne, podobnie inne formy zwrócenia na siebie uwagi, ponieważ Saudade nie odczuwał potrzeby kontaktów międzyludzkich, więc i nie miał powodów, by reagować na zaczepki. Wydawał się istotą idealnie samowystarczalną, zawieszoną w próżni indyferencji, niczym któryś z popularnych niegdyś kopistów, którego codzienną marszrutę wyznacza zakres obowiązków i nic więcej.

Zagadka ostatniej notatki przypomina mi, że w tamtym czasie — to znaczy przed swoim nagłym a niespodziewanym zniknięciem — Saudade spotykał się akurat z bardzo ambitną poetką z Europy Wschodniej, zafascynowaną mroczną powierzchownością Idei Vilariño, bezpośrednią spadkobierczynią modernizmu Djuny Barnes i samobójczych skłonności Sylvii Plath, kobietą robiącą olbrzymie intelektualne wrażenie, dość bezpośrednią, chociaż potrafiącą się zdobyć na lapidarność, jeśli sprawa tego wymagała. Pamiętam, że wszyscy szaleliśmy na punkcie jej impostacji, niemo wsłuchiwaliśmy się w każde użycie czasu zaprzeszłego, a koniunktiw w jej ustach doprowadzał nas na skraj czegoś pomiędzy histerią, słodką agonią a ekstazą. Zatracaliśmy się w jej imponującym trybie przypuszczającym potencjalnym, dostawaliśmy drgawek, ilekroć ubezdźwięczniała w wygłosie. W skrytości ducha marzyliśmy, że pewnego dnia to dla nas będzie czytała „Pieśni Maldorora” w oryginale, a my będziemy tym biernym czytelnikiem, nieokazującym nieubłaganej logiki i napięcia myśli co najmniej dorównującego naszej nieufności, tak że śmiertelne wyziewy tej książki przesycą nasze dusze jak woda cukier.

Przypomina mi się, że gdy wszedłem do jego mieszkania, rzucił mi się w oczy dojmujący brak książek, co już samo w sobie przywodziło na myśl ciało bez duszy, jakąś alternatywną naturę egzystencji. Bez duszy i bez noża, którym można by w sobie dłubać — chciałoby się dodać — przecież to kwestia afektu. Wszędzie za to były porozrzucane kartki z przypadkowymi cytatami i ta ostatnia notatka, wyjaśniająca wszystko, przynajmniej jeśli się dobrze zastanowić, rozważyć wszelkie dostępne możliwości wraz z ich domniemanymi konsekwencjami, i wybrać tę najmniej prawdopodobną, której oczywistość i przejrzystość uderza w nas z całą mocą, gdy tylko uświadomimy sobie jej obiektywizm tudzież oskarżycielską konieczność.

Zastanawiałem się jednak — ta wątpliwość nie dawała mi spokoju — w jaki sposób ktoś byłby w stanie wynieść niezauważenie tyle książek, od opasłych woluminów po format biuletynu? Przecież, jak uczy nas historia upadku Biblioteki Aleksandryjskiej oraz Alberto Manguel, przenosiny każdego księgozbioru, czy to przepastno-monumentalnego, czy nawet prywatnego i dość ograniczonego, to zajęcie czasochłonne i karkołomne, tak że czasem lepiej zostawić wszystko za sobą i nie kłopotać się błahostkami, porzucając literaturę, zarówno uprawianą czynnie, jak i konsumowaną biernie. Chyba że — teraz to do mnie dotarło, na tym etapie nie należy wykluczać żadnej opcji — wszystkie co do jednej spalił niejaki Guy Montag, tej posępnej ewentualności chwytam się kurczowo, ponieważ dowodzi ona, że pozostały mi jakieś pozostałości po zdrowym rozsądku, którego niegdyś miałem wręcz w nadmiarze, ale wszystko sprzeniewierzyłem.

W głowie kołatały mi się niewesołe myśli oraz te wszystkie niewypowiedziane komunały, których nie wolno było — pod groźbą odrzucenia i banicji — nie tylko zwerbalizować, ale nawet pomyśleć, podobno noblesse oblige, w końcu — jak to ujął pewien wielki Portugalczyk — nasz snobizm również stanowi sposób na życie, jeśli nie wieczne, to chociaż doczesne, rezultat na ogół zupełnie zadowalający, a my nie byliśmy szaleńcami, którym marzyłoby się cokolwiek więcej, jakieś mrzonki o dobru, prawdzie czy pięknie. Zwyczajnie uważaliśmy, że pewnych rzeczy nie wypada, a innych nie warto, to wystarczyło, nie zgadzaliśmy się co prawda w kwestiach szczegółowych (w sprawach wina czy muzyki), ale ogólnego zakazu nieodmiennie przestrzegaliśmy, jakby w nieodgadnionej tęsknocie za wiekiem dwudziestym, którego nikt się niby nie spodziewał, a który jednak przeminął.

Dochodzę do nieuniknionego wniosku, że próbował, jak tylko mógł, próbował i poniósł porażkę, jednak — jako że głupota zdecydowanie nie była jego mocną stroną — postanowił próbować gdzie indziej i jeszcze piękniejsze porażki ponosić, może z poetką z innego stulecia, w tym innym stuleciu deklamującą coś zupełnie odmiennego (Alberto Caeiro?, Ricardo Reis?, Álvaro de Campos?). Nie pozostawiono mu wyboru, toteż musiał odejść, to zawsze najlepsze rozwiązanie, zwłaszcza w obliczu tak spektakularnej nieuniknionej katastrofy, porównywalnej tylko z przenosinami bądź zniszczeniem biblioteki.

Kto wie, być może to on stanowił rozwiązanie paradoksu Beneta, zgodnie z którym, matematycznie rzecz ujmując, jeśli weźmiemy wystarczająco duży zbiór pisarzy (i uzupełnimy go o autorów niepiszących), to któryś z nich okaże się najpewniej metafizykiem, spełniając postulat: „Wcześniej czy później będziemy musieli znaleźć połączenie metafizyki z powieścią”. Jestem przekonany, że wcześniej wielokrotnie doświadczaliśmy takiego zespolenia, osiągniętego jednak klasycznymi metodami, które w obecnej dobie tracą sens, tak że — antycypując rozczarowanie — jedyną poważną alternatywą staje się zarzucenie twórczości, najlepiej przed samym jej rozpoczęciem, by później nie żałować pierwszego kroku, od którego może już nie być odwrotu, bo koniec końców zostaniemy skazani na wieczne nienasycenie.

Nie wiem, co stało się z Saudadem i jego księgozbiorem. Nie jest to i nigdy chyba tak naprawdę nie było istotne, jako że nie stanowiło clou narracji. Wiem za to, że w tamtej chwili niejaki Guy Montag, w alternatywnej wersji tej historii, spalił ostatnią książkę na Ziemi, Anna Karenina przezornie cofnęła się o dwa kroki, a Borgesowskie ptaki czy koń nie uratowały ruin amfiteatru, bo nie było już czego ratować, nie było amfiteatru.

Odejście Saudade uświadomiło mi jeszcze jedno. Jeśli zaiste jesteśmy tym, co piszemy, to zrozumiałem, że jestem nikim.

Adrian Krysiak – Zaprawdę dziwna forma istnienia
QR kod: Adrian Krysiak – Zaprawdę dziwna forma istnienia