Rozdział I. Przypadek

Ostatecznie umarłem, minęły cztery miliardy lat, Słońce zgasło i Ziemia umarła, a z nią zagrożenie, że ocknę się któregoś dnia po drugiej stronie tęczy, na tym pierdolonym padole, jako jeden z bliźniaków w Auschwitz, albo dziecko z bolącym zębem, albo świnia w jarzmie porodowym prostym, albo jako morderca, albo jako ofiara splotu niefortunnych zdarzeń, albo jak wyrwany z pięknego snu pierwszy w Sonderkomando.

Ocknąłem się na innej planecie. Zastanowiła mnie towarzysząca od pierwszej chwili pewność, że jest to jeszcze gorsze miejsce. Od razu potrafiłem mówić i pisać, byłem też dojrzały i jakby źle naćpany; pomyślałem że świat jest ładny po narkotykach, w sensie widoczków: ładnych widoczków domagających się opisu, z którym jednak miałem taki problem, że byłem zbyt oszołomiony, by mu sprostać.

Pomyślałem, że jestem po prostu kiepsko naćpany, być może na granicy przytomności leżę pod knajpą, może nawet we własnym łóżku, zaraz się skończy złe samopoczucie i zdołam ocenić przebieg zdarzeń.

Niestety nie byłem naćpany, a możliwość podjęcia próby opisu była przerażająca, szpetna, zniechęcająca. Zamknąłem oczy, ale nie było żadnej różnicy.

Ja, Mikołaj Świadek, zaznaczam swoją obecność w nowym świecie, na nowej planecie, o której nic jeszcze nie wiem; zdaję tu relację z mojej samotni, do wiadomości innych, którzy tu będą.

Czas określam paleniem, ćpaniem i oddawaniem moczu. Kiedy kończę palić, ćpam, potem leję. Lejąc myślę o papierosie, o którym piszę, ćpając.

Zdaje mi się, że wszystko zaczyna się układać zgodnie z jakimś schematem.

Kiedy otworzyłem oczy, stałem w oknie, z którego widok, mimo pewnych walorów estetycznych, powodował, że stałem w nim ponury. Tęcza, tłusta i pokaźna, była biało czerwona.

Rozdział XXIII. Andrzej Pies

Zanim wyszedłem z wynajmowanego mieszkania w centrum, które właśnie przestawało być moje, a w zasadzie nasze – bo rozpad konkubinatu był nieunikniony i przypięczętowany odbytym właśnie ostatnim stosunkiem – ściągnąłem prezerwatywę z fiuta, wyrzuciłem do śmieci, dekorując górkę lateksem przyjmującym kształt omdlałej postaci, i przekroczyłem próg tej chaty, co do której nie miałem przecież wątpliwości, że będzie na zawsze. I zagwizdałem na psa, który przybiegł akurat bez wahania, wystukując pazurkami na panelach rytm do zawsze.

Och, kiedy ubierałem pierwszy raz prezerwatywę, nie miałem wątpliwości, które dotkliwie jednak dawały o sobie znać w początkowym okresie zgłębiania tajników masturbacji. Najpierw myślałem o czymś przyjemnym, jak o wycieczce w góry. Wyobrażałem sobie jakiś widoczek i ładnie go opisywałem. Spowiadałem się codziennie z tego samego grzechu u księdza, któremu po chwili podawałem ampułki z wodą i krwią, dzwoniłem pod podniesienie i podstawiałem patenę pod brody ludzi bez wątpliwości.

Prawdziwy sens walenia gruchy odnalazłem w gazetkach, które podrzucała mi stara, były to czasopisma o profilu na wskroś antymasturbacyjnym, pełne przejmujących świadectw walki dłoni z członkiem, walki nierównej, ale z pozytywnym morałem o powstawaniu spod krzyża i kontynuacji podróży w kierunku wskazanym przez palec przeznaczenia.

Ostateczne zwycięstwo miałem odnieść podczas rekolekcji, na które wiózł mnie, nieskory do rozmów, stary, stanowczo i opryskliwie pokonując przestrzeń między domem a miejscem odnowy. Gorączkowałem, miałem dzień opóźnienia. Miejsce to było najprawdopodobniej najbardziej oddalonym punktem względem miejsca mojego zamieszkania, trzeba przyznać, że z widoczkami ładnymi, lasem i rzeką. Kiedy wysiadłem z samochodu starego, który mając w dupie etykietę pożegnalną, natychmiast odjechał, zaproszono mnie do kręgu, kazano chwycić za ręce osoby wokół, obracać przy piosence o

matce, która pod krzyżem stała, matce, która się z synem żegnała, która uczyć cię będzie pokory, cierpienie znieść ci pomoże,

następnie ksiądz powiedział, że musi to przemyśleć, ale coś mu mówi, że nie powinienem tu być, i poszedł się modlić. Przypomniało mi się, że ta krew w ampułce przestaje być winem dopiero po dzwonku, czy tam chuj, zaczyna być od dzwonka, teraz to już bez znaczenia.

Zanim wyszedłem z tego mieszkania, wciągnąłem w nozdrza zapach rozczarowania. Ostatni rok nie obfitował w grzech pierdolenia. Wciągając do nosa, nie miałem ochoty. Chlejąc, nie miałem nastroju. Konkubinat wkraczał w fazę wielkiego karłowacenia. Jedynie pies utrzymywał mnie w równowadze, wystukując pazurkami na panelach znany rytm. Myślałem o wyjściu do lasu, otarciu dłoni w mech, twarzy w paproć.

– Andrzejku, patrz, to on – powiedziała na mój widok matka, przy czym odnotować należy, że zdrobnienia w jej ustach zawsze zapowiadały pasmo zgrubień, każdy Andrzejek otwierający zdanie, miał kończyć się, nazwijmy to policzkiem, krwią, źle dobraną dłonią.

Mówię wam, najgorsza jest bezdomność, ale przecież czytaliśmy o rzeczach gorszych, więc uznajemy za słuszne dążenia do zlikwidowania tej planety, bo jeśli miałoby się tak stać, że po śmierci wracamy znowu do znanych nam form cierpienia, to lepiej, żeby tej planety nie było. Nie chcę być pająkiem, dzieckiem z bolącym zębem, świnią, więźniem, moją matką, bólem, gorączką, krową, żołnierzem, głupkiem.

– Bóg powiedział mi, że nie możesz tu być. – Ksiądz nie miał wątpliwości.

Odwiózł mnie tego samego dnia do domu, co dobrze świadczyło o jego Daewoo Tico, wysadził pod blokiem i odjechał, nie udzielając ani rad, ani błogosławieństwa przed postojem w drzwiach mojego kłopotu.

Moja stara długo dzwoniła po kuriach, znajomych biskupach i innych chujach, zanim do niej dotarło, że to Pan Jezus kazał mi wrócić do domu. Kiedy kazała spierdalać, zapragnąłem psa, małego kundelka z jakiegoś podrzędnego schroniska, i tutaj należy oddać honor performatywności języka, bo rzeczywiście jest, wystukuje na panelach pazurkami rytm mojego życia

– Kochanie, obudź się – szarpałem ją delikatnie – wyobraź sobie, że oni mają rację, że wszystko zmierza w najlepszym kierunku.
– Co?
– Zagłada planety. Jeśli zniknie, nie będziesz bolącym zębem, świnią, głodnym dzieckiem, świnią w jarzmie, narkomanem, głupkiem.
– I tak zniknie. Daj mi spać. I przestań ćpać. Jutro odchodzę.
– Powiedz do mnie Andrzejku.
– Andrzejku.

Rozdział II. Okno

Gdym się obudził, postanowiłem zaraz u siebie uczyć się języka tego kraju.

Poznałem ten język, kiedy opisałem tęczę. Wprawiło mnie to w wielki smutek, ponieważ spodziewałem się czegoś innego.

Z drugiej strony nic się nie działo. Biało czerwona tęcza pasła się niezależnie od opisu, który przemilczałem. Wiał silny wiatr. Stałem w jedynym oknie bloku tej planety, pozwalałem wiatru wpadać w nozdrza, wracałem do kibla, lałem, głaskałem psa, wciągałem kreskę i wracałem do okna.

Miejsce, w którym się znalazłem jest w pewien sposób piękne, powiedziałem do psa. Pies odpowiedział skomleniem, które odczytałem jako potwierdzenie.

Rozdział XCL. Łysek z pokładu ID

Na początku jest tunel. Byłem gotowy, wiedziałem, że stoi za moimi plecami, prawdziwa dama. Rozpoczęły się wyrzuty sumienia, których dotąd nie znałem, myślałem że główny problem polega na nieprzystawalności opisów do nazw własnych, ale dokładnie rozumiałem je w wielu językach, wyrzucały mi dzieci Niemców, dzieci Ruskich, Żydów, oraz te zupełnie pozbawione cech, acz skrupulatnie notowane opisy przyrody, w końcu tutejsze małe skurwiele w tej wulgarnej i niewinnej gwarze, słyszałem też szczekanie psów, śpiew ptaków i krzyk zarzynanej świni. Blade światełko biło od fluorescencyjnej figurki naszej świętej patronki.

Od tego koksu czarno to widziałem.

Na końcu tunelu jest pies. Pies jest dobrą i niechcianą alegorią ludzi tutaj. Pies z psem, owszem, człowiek z psem z drugim psem, owszem. Kundle zewsząd, psy każdej maści, obwąchujące się i srające, ludzie dzielący się na sprzątających i nie. Wymieniających uprzejmości w imieniu swoich psów i cisi, obserwujący. Opowiadający niezwykłe historie swoich zwierząt. Historie tysięcy psów, którym zabrakło języka w pysku.

Pierwsze, co powiedziałem do grubasa z bokserem, to że pies mu robi kupę na parkingu. Wcześniej wkurwiłem go, argumentując jego niechęć do pedałów skrywanym pedalstwem. Pomyślałem, że im więcej deklarowanej nienawiści do pedalstwa, tym więcej pedalstwa w istocie.

– Gdzie srasz, pedale – niby zwrócił się do psa, ale bardziej chyba do siebie.

W dobry nastrój wprawiła mnie jego pokraczna logika; ten bokser z uciętym ogonem i otwartym spojrzeniem, i nosem wnikającym w szczyny innych psów, szczający na szczyny tamtych, i jego ramię, którym przywarł na chwilę do mojego.

– Dlaczego upierdoliłeś mu ogon? – zapytałem.
– Takiego żech go znaloz – powiedział gruby, czym zaskarbił od razu mój szacunek i sympatię. I byliśmy jak dwa psy z hałdy, jak te starzyki z psami spacerujący po trupach matek kopalń, po jelitach krupnioków owiniętych w gazety, petach, pod szybami kopalnianymi, industrialnymi fiutami, które dalej tkwiły w dupie trupa. My, głos tej ziemi, nowy, inny, różnorodny.
– Twój bokser z uciętym ogonkiem zesrał się na środku parkingu, ale nie uważam, żeby przez to ten kraj stał się bardziej gówniany – powiedziałem.

Na końcu języka jest tunel. Było trzech kolesi, plus taki jakby agent, który pozbawiony cech ludzkich, był taką zabawką tych dwóch, ciemny, z czapką wpierdolką, starający się wyprzedzić intencje swoich panów, jednego młodego agresywnego, i tego drugiego, który robił za guru i rzadziej się odzywał.

– Mój agencie – powiedziałem do kolegi z bokserem – powiedz im, że możemy iść na rękę, ale jeśli chodzi o wpierdol, to dopiero we wtorek.

Miałem trzydzieści trzy lata i wydawało mi się, że jestem treścią tego jelita. Tej dziwnej krainy pełnej psów z najodleglejszych zakątków kraju, z różnych schronisk, fundacji, osób prywatnych, ulic i wiejskich dróg, bud, kojców, kundli ruchających się naturalnie i szczekających tak, jakby nie było gruby, grudy ziemi, bo i owszem – nie było jej już, brak matki był jak brak kopalni. O kopalni myślałem tylko w kategoriach tunelu, a o tunelu jak o grobie, z którego wychodzi nowy Łysek z pokładu Idy, Łysek z pokładu id, powiedziałem już na głos, ale nikt się nie zaśmiał. Czytał ktoś z was Gustawa Morcinka? Taka nowela o miłości człowieka do konia. Miłości pogrzebanej, jak ten, nie przymierzając, pies – zapytałem.

– Wypietdalaj – powiedział małomówny, bezzębny.
– Zaro ci jebna – dodał drugi, a trzeci człowiek, który zrzekł się człowieczeństwa, machał rękami, zagarniał treść gestem.
– O co wam, chłopaki, chodzi? – powtórzyłem wątpliwość – W naszym wspólnym interesie jest określenie nowej, śląskiej tożsamości.

Pomyślałem o Gustawie Morcinku, którego przeczytałem tylko dlatego, że miał na nazwisko tak, jak chciałem, żeby do mnie mówiono w dzieciństwie.

– O to, że dziwnie godosz, gorolu.

Jebnąłbym mu, ale od dwóch dni uczestniczyłem w odwraceniu sensu tego miejsca. Wciągałem koks, fedrowałem tunelami śluzówek tę moją grubę, oraz piłem, chlałem akurat zgodnie z tutejszym zwyczajem, siedziałem więc do rana z Arkadiuszem w Ambasadzie Łososia i Burbona, do której miał klucze. Od.

Kiedy usłyszałem przykrą gwarę, poczułem się kurewsko samotny, stara gwardia napierdalała o swoich niejasnych sprawach, zahaczając od czasu do czasu o znane oświęcimskie bon moty.

– Trochę po rusku, trochę po niemiecku, trochę gwarą. Prawdziwi Polacy. Ale wiecie, co mi się u was podoba, stare śląskie chłopy? Że nic o was nie wiadomo, a w szczególności nic nie wiadomo o waszych rodzicach, dziadach i babkach. Brak kultury wypowiedzi rekompensujecie świadomością niemożności wypowiedzenia. Jak stare zwierzęta.

Ten stary się przysłuchiwał, kiedy powiedziałem temu ciemnemu, żeby przekazał kolegom, że są małymi chujami, których starzy myli sobie plecy po szychcie, i mieli takie pedalskie oczy, zupełnie jak ich patronka, święta Barbara, która stała zresztą za moimi plecami, podobnie jak krasnal i szczur. Został tylko koń, nie miałem pojęcia, jak umiejscowić w tym gównie konia, nowego Łyska, i przypomniałem sobie jeszcze raz tego starego, który teraz nic nie mówił, jak przyznał mi się parę godzin temu w Ministerstwie, że jego babka Niemka była szefową gestapo w Zabrzu, a jego dziadek, Polak, policjantem.

– Też jestem z porządnej rodziny – zagaiłem, i przypomniawszy sobie jego bardzo uległą córkę, dopytałem.
– Biłeś ją?
– Nigdy.

Ten stary był zupełnie bierny i ta bierność mnie ujęła. Podobno dziadkowie byli dobrzy, szczodrzy i małomówni, nie licząc przedśmiertnych wyrzutów sumienia wyrażanych w dwu różnych językach plus w gwarze w bardzo późnej, osiemdziesięciokilkuletniej przejrzałości. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem tym chujom, że mają przestać pierdolić, bo w obliczu pamięci o dziadku i babce jednego z nas ich połowiczne, lokalne, źle wyartykułowane problemy nie przystają do nowego wyobrażenia Łyska, tak, tego kochającego konia, opisanego przez moje wymarzone i niedoszłe zdrobnienie, Gustawa Morcinka, chłopa z gruby, któremu kazali pisać, a on pisał, rył w dziwnych korytarzach języka, i był uczciwym pisarzem, który postawił na miłość człowieka do zwierzęcia, miłość niezapamiętaną, nieważną, niebyłą, ślepą.

Pierwszemu oddałem, był słaby, chociaż pewnie jadł regularnie krupnioki i żymloki, a w niedzielę roladę z modrą kapustą podane przez matkę, o tak, matka czasami lśniła w tym układzie, była ważna, gdy odbijał się w okach jej rosołu, obficie zaopatrywał swoją obecność w tłuste mięso, chodził też na siłownię, bił się chętnie i często, kompensując tak sobie potrzebę bliskości innych mężczyzn podobnych jemu, ujadających w tej bolesnej gwarze, która mogłaby być językiem psów; rozjebałem mu pysk za pierwszym uderzeniem, drugi i trzeci wycofali się nagle, bo w tunelu pojawił się bokser Grubego. Odwróciłem wzrok i skierowałem kroki do mieszkania, ale mojej uwadze nie uszedł fakt, że Gruby był też zupełnie łysy.

Rozdział III. Wołacz

Postanowiłem zaraz uczyć się języka tego kraju.

Planeta przy pierwszym poznaniu jawiła się miałko, sucho, niewyraźnie. Kiedy pierwsze skupisko ludzkie pojawiło się w zasięgu wzroku, nadstawiłem ucha, ciekawy, o czym mówi się teraz.

Ludzie ci rozmawiali ze sobą w parach, stojąc jeden naprzeciw drugiego i uderzając się otwartymi dłońmi w policzki, bełkotali.

Och, mógłbym nie przejąć się tym wcale, i zgodnie z naturalnym prawem oczekiwać ukamienowania, spalenia, czy tam czego; ale charakterystyczny szczegół tej komunikacji wyostrzył zmysły tak, że zacząłem rozumieć. Otóż komunikaty tych nieszczęśników, oddawane z mocą, krzyżowały się, i dopiero spod ramienia krzyża, wzmocniona policzkiem, wyłaniała się treść.

Rozdział IV. O

– Andrzejku.
– Nie, kochanie, inaczej.
– Kurwa, nie mam ochoty, nie kocham cię, nie chcę tu być, niedługo się wyprowadzę, proszę, daj mi spokój.
– Unieś buzię trochę wyżej i powtórz to, co powiedziałaś.
– Odpierdol się.
– Nie przerywaj, teraz nasze komunikaty krzyżują się, uderz mnie w twarz.
– Chciałabym cię zabić.
– Teraz powinno być słychać treść.
– Chciałabym, żeby nie było ciebie, i świata, w którym cię pokochałam.

Marcin Bies – Mikołaj Świadek
QR kod: Marcin Bies – Mikołaj Świadek