Wkładała w to całą swoją uwagę i udawało się. Choć miała doskonały widok na otwarty grobowiec, księdza i znudzonego trębacza, który beznamiętnie odgrywał pogrzebowe szlagiery, to sama pozostawała na uboczu tak doskonałym, że nikt nie podejrzewałby, że uczestniczy w ceremonii. Może zresztą faktycznie w niej nie uczestniczyła, nie miała ze sobą nic, co zwykle żywi przynoszą zmarłym w ten ostateczny dzień, ani wiązanki, ani bukietu, ani choćby znicza w pretensjonalnym kloszu.

Nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu tu jest – ani sobie, ani nikomu innemu, kto jakimś cudem byłby tego ciekaw. Nawet Monika, która zwykle kwitowała zdawkowym „spoko” wszelkie jej pojechane pomysły, tym razem do ostatniej chwili robiła wszystko, żeby zatrzymać ją w domu. Nie skapitulowała nawet wtedy, gdy zamówiona przez telefon taksówka zatrzymała się pod oknami. Monika zmieniła wtedy front – już nie odwodziła jej od pójścia na cmentarz, zamiast tego nalegając, żeby poszły tam obie. Wyśmiała ten pomysł, pompując w swój rechot tyle jadu, ile tylko zdołała i dopiero to poskutkowało.

Czegokolwiek jednak nie powiedziałaby Monice i tak nie wiedziała, po co tu jest. Nie chciała tu być, ale była, bo musiała. Czuła przez skórę, że gdyby odpuściła sobie to wyjście, żałowałaby za długo, być może zawsze. Konspiracja, jaką teraz uprawiała, kosztowała tak niewiele, że mogła te niewygody pominąć w ogólnym bilansie. Nie znaczyło to jednak, że w myślach nie poganiała guzdrającego się księdza i nie zżymała się, kiedy trębacz niepotrzebnie przeciągał swoje wirtuozerskie popisy. Choć musiała tu być, to bardzo chciała jak najprędzej być gdzie indziej. Wszystko, co jej w tym przeszkadzało, było wrogie i nienawistne.

Uznała swój obowiązek za wypełniony z nawiązką, kiedy w końcu urna została złożona pod płytą z czarnego marmuru, trębacz schował instrument w wytartym futerale, a żałobnicy, ostrzeżeni prośbą o nieskładanie kondolencji, zaczęli się rozchodzić. Włączyła telefon, jakby włączała na nowo cały świat i jakby jej życie, zatrzymane niczym muzyka w odtwarzaczu, teraz dopiero zaczęło od nowa nabierać tempa. Sprawdziła komunikator, gdzie czekało na nią lakoniczne napisz po, opatrzone awatarem Moniki. Przez moment faktycznie chciała odpisać i nawet zaczęła zsuwać z dłoni zamszowe rękawiczki, ale szybko zrezygnowała. Ważniejsze było wydostanie się z cmentarza i złapanie taksówki, Monika była w tych planach na trzecim miejscu.

– Kluska, zaczekaj!

W pierwszej sekundzie w ogóle nie zareagowała. W drugiej zamarła jak rażona gromem. Jedyny człowiek, który tak do niej mówił, wypełniał sobą sześcienną urnę, przytrzaśniętą marmurową płytą pięć minut temu. Głos, który ją przywołał, należał do kobiety i poczuła od razu, że jest mocny i zdecydowany. Żałowała, że nie wystarczyło jej refleksu, aby udać, że nic nie usłyszała. Teraz było już za późno, tym bardziej, że zza pleców dobiegał do niej coraz głośniejszy stukot obcasów.

Nie miała tyle odwagi, żeby się odwrócić, stała więc w miejscu znieruchomiała jak posągi na okolicznych nagrobkach. Próbowała uporządkować skojarzenia, przewidzieć to, co może usłyszeć i co będzie w stanie odpowiedzieć, ale ten trud był daremny. Myśli rozbiegły się w popłochu, żeby chwilę potem wypełnić jej głowę chaotycznym skowytem. Pamiętała, jak się nazywa coś takiego, wiedziała to od swojego psychiatry, tachyfrenia, tak, to właśnie to słowo, zupełnie zbędne w tym momencie, ale uczepiła się go, jak tonący brzytwy.

– Cześć, Kluska.

Nie odpowiedziała. Nawet nie podniosła wzroku. Patrzyła w dół, wprost w stopy, swoje i kobiety, która właśnie stanęła tuż przed nią.

– Założyłam się z kimś o to, czy tu przyjdziesz, Kluska. Obstawiłam, że tak. I wygrałam.

Milczała. Jeśli nawet wymyśliłaby jakąś ripostę, jej gardło i tak odmówiłoby posłuszeństwa. Czuła, że zaczyna drżeć. Poczuła też ten niepowtarzalny zapach, jaki wydawało jej ciało, kiedy zaczynała się bać.

– Trzeba przyznać, że masz tupet. Za to przyzwoitości nie masz za grosz.

Po co tego słucha? Czemu nie ominie tej kobiety? Dlaczego jej stopy wbetonowały się w zmarzniętą ziemię?

– A właściwie to czemu „Kluska”? Taka chuda szczapa i kluska?

Jej krtań i język ułożyły się posłusznie, żeby odpowiedzieć „właśnie dlatego”, ale miała w płucach za mało powietrza, aby wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. A on nazwał ją tak przez czystą przekorę. Miała wieczną niedowagę, spowodowaną przez całą masę numerków z klasyfikacji ICD-10. To miał być taki jednorazowy żarcik, który wbrew zamiarom żartującego urósł do rangi uzusu. Hermetycznego, dwuosobowego uzusu. Ich intymnego uzusu.

– Wiesz, co jest śmieszne? Że to przecież ciebie powinni dzisiaj pochować, a nie Miśka.

Miśka. Kurwa, to też wie? Co jeszcze wie? I skąd?

– Jakim to cudem żyjesz, Kluska? Przecież tak pięknie umarłaś. I tak pięknie się pożegnałaś. A teraz Misiek gryzie piach, a ty…

Powoli zaczynała rozumieć, ale to nie dodało jej ani siły, ani odwagi. Oddychała właściwie tylko dlatego, że pamiętała, aby to robić i czuła, jak spada jej saturacja. Bała się, że jeszcze minuta i nogi ugną się pod jej nikłym ciężarem.

– Odezwiesz się? Przecież znasz tyle pięknych słów. Doktorat z Conrada piszesz po angielsku, a tu ani be, ani me.

Łomot jej serca wdarł się do mózgu i mogła przysiąc, że czuje w głowie gwałtowne pulsowanie swoich tętnic środkowych.

– Jak się czujesz, Kluska?

Skąd ta troska? Czyżby tak źle wyglądała? Czyżby tak bardzo było po niej widać ostatnie pięć dni, przeżyte w bezkształtnej malignie rzeźbionej przez koktajl z alprazolamu i tianeptyny?

– Jak się czuje taka szmata jak ty? Powiedz mi, mam prawo wiedzieć.

A więc to nie troska. Przez moment uwierzyła, że faktycznie w monologu tej kobiety jest jakieś zaproszenie do porozumienia i wspólnego opłakiwania zmarłego mężczyzny. Wiedziała już, że to mrzonka i że cokolwiek powie, da sygnał do frontalnego ataku, którego nie zdoła odeprzeć. Milczała, gryząc wargi do krwi.

– Spójrz mi chociaż w oczy, Kluska. Tyle odwagi chyba wykrzeszesz.

Podniosła wzrok. Wiedziała kogo zobaczy, bo znała tę twarz ze zdjęć, które pokazywał jej Misiek. I zobaczyła – kobietę po czterdziestce, o twarzy jak z alabastru. Spodziewała się wilgotnych oczu i smutku wypisanego każdym mimicznym mięśniem, spuchniętych powiek i zmęczonej cery. Zdumiała się, gdy zobaczyła coś zupełnie innego. Zimne, skupione źrenice, tęczówki bez najdrobniejszego nawet śladu łez, precyzyjny, wystudiowany makijaż i pewną siebie determinację, która doskonale wie co zrobić, żeby dopiąć celu.

– Wyglądasz jak porzygana kupa, Kluska. 

Trafiła w samo sedno. Nie można było wyrazić tego trafniej. Widziała się w lustrze tuż przed wyjściem z domu, albo raczej z tego, co nazywała domem, a co było jedynie obskurną kawalerką wynajętą za grosze.

– Odezwiesz się?

Jeszcze mocniej zagryzła wargi. Zabolało tak, że poczuła wzbierającą nagle falę łez. W pierwszym odruchu próbowała to powstrzymać zanim nabierze siły, ale już po sekundzie zrozumiała, że jeśli teraz się rozpłacze, to ta stanowcza kobieta nie będzie miała serca jej dręczyć i oskarżać o rzeczy, o które znacznie skuteczniej oskarżała się sama od chwili, gdy dotarła do niej wieść, że Misiek zmarł.  

Zrobiła więc to, co robiła dziesiątki razy, gdy musiała obezwładnić prawdziwego czy urojonego wroga, obojętne, czy była to matka, domagająca się odrobienia lekcji, czy szkolna pedagog, wypytująca natarczywie o tabletki znalezione w plecaku czy w końcu Misiek, rzucający w twarz diagnozy jej stanu, diagnozy, które były gorzkie, obraźliwe i prawdziwe w każdym calu.

Płakała. Płakało całe jej ciało, każdy mięsień, każde naczynie i każdy nerw. Robiła to mistrzowsko. Kiedy zainscenizowała taki płacz na castingu do studenckiego koła teatralnego, szacowne jury zamarło ze zgrozy sądząc, że nie wytrzymała stresu i ryczy na poważnie.

A przecież ostatni raz w życiu płakała naprawdę, kiedy z przepicia zmarł ojciec, a matka oznajmiła jej i bratu, że w domu nie ma pieniędzy na prąd, gaz i jedzenie. 

Ale ta kobieta nie reagowała. W żaden sposób. Poczuła, a może raczej wiedziała, że strumień łez zaczyna zmazywać z jej twarzy pośpiesznie nałożony podkład i że dzięki temu wygląda jeszcze żałośniej, co – jak doskonale wiedziała – zawsze rozbrajało wszelkie zagniewania Miśka.

– Kluska, to na mnie nie działa.

Gówno prawda. Misiek też tak mówił, że potem wytrzymywał góra pół minuty.

– Kluska, nie rozumiesz? W dupie mam twój płacz. Albo inaczej – widok ciebie robiącej z siebie rozmazane gówno może mnie tylko ucieszyć.

Przecież ona ma rację. Kurwa, ona naprawdę ma rację.

– Wiesz, jak umarł Misiek?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– A wiesz, że to ja nazwałam Miśka Miśkiem na długo przed ślubem?

Nie wiedziała. Aż do teraz była przekonana, że tylko ona tak się do niego zwraca.

– Chcesz wiedzieć, jak zmarł?

Poruszyła głową w sposób, który mógł oznaczać wszystko. Ciągle jeszcze płakała, ale jej szloch wygasał, a łzy zaczynały wysychać.

– Miał zawał. Myślę, że to się stało, kiedy siedział przed komputerem i czytał twoje maile. Myślę też, że wstał, przeszedł kilka kroków i upadł, strącając z półki kubek z kawą. A potem czołgał się do kuchni, bo tam na stole zostawił telefon. I doczołgał się, ale nie potrafił dosięgnąć blatu. I tam umarł.

Wystarczył ułamek sekundy, aby zobaczyła to w wyobraźni. Wzdrygnęła się. „Altanka, biedronka, cebula, dopamina…”. Takiej wyliczanki z przypadkowych słów, rozpoczynających się od kolejnych liter alfabetu, nauczyła jej terapeutka. To miał być sposób na natychmiastowe odgradzanie się od natręctw, które dopadały ją wtedy, gdy obawiała się ich najbardziej. Czasem działało, czasem nie.

Tym razem nie zadziałało wcale.  Widziała to, widziała Miśka z twarzą wykrzywioną bólem, skręconego w paroksyzmie cierpienia, z dłonią wzniesioną ku górze w geście, który nie mógł już nic zmienić.

Kurwa.

„Antoni, Bronisław, Czesław, Damian…”

– To ty go zabiłaś, Kluska.

Gówno prawda. Zabiła go fizjologia, cholesterolowe złogi, kiepska dieta, litry kawy, tuziny fajek, ciągłe niewyspanie, wiek i stres. Stres.

Stres. Trauma. Upokorzenie. Wyparcie….

– Kiedy go znalazłam, nie żył od kilku godzin. Co najmniej od pięciu. Tak mi napisali w świadectwie zgonu.

Kiedyś tam, wieki temu, jeszcze jako dziecko, była zafascynowana biologią. Tak w każdym razie lubiła myśleć, chociaż gdzieś pod skórą wiedziała, że naprawdę najbardziej pasjonowała ją śmierć. Ciągle pamiętała jak to jako sześciolatka zrobiła sekcję zwłok martwego szczura znalezionego tuż za progiem domu. Pamiętała swoje podekscytowanie zawartością świeżego truchła. Pamiętała, jak bardzo w szkole przykuwały jej uwagę słoje z zatopionymi w formalinie preparatami, od których reszta klasy odwracała się z obrzydzeniem. Nie mogła więc nie wiedzieć, że postępujący rozpad ATP najdalej po czterech godzinach spowoduje stężenie pośmiertne, obojętne czy u wróbla, słonia, czy człowieka.

Powinna była pójść na medycynę, a nie na tę pieprzoną filologię, po której jej wartość na rynku pracy była niższa, niż kasjerki w sklepie wielkopowierzchniowym. Miała 27 lat, otwarty przewód doktorski i żadnych widoków na przyszłość.

– Był już zimny i sztywny. Przynajmniej nie miałam złudzeń, że cokolwiek mogę dla niego zrobić. Oprócz telefonu do zakładu pogrzebowego.

No i co z tego? Po co jej ta wiedza? Co niby ma z nią zrobić?

– Leżał twarzą do ziemi. Tak umarł.

Umarł to umarł. Każdy jakoś umiera. Jedni leżąc, inni siedząc. Chyba tylko stojąc nie da się umrzeć. A nie. Da się. Wisielcy umierają stojąc. No, w każdym razie w pionie.

– To ty go zabiłaś, Kluska.

Powtarzasz się. Już to mówiłaś. Chociaż poprzednim razem to brzmiało jakby inaczej. Hardziej. Teraz łamie ci się głos. Tylko mi się tu nie rozbecz, Czarna Wdowo.

– Czytałam twoje maile. Wszystkie pięć. Misiek zostawił włączony laptop, jakby chciał, żebym je przeczytała.

– Nie miałaś prawa!

Nie poznała swojego głosu. To naprawdę ona to powiedziała? Jakim cudem?

– Naprawdę nie miałam? To kto miał? Policja? Prokurator? Ciesz się, że im tego nie pokazałam, spędziłabyś na przesłuchaniach wiele inspirujących godzin. Ciekawe, jak wytłumaczyłabyś to Kacprowi.

– Nie mieszaj do tego Kacpra! Zabraniam ci!

– Kluska, ty już nic nie możesz. Ta karuzela już kręci się bez ciebie, chociaż to ty puściłaś ją w ruch. Nic mi nie możesz kazać. Niczego mi nie zabronisz. Nie masz nade mną żadnej władzy.

Płacz. Płacz. No żeż kurwa, płacz. Zagłusz tę tyradę, niech nie wcieka do twojego mózgu, niech nie zalewa go paniką i przerażeniem. Płacz!

– Czytałam twoje maile kilkanaście razy. A potem je wydrukowałam i zaniosłam Krukowskiemu.

– Nie miałaś prawa!

Zaśmiała się. Krótko, szyderczo, prowokacyjnie.

– Pozwij mnie, Kluska. No, śmiało. Okaż mi swoją moc.

Nie wiedziała co odpowiedzieć. Bo co niby mogłaby teraz powiedzieć?

– Krukowski jest drogi, ale za to wydał mi opinię na piśmie. Z profesorską pieczątką, podpisaną złotą montegrappą z lazurowym atramentem sailora, kosztującym tyle, co niezłe perfumy. Krukowski nie omieszkał się pochwalić. Obleśny narcyz, ale zna się na rzeczy.

Kurwa, przecież nie musi tego słuchać. Dlaczego tu tkwi? Dlaczego nie odwróci się do tej kobiety plecami albo po prostu ominie ją łukiem i pójdzie w swoją stronę?

A tego bufona Krukowskiego poznała dobrze, kiedy leżała w psychiatryku po tym, jak na obozie naukowym przesadziła z amfą. To był pierwszy raz w życiu, więc nie wiedziała, jak zareaguje.

Nigdy już więcej nie wzięła tego gówna.

Po prostu przerzuciła się na to, co było bezpieczne i legalne. Nikt się do ciebie nie przyjebie, kiedy masz pół torebki w lekach przeciwbólowych, a ona akurat ładnie szła na pseudoefedrynę. szczególnie w interakcji z anksjolitykami, przepisywanymi przez zaganianego i naiwnego jak dziecko psychiatry z uczelnianego ZOZu. Doktorek posłusznie łykał wszystko, co mu bajdurzyła.

– Krukowski uważa, że jesteś socjopatką. Że tylko ktoś wykastrowany z empatii może napisać pięć listów pożegnalnych, jeden za drugim. Że tylko ktoś o skrajnie toksycznej osobowości może opisywać w szczegółach ukochanemu rzekomo mężczyźnie, jakimi prochami się właśnie zabija i w jakiej ilości.

Socjopatką. Bzdura, co ta kobieta przysrywa. Socjopaci nie robią doktoratów i nie błyszczą na międzynarodowych konferencjach. Bzdura. Cipa. Dupa. Egzegeza.

– Kluska, powiedz, kim trzeba być, żeby napisać w temacie maila Przeczytaj dopiero wtedy, gdy się dowiesz, że nie żyję? No kim?

Ona to napisała? Nie, to kłamstwo. To wszystko to kłamstwo. Ta kobieta nic nie wie, po prostu blefuje.  

– Tak pięknie się pożegnałaś. I życie odebrałaś sobie dla Miśka. Żeby był szczęśliwy. Żeby odbudował małżeństwo. Żeby zapomniał o tobie.

Przecież to prawda. Przecież napisała prawdę. O co chodzi tej kobiecie?

– Kluska, ty ponoć uwielbiasz turpistów, więc proszę. Ty nie jesteś chora. Ty jesteś pojebana. Zainscenizować samobójstwo po to, żeby ukarać kogoś, kogo podobno kochałaś jak nigdy przedtem… Kluska, wymyślić coś takiego to już jest sadyzm, ale rozegrać to z zimną krwią… Nie pojmuję.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? Co?! – jeśli ma odeprzeć ten atak, sama musi nacierać i to nacierać mocniej od niej. Mocniej i bezczelniej. Musi mylić tropy, plątać wątki, krzyczeć i oskarżać. Była w tym mistrzem i to od zawsze, na długo zanim przed jakimś seminarium musiała przeczytać Erystykę Schopenhauera. Trenowała to od dziecka – na ojcu, póki żył, na matce do dzisiaj, na rodzeństwie, nauczycielkach i wychowawczyniach, promotorze, całej Radzie Wydziału, lekarzach i terapeutach. Dokonała mistrzowskiej syntezy – wykreowała atakującą i agresywną ofiarę wyimaginowanych agresji, upokorzeń i zniewoleń.

Grała to dziesiątki razy, ale czuła, że tym razem daje popis życia, tym gwałtowniejszy, że spod farmakologicznego otumanienia coraz mocniej dobijała się do niej myśl gorzka jak wymiociny – że to, co o sobie słyszy, to prawda. Tak, jest pojebana, jest toksyczna i samą swoją obecnością niszczy ludzi, którzy w swojej naiwności jej zaufali i którzy w swojej głupocie uwierzyli, że mogą jej pomóc.

Używała takich ludzi, bo byli jej przydatni, a kiedy już do szczętu zatruwała im dusze, porzucała ich jak stare foliowe reklamówki, starannie dbając o to, żeby wypalić w nich bolesne poczucie winy.

Udawało się zawsze. Tylko z Miśkiem udało się za bardzo.

– Co ty możesz o tym, wiedzieć? – wycharczała znów, widząc, że pierwszy raz odbił się od wdowy jak echo od ścian tunelu – Co ty wiesz, co się czuje, gdy świat ci się wali na głowę? Skąd możesz wiedzieć, jak to jest, kiedy życie boli tak, że nie da się tego dłużej znieść?

– To powiedz mi, jakim cudem stoisz przede mną żywa? Kiedy przestało cię boleć? Po piątym liście?

– Gówno wiesz, paniusiu – poczuła, że właśnie odkryła miejsce, w które powinna uderzyć i postanowiła zrobić to z całym impetem, nie bacząc na to, że ludzie wkoło zatrzymywali się zdumieni, patrząc na jej dygoczące ciało i wsłuchując się w jej obłąkańczy bełkot.

– Kluska – jak ta kobieta to robiła, że nawet nie podnosiła głosu? Na jakich była prochach, że pozostawała tak doskonale niewrażliwa na sztuczki, które każdego rozkładały na łopatki?  – Kluska, wiesz co mnie zdumiewa? Jak ktoś taki jak Misiek mógł ci wierzyć? Jak mógł wziąć za dobrą monetę twoje tanie sztuczki? Jak to się stało, że nie zauważył, kim ty naprawdę jesteś?

– A kim niby jestem? No kim?!

– Wiesz to doskonale sama, Kluska. Napisałaś to w czwartym mailu. Jesteś bezmyślnym śmieciem. Oszustką i manipulantką. Jednego tylko nie napisałaś – że jesteś socjopatką.

Szukała riposty, ale nie znajdowała już nic. Już nawet nie chciała jej znaleźć. Dopiero teraz jej nogi znowu zaczęły być posłuszne. Zrobiła krok w bok, ale zanim udało się jej ominąć kobietę w czerni, ta złapała ją za nadgarstek tak mocno, że ból sparaliżował każdy mięsień.

– Słuchaj mnie, Kluska. Mam komputer Miśka i mam jego telefon. Mam wszystkie wasze maile. Mam hasło do komunikatora i wszystkie wasze rozmowy. Mam dostęp do chmury, gdzie trzymaliście zdjęcia.

Kurwa. To dlatego od wczoraj nie może się zalogować. Chciała usunąć to konto, ale zamiar spalił na panewce, a ona nie miała głowy, żeby drążyć to dalej.

– Jutro punktualnie o dziesiątej zjawiasz się w izbie przyjęć u Krukowskiego i mówisz lekarzowi dyżurnemu, że przysłała cię pani Edyta. Czeka cię detoks, odwyk, farmakologia i psychoterapia. Krukowski ma wobec ciebie plany na minimum trzy miesiące. Jeśli dowiem się, że do niego nie poszłaś albo że urwałaś się z leczenia przez upływem 90 dni, twoja korespondencja i zdjęcia trafią do Kacpra, matki, promotora, dziekana i prokuratora.

Aż otworzyła usta, bo palce tej kobiety jeszcze mocniej zacisnęły się na jej nadgarstku. Tak mocno, że aż do granicy ostatecznego bólu.

– Wiemy obie, że tego chciałby Misiek, że tłukł ci to do głowy od pół roku, a ty zlewałaś go, bo przecież masz nad wszystkim kontrolę. Nie masz nad niczym kontroli. Jesteś wyzbytą uczuć bezmyślną gówniarą. Krukowski twierdzi, że socjopata zmienia postępowanie tylko pod wpływem strachu, a że etyczny psychiatra nie posunie się do gróźb, to leczenie socjopatów skazane jest na porażkę. Ale ja nie jestem psychiatrą. I mam w dupie etykę.

Patrzyły sobie w oczy. Długo, w milczeniu, w powietrzu gęstym od nienawiści. Nadgarstek bolał coraz bardziej, czuła, jak drętwieje jej dłoń.

– Weź szczoteczkę, kapcie, szlafrok i podpaski. Telefon i tak ci zabiorą. A teraz będzie najlepsze.

No, mów. Co może być najlepsze w tym gównie?

– Kiedy znalazłam Miśka, wracałam od adwokata. Z pozwem rozwodowym w torebce. Wychodzi na to, że twoja epistolografia uprościła mi życie, bo nie muszę walczyć w sądzie o dom, samochód i konto.

Czyżby tamta czekała na odpowiedź? Jaką niby?

– Misiek mówił ci o mojej siostrze?

Coś tam mówił. Lubił mówić.

– Była w twoim wieku, kiedy dostała zawiasy za posiadanie. Dwa lata później dodali jej do tego ósemkę za wypadek na prochach. Powiesiła się w więzieniu.

Rzewna historyjka. Współczuję straty.

– Wysyłając cię do Krukowskiego, spłacam dług wobec niej. I obym nie zobaczyła cię nigdy więcej.

Dopiero teraz wdowa puściła jej rękę, odwróciła się i odeszła spokojnym, równym krokiem, stukając obcasami po oszronionym asfalcie.

Nadgarstek, otrzewna, psychoza, ryspedyron…

Nadgarstek, obrzęk, psychoza, ryspedyron…

Sławomir Wernikowski – Kluska
QR kod: Sławomir Wernikowski – Kluska