Ścierka

Kropla potu płynie w kierunku czarnych bawełnianych majtek. Tam wchłonie ją wyblakły materiał. Ewelina, skupiona na obieraniu ziemniaków, nie poczuje spływającej po plecach wilgoci.

Tego dnia w prezydenckiej kuchni jest bardzo gorąco, a oni wszyscy zdają się tego nie zauważać. Dariusz ma wielkie plamy pod pachami, a mimo to wyskubuje pióra z szóstej przepiórki. Anna z gorąca dostała wypieków, a mimo to nakłada krem na trzeci zrobiony dziś tort.

Jest siódma rano. Dariusz pierwszą przepiórkę wziął do ręki trzy godziny temu. Anna krem na pierwszy tort nałożyła chwilę przed piątą. A Ewelina… Ewelina nie wyszła z kuchni od wczoraj. Nie spała i nie jadła. Była odpowiedzialna. Dlatego większość dań poukrywanych obecnie w wielkich lodówkach to owoce jej pracy. Osiemdziesiąt pulpecików z sosem pomidorowym i cukinią, siedem kilogramów burgerów z indyka, osiem szarlotek, dwa kilogramy sałatki z ananasem, trzy litry kremu z kalafiora.

Ewelina wciąż jest odpowiedzialna. Dlatego nie zwraca uwagi na kolejną kroplę potu, która wpada jej za majtki. I kolejną. I jeszcze następną. Obiera ziemniaki.

Wszystko odbywa się w całkowitej ciszy. Nic nie mówi Ewelina. Nic nie mówi Dariusz. Milczy Anna. Muszą zdążyć ze wszystkim na przyjęcie. Mają na to jeszcze tylko trzy godziny. Bowiem ich prezydent, ich Robert, urządza przyjęcia poranne.

***

Robert budzi się w momencie, w którym Ewelina wrzuca do garnka pięćdziesiątego trzeciego ziemniaka. Leży i z zadowoleniem patrzy na sufit. Robert jest wiecznie zadowolony. Uśmiechnięty. Entuzjastycznie nastawiony do świata. W jego życiu nic nie jest przeciętne albo tak po prostu typowe. Wszystko jest „cudowne!”, „fantastyczne!”, „najlepsze!”.  

Patrzy na zegarek i stwierdza, że ma jeszcze trzy godziny na przygotowania. Wyskakuje z łóżka, idzie do łazienki i z takim samym zadowoleniem, z jakim patrzył na sufit, patrzy teraz na swoje odbicie w lustrze. Jest nagi. Jest piękny. Umięśniony brzuch, umięśnione ręce i nogi. Gęste włosy, białe zęby. I ta twarz. Człowieka pewnego wszystkiego, co czeka go jutro, za tydzień, za lat dwa i za lat dwadzieścia dwa. Człowieka, który wie, czego może się spodziewać za trzy godziny podczas setnego, jubileuszowego cotygodniowego przyjęcia porannego.

***

Ewelina kończy obieranie ziemniaków w momencie, w którym Robert z zadowoleniem kończy pod prysznicem codzienną poranną masturbację. Wstaje z trudem. Przez kilkadziesiąt minut siedziała zgięta w jednej pozycji, prawie bez ruchu. Teraz odczuwa skutki. Nie może się wyprostować, bolą ją plecy, a dodatkowo uda przykleiły się do chropowatej powierzchni drewnianego taboretu. Oderwanie ich od stołka sprawia Ewelinie ból. Kobieta odwraca głowę w drugą stronę, tak, aby nikt nie widział jej wykrzywionych z bólu ust i oczu zaciśniętych tak mocno, że zaczynają szczypać ją powieki. Mimo to, Dariusz wyciąga do niej rękę. Ona patrzy na niego z wyrzutem, jakby chciała powiedzieć „Wracaj do przepiórek. Mamy coraz mniej czasu”. Jeśli nie liczyć brzęczenia muchy, która całkowicie nieświadomie zakłóca kuchenną ciszę, pomieszczenie nadal przepełnione jest milczeniem.

***

Roberta nie ma w sypialni. Ewelina, która przyszła posprzątać prezydencki pokój, przypuszcza, że siedzi teraz w swojej wielkiej garderobie i wybiera garnitur na dzisiejszy bankiet. Kobieta rozgląda się po pokoju. Ścieli łóżko, zbiera porozrzucane ubrania, gazety układa w idealnym porządku: od najnowszych do najstarszych. Na okładce wczorajszej może przeczytać:

Już w najbliższą sobotę Nasz Umiłowany Prezydent Robert ugości w swojej prywatnej willi władców pozostałych Środkowych Republik ze Środkowego Kontynentu. Gościem Honorowym, jak zawsze, będzie ta sama osoba. Bowiem Nasz Umiłowany Prezydent Robert najbardziej ceni sobie tradycję.

Ewelina odkłada wczorajszą gazetę na samą górę powstałego stosu. Na skrawku strony widzi rozmazaną farbę drukarską. Przekręca głowę w prawo, a później w lewo. Pochyla ją do przodu i do tyłu. Kładzie dłonie na dolnej części pleców i lekko odgina ciało. Ból nie mija. Ewelina drapie się po głowie, w miejscu, w którym kończy się grzywka. Ma mokre od potu włosy. Upał nie odpuszcza.

***

Robert dokładnie wie, co założy na dzisiejsze przyjęcie. Jest sierpień, a w sierpniu najbardziej lubi chabrowe koszule i jasne, płócienne spodnie. Koszula ma symbolizować bezchmurne, błękitne niebo. Spodnie – pola dopiero co ściętych zbóż. Robert przymyka oczy i zatapia się w swoim zadowoleniu. Tak pięknie to wymyślił! Ma powody do dumy.

Zapina koszulę, spodnie, pasek, buty i patrzy teraz na swoje odbicie w lustrze. Wszystko idealnie skrojone na jego idealną sylwetkę. I choć nie musi, bo słowa, którymi co tydzień wita przybyłych na jego przyjęcie gości, zna na pamięć, przemawia do lustra swoim głębokim, uspokajającym głosem:

– Miałem sen. Sen, w którym nasze Środkowe Republiki ze Środkowego Kontynentu współpracowały ze sobą. Uzupełniały się nawzajem. I pragnę, żeby ten sen się ziścił. Dlatego spotykamy się tu co tydzień, w sobotnie poranki, jemy, rozmawiamy i śmiejemy się. Decydujemy o losach naszego świata w gronie przyjaciół. To cudowne, cudowne doświadczenie! I najlepsze dla nas wszystkich rozwiązanie. Zyskujemy na tym my – rano jesteśmy wypoczęci i mamy jasne umysły. Zyskują na tym nasze rodziny – bo wracamy do nich wieczorem i spędzamy z nimi czas. Bawcie się moi drodzy! To dla mnie ogromny, ogromny zaszczyt móc Was tu co tydzień gościć.

Robert ma łzy w oczach. Dzisiejsza próba poszła mu wyjątkowo dobrze. Jest sobą zachwycony. Po raz trzeci tego poranka.

***

Ewelina jest już umyta i ubrana. Założyła nową bieliznę, świeżo wyprasowaną sukienkę i buty na niskim obcasie. Starannie pomalowała oczy. Włosy zaplotła w gruby warkocz. Następnym razem będzie musiała je też pofarbować. Zaczynało być widać delikatną siwiznę. Opiłowała paznokcie i pociągnęła je delikatnym różowym lakierem. Wygląda ładnie. Schludnie. Mimo to nikogo to właściwie nie obchodzi. Nawet jej samej. Ewelina nigdy nie wychodzi z kuchni w czasie trwania przyjęcia. Dba o nieco lepszy wygląd na wszelki wypadek i dlatego, że tak trzeba. Gdyby komuś z gości przyszło do głowy zajrzeć do kuchni albo gdyby się zgubił. To drugie wytłumaczenie byłoby bardziej prawdopodobne. Bo po co ktoś miałby przyjść do kuchni? Gdyby czegoś zabrakło na stole. A to po prostu nie ma prawa się zdarzyć.

Kobieta stoi teraz na środku kuchni i ocenia sytuację. Dariusz i Anna już wyszli. Ewelina chwilę wcześniej zajrzała do salonu. Widziała, że wszystko przygotowali. Postawili jedzenie na stołach, przystawili krzesła, ułożyli sztućce, serwetki. Pierwsi uczestnicy przyjęcia zjawią się za piętnaście minut. Ona musi zaprowadzić porządek na zapleczu. Powkładać brudne naczynia do zmywarki, przetrzeć blaty, zmieść okruchy z podłogi. Nikt z gości nigdy nie zagląda do kuchni. Ale i tak musi być idealnie. Zdąży.

Ewelina dzieli ścierki kuchenne na pięć rodzajów. Do wycierania blatów. Do wycierania rąk. Do wycierania owoców. Do wycierania naczyń. Do tego, żeby było ładnie. Te ostatnie lubi najbardziej. Używa do nich najprzyjemniej pachnących płynów do płukania. Pierze je ręcznie, każdą osobno, w delikatnej, miękkiej wodzie. Prasuje je tak długo aż są idealnie gładkie. Wiesza na szerokim uchwycie, tak żeby było widać wzór. Z każdą z nich wiąże osobną historię. Ta, którą powiesiła dzisiaj, wiele dla niej znaczy. Na białym tle naszyty jest wiklinowy koszyk pełen drobnych fioletowych jagódek. Dostała tę ścierkę w prezencie od swojej matki, którą ta dostała od swojej matki, a tamta od swojej. Ścierka trzyma się całkiem nieźle. Pewnie zawdzięcza to też swojemu przeznaczeniu. Jest ścierką ozdobną. Do patrzenia. A nie do wycierania.

Ewelina przygląda się swojemu dziełu. Uśmiecha się delikatnie. Wszystko wygląda idealnie. Kuchnia jest czysta, a ona jest szczęśliwa. Zbyt krótko. Oniemiała Ewelina patrzy jak Robert wbiega do pomieszczenia i krzyczy coś o wodzie. Bierze szklankę i odkręca kran. Woda wlewa się do naczynia. Woda ścieka po ścianach szklanki. Woda moczy Robertowi palce. Mężczyzna łapczywie pije zawartość naczynia i odstawia je do zlewu. Rozgląda się za czymś, czym mógłby wytrzeć mokre ręce. Łapie ścierkę z naszytym wiklinowym koszykiem pełnym drobnych fioletowych jagódek. Rzuca ją zmiętą na blat i wybiega z kuchni.

Ewelina stoi przez chwilę nieruchomo. Podchodzi do blatu i strzepuje ścierkę próbując ją nieco wyprostować. Wygładza i wiesza na miejscu. Na szerokim uchwycie, tak, żeby było widać wzór. Szklankę myje, wyciera ścierką do naczyń. W momencie, w którym chowa naczynie do szafki, słyszy w korytarzu pierwszych gości. Siada przy stole. Będzie tu czuwać przez najbliższe godziny. Na wypadek gdyby ktoś się zgubił albo komuś czegoś zabrakło. Ale to ostatnie nie ma prawa się zdarzyć.

***

– Ja nie wiem jak mogłeś do tego dopuścić.

– Ewelina nie wiedziała, że zaczęłaś pić kawę z syropem orzechowym.

– Leni się.

– Być może. Będę musiał z nią o tym porozmawiać.

– Co ja mam teraz zrobić?

– Idź do kuchni. Ona tam na pewno jest. I każ jej zrobić kawę z syropem orzechowym.

– Jestem Gościem Honorowym. Mam sama chodzić do kuchni?

– Jesteś też moją matką. A ja jestem prezydentem Środkowej Republiki na Środkowym Kontynencie. Przysięgam, że więcej taka sytuacja się nie powtórzy.

– Przynieś mi kawę.

***

Robert nie bywa zły. Co najwyżej nieco mniej zadowolony niż zwykle. Dlatego spełnia prośbę matki i idzie do kuchni. Eweliny w niej nie ma. Wzdycha ciężko. Ale nie tak ciężko, jak westchnąłby człowiek, który rzadziej niż Robert bywa zadowolony ze swojego życia. Wyciąga szklankę z szafki, nalewa do niej wody z kranu, moczy sobie przy tym dłonie. Wypija wodę, szklankę odstawia do zlewu. Bierze ozdobną ścierkę i wyciera nią mokre dłonie. Zmiętą i wilgotną rzuca na blat.

Ewelina wraca do kuchni chwilę później. Jest coraz starsza, zdarza jej się, że w czasie trwania przyjęcia nie wytrzymuje i musi wyjść do toalety. Siada na swoim miejscu i dostrzega zmiętą i wilgotną ścierkę rzuconą na blat.

***

– Eweliny nie było w kuchni. Będziesz musiała iść i tam na nią zaczekać.

***

Ewelina nie zdążyła wstać. Nie zdążyła podejść do blatu, wygładzić ścierki i powiesić jej na szerokim uchwycie. Nie zdążyła przywrócić harmonii w swojej kuchni.

Gość Honorowy nie puka. Po prostu wchodzi. Ewelina nieruchomieje. Siedzi w najciemniejszym kącie kuchni, w której nie pali się żadne światło i zdaje sobie sprawę z tego, że matka prezydenta jej nie widzi. Podnosi się i dopiero dźwięk odsuwanego krzesła zdradza jej obecność.

– Zrób mi kawę z syropem orzechowym. Na stole go nie ma.

Ewelina kiwa głową. Patrzy na matkę prezydenta. Taka sytuacja nie miała prawa się wydarzyć.

– No kochana, rusz się. Nie mam całego dnia. Już wystarczająco narozrabiałaś.

Ewelina ponownie kiwa głową. Narozrabiałaś. Narozrabiałaś. To słowo odbija się w jej wnętrzu. Uderza w tył, w przód, w lewe i prawe ucho. Kobietę zaczyna boleć głowa, ale odzyskuje władzę w nogach. Teraz jej ruchy są dużo szybsze. Włącza ekspres, wyjmuje z szafki filiżankę i syrop orzechowy. Przystawia filiżankę do ekspresu i patrzy jak ciemny płyn wlewa się do środka. Do kawy dolewa syrop orzechowy. Stawia filiżankę na spodku i niesie ją w kierunku matki prezydenta. Kiedy do niej podchodzi, ta podnosi do góry otwartą dłoń. Ewelina ma stanąć i czekać.

Matka Roberta rozpoczyna swoją powolną wędrówkę po kuchni. Obchodzi wielki dębowy stół, zagląda do lodówki, przesuwa dłonią po drzwiczkach szafek. Staje dopiero przy zmiętej, wilgotnej ścierce rzuconej na blat. Nawet na nią nie spojrzy. Za to długo i intensywnie patrzy Ewelinie w oczy. Dopiero gdy ta spuszcza wzrok, starsza pani rusza w kierunku drzwi. Nie bierze od Eweliny filiżanki z kawą doprawioną syropem orzechowym. Mija ją bez słowa i wychodzi z kuchni.

Ewelina zastanawia się przez chwilę czy jest na tyle wstrząśnięta, żeby upuścić filiżankę. Idzie jednak do zlewu, wylewa kawę i po raz kolejny tego dnia, zaczyna pracę od nowa. Przywraca harmonię w swojej kuchni. Na koniec strzepuje ozdobną ścierkę, wygładza ją i wiesza na szerokim uchwycie, tak, żeby drobne fioletowe jagódki w wiklinowym koszyku były dobrze widoczne. Siada za wielkim dębowym stołem, w najciemniejszym kącie kuchni i czeka.

***

Robert wchodzi do kuchni trzy godziny po swojej matce.

– Mówię ci Ewelino, wszystko byłoby dzisiaj takie cudowne.

Wyjmuje szklankę z szafki i idzie z nią do zlewu.

– Takie idealne. Takie wspaniałe. W końcu jubileuszowe. Taki byłem zadowolony.

Odkręcona zbyt mocno woda moczy Robertowi palce i mankiet koszuli.

– A ty stwierdzasz, że nikt na pewno nie będzie chciał syropu orzechowego.

Robert chwyta ozdobną ścierkę z naszytym wiklinowym koszykiem pełnym drobnych fioletowych jagódek i wyciera nią ręce.

– Od tylu miesięcy organizuję poranne przyjęcia.

Zagląda do lodówki i wyjmuje z niej kawałek kremówki. Je palcami. Nie kładzie ciasta na talerzyk, nie używa widelczyka. 

– Dbam o szacunek! A wtedy pojawiasz się ty i wszystko psujesz.

Prezydent chodzi z ciastem po całej kuchni. Gubi okruchy. Na podłogę obok lodówki spada plama kremu.

– Skup się bardziej na pracy. Ostatnio jesteś rozkojarzona. Wpadłem tu dzisiaj na chwilę i ciebie nie było.

Brudne od kremu palce Robert wyciera w ozdobną ścierkę. Zmiętą, mokrą i z plamami od masy śmietankowej, rzuca na blat.

Ewelina nie pamięta kiedy w jej głowie pojawiła się myśl o nożu. Pomyślała, chyba przez przypadek, o tym największym. Tym, którym kroi mięso. Ciało. Mięso. Pamięta za to doskonale swoje myśli o tym, jak bardzo dokładnie mogłaby posprzątać kuchnię. Woda na blacie, okruchy, krem, krew. Musiałaby użyć odkurzacza, mopa, silnych detergentów. Fugi mogłaby wyszorować szczoteczką do zębów. Od dawna chciała to zrobić. Ozdobną ścierkę z naszytym wiklinowym koszykiem pełnym drobnych fioletowych jagódek, uprałaby tak, jak zwykle – ręcznie, w misce, delikatnym płynem do płukania.


List

Janina popełniła samobójstwo osiemdziesiąt sześć dni po swoich trzydziestych piątych urodzinach. Była niedziela, 15 maja. Temperatura powietrza wynosiła około piętnastu stopni. Bezchmurne niebo. Wjechała w drzewo stojące przy drodze wojewódzkiej numer 347 prowadzącej z Wrocławia do  Sadkowa. Była dokładnie 5:56. Do porannej mszy w kościele św. Jadwigi w Sadkowie brakowało sześćdziesięciu czterech minut. Janina dokładnie to zaplanowała. Wiedziała, że przed 7 nie będzie tą trasą przejeżdżał żaden samochód. Nawet jeśli udałoby się jej przeżyć zderzenie z drzewem, zdążyłaby umrzeć zanim ktoś natknąłby się na wypadek. W ostatniej chwili swojego życia zastanawiała się, który z listów, które Andrzej miał otrzymywać tego samego dnia przez najbliższe miesiące, sprawi mu największy ból.

***

Andrzej patrzył na żonę. Miała na sobie ulubioną czarną sukienkę, białe perły i buty na niskim obcasie. Takiego właśnie stroju zażądała w liście, który mężczyzna wyjął ze skrzynki. Nie było adresu, znaczka. Jedynie imię napisane zamaszystym charakterem pisma. „Andrzej”. Pismo Janiny. W środku była mowa o śmierci. Żeby nie myślał sobie, że to wypadek. To było samobójstwo. Dokładnie zaplanowane. Bolesne. Długa, powolna śmierć. I że to przez niego. Ubranie na pogrzeb, kwiaty, zakład pogrzebowy. Wszystko jest załatwione. I każdy jest opłacony. Żeby nie było zbędnych pytań, podejrzeń, marszczenia czoła i mrużenia oczu. Po godzinie od otwarcia listu, do willi Janiny i Andrzeja, zapukała policja.

– Czy możemy wejść? – zapytał jeden z dwóch, którzy przyjechali powiedzieć mu o tym, o czym już wiedział.

– Tak.

– Pana żona nie żyje. Zginęła w wypadku. Bardzo mi przykro.

– Och.

Nie tak to wyglądało. Nie takie słowa usłyszał Andrzej od policjanta. Mężczyzna tak to jednak zapamiętał. Patrzył na niego i zastanawiał się czy jemu też zapłaciła.

***

Na pogrzebie było ponad sto osób. On i Janina byli bardzo lubiani. Bogaci. Mieszkali w przedwojennej willi. Żona wybrała ten dom, a on się zgodził.

– Czujesz? Czujesz ten zapach? Tak pachną historie.

– Uhm.

– Babcia opowiadała mi o podobnym domu. Pracowała w nim jako młoda dziewczyna. Myślisz, że uda nam się dotrzeć do ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali, może pracowali?

– Po cholerę?

– Pomyśl jakie to byłoby cudowne. Zawsze chciałam wrócić do tego mieszkania, w którym wychowałam się z babcią. Zobaczyć czy ci nowi mieszkańcy postawili biurko w tym samym miejscu, w którym stało, kiedy ja tam mieszkałam. Ciebie to nie ciekawi?

Andrzeja w tamtym czasie ciekawiło już tylko jedno. Pieniądze. Kiedy się poznali był początkującym stomatologiem. Po roku związku zostawił ją na sześć miesięcy samą w Polsce i pojechał do Ugandy na lekarski wolontariat. Kiedy wrócił, ożenił się z nią, założył klinikę, a plecak, z którym pojechał do Afryki, wrzucił do piwnicy. Janina natknęła się na niego kilka lat później, kiedy szukała obrusów, które podarowała jej babcia z okazji ślubu. Uśmiechnęła się kiedy go zobaczyła. Przypomniał jej jaki kiedyś był Andrzej. Wesoły, pełen ideałów. Rozmawiał z nią. Słuchał jej. Wiedziała, co ma w głowie. Później zastanawiała się co by było gdyby nie zajrzała do każdej kieszeni plecaka.

Zdjęcia Andrzeja z Moniką. Naga Monika. Nagi Andrzej. To takie banalne. I takie bolesne. Janina długo patrzyła na każdą wypukłość ciała dziewczyny. Na długie nogi, którymi obejmowała ciało jej męża. Na twarz Andrzeja zastygłą w ekstazie. Andrzej, który obejmuje Monikę i wtula twarz w jej kręcone włosy. Janina nauczyła się tych zdjęć na pamięć. Kiedy kochała się z mężem, przymykała powieki i wyobrażała sobie, że patrzy w oczy dziewczynie ze zdjęć, z którą jej mąż zdradzał ją jeszcze przed ślubem.

– Chcę tu mieszkać.

– Co?

– Kupmy ten dom.

– Ale to rudera.

– Zajmę się nią.

– Jak chcesz. Mnie w to nie wciągaj.

Janina spełniła swoją obietnicę. Zajęła się domem, dzięki czemu on mógł zapraszać do niej bogatych znajomych i znajomych, którzy dopiero mieli stać się bogaci. Miał nosa do takich osób.

Teraz oni wszyscy podchodzili do Andrzeja, rzucali kilka słów pocieszenia i odchodzili w pośpiechu. Trumna z ciałem Moniki była otwarta, a on stał obok. Żałobników to dziwiło, ale nikt nie powiedział niczego na głos. Janina była bogata. Andrzej ma pieniądze. Wolno im. Prawda była taka, że mąż zmarłej cierpiał katusze. Brzydził się ciałem żony, które leżało tak blisko.

***

Drugi list przyszedł trzydzieści dwa dni po pogrzebie. Była sobota, 21 czerwca. Deszcz zaczął padać o 4:13. Andrzej nie widział kto wrzucił list do skrzynki, bo akurat spał. Tak głęboko nie spał od pogrzebu Janiny.

To samo zamaszyste pismo. Taka sama koperta. Bez adresu. Bez znaczka.

W środku była kartka wyrwana z pamiętnika. Sprzed sześciu lat, napisana kilka dni po tym, jak Janina dowiedziała się o śmierci swojej babki, Anastazji.

Andrzej pamiętał, że akurat tego dnia miał podpisać kontrakt z czeskim wspólnikiem. Jej śmierć była mu nie na rękę.

– Nie mogła poczekać? Teraz ta wariatka wpadnie w histerię – powiedział Andrzej do Moniki. Wciąż mieli kontakt. 

W tamtym czasie Andrzej nie mówił już o Janinie inaczej niż „ta wariatka”. Próbował przypomnieć sobie kiedy zaczął ją tak traktować. Początkowo myślał, że to przez tamto przyjęcie. Tak bardzo się jej wtedy wstydził. Janina z biegiem lat zamieniła swoje ciało w trzęsącą się masę o obłym kształcie. Pragnęła dziecka i niestraszne jej były konsekwencje przyjmowania ton drogich hormonów. Kiedy już zrozumiała, że nigdy nie uda się jej urodzić, chciała adoptować. To był moment, w którym Andrzej wyrwał się na chwilę z letargu i powiedział „pas”. On na cudzego bachora pieniędzy wydawał nie będzie.

Zaprosił wszystkich liczących się lokalnych polityków, konkurencję i potencjalnych partnerów. Zaprosił też Monikę. Wyglądała przepięknie. Założyła perły, które kupił jej na Gwiazdkę. Janina dostała bardzo podobne. Sztuczne. Nie przewidział, że Janina zechce założyć swoją kolię. I tę czerwoną sukienkę. Odciętą pod biustem, z drobnymi cekinami na brzegach rękawów. I że pójdzie do kosmetyczki, fryzjera. Że będzie wyglądać tak uroczo. Gdyby Andrzej tamtego dnia poświęcił Janinie chociaż krótką chwilę, być może nie doszłoby do spotkania żony z kochanką. Ale on nie zauważył w oczach Janiny determinacji i chęci walki o małżeństwo. Nie zauważył jak się bardzo się starała, żeby mu się podobać i żeby mógł być z niej dumny. Jak krążyła między gośćmi opowiadając o tym, co ostatnio przeczytała, co myśli o sytuacji na świecie i jak spełnia się w swoim hobby. Jak rozdaje uśmiechy, chwali żony czy kochanki przybyłych gości, jak stara się udawać, że nie brzydzi jej ten cały świat, jak nie gardzi nimi wszystkimi. Ich fałszem i sztucznością. Tamtego wieczoru postanowiła spróbować być jedną z nich.

A później zobaczyła, że Andrzej rozmawia z Moniką. Dotyka krótkiego naszyjnika z pereł, który kobieta założyła na przyjęcie.

Wyłączyła muzykę. Wszyscy zwrócili na nią uwagę. Niektórzy uśmiechali się przyjacielsko. Była żoną gospodarza, miała w rękach kieliszek pełen wina, oczekiwali toastu. A ona z delikatnym uśmiechem na ustach podeszła do swojego męża i jego kochanki. Przyssała się ustami najpierw do Andrzeja. A później do Moniki. Kiedy skończyła, spojrzała jej głęboko w oczy. Upuściła kieliszek, a dźwięk rozbitego szkła przerwał ciszę. Objęła szyję Moniki, zdjęła naszyjnik i założyła go na siebie.

– Na mnie wygląda zdecydowanie lepiej, nie sądzisz?

Później tego wieczoru ktoś z troskliwych i uprzejmych gości podszedł i objął Andrzeja ramieniem.

– Dlaczego właściwie z nią jesteś?

Kilka godzin wcześniej mógłby powiedzieć, że nie chce mu się być z nikim innym. Ona jest przewidywalna, niczego od niego nie chce, schodzi mu z drogi. Stała się niewidzialna. Idealna żona.

Przyjęcie zmieniło wszystko. Wcześniej Janina była dla Andrzeja obrzydliwa. Obrzydliwa, ale przewidywalna. Po przyjęciu stała się wariatką. Na rozwód było już za późno. Wszystko przepisał na nią. Uciekał przed bankami, wierzycielami, komornikami, kobietami, z którymi spał i które twierdziły, że wychowują jego dziecko.

Po jej śmierci był pewien, że wszystkie pieniądze są jego. Nie były.

– Przecież powinienem wszystko odziedziczyć! – krzyczał na swojego adwokata.

– Gdzie są moje pieniądze?! – codziennie od pogrzebu żony wypluwał z siebie to pytanie.

– Jak to nie jestem już właścicielem swoich klinik?! A kto jest?! – to bolało go najbardziej.

Wszyscy milczeli. Adwokat, wspólnicy, znajomi. Było dokładnie tak, jak napisała. Wszystkich opłaciła. Zapłaciła im za jego samotność.

Nie sądził, że Janina będzie w stanie zabrać mu wszystko. Uważał ją za wariatkę, ale jej ufał. Mieli niepisaną umowę o tym, że on zarabia, bawi się, a ona się nim opiekuje i milczy.

Zabrała nie tylko pieniądze, ale też willę. Bez niej wydawała się pusta, cicha, brudna. Szary dom. Brakowało kwiatów, gadaniny z radia. Brakowało kawy. Przepaliła się żarówka w łazience, sikał po ciemku.

***

Sobota, 14 kwietnia

Nie wiedziałam, że kiedy umiera ktoś bliski, to jedynym ratunkiem jest krzyk. Wsiadłam w samochód i pojechałam na swoją polanę. Zniszczyłam mój azyl. Od dzisiaj będzie kojarzył mi się już tylko z krzykiem. Przypominał, że tutaj pożegnałam Anastazję.

***

Andrzej zajrzał jeszcze raz do koperty. Wcześniej nie zauważył małej, niebieskiej karteczki. Papier firmowy z jego kliniki. Kartka była złożona na szesnaście części, a pośrodku niej Janina napisała: „Krzyczałeś, kiedy umarłam?”.

Nie krzyczał. Nie płakał.

Nie miał na to czasu.

Usiadł na kanapie i zasnął z głową odchyloną do tyłu. Spał tak kilka godzin, więc kiedy obudziło go głośne walenie w drzwi, miał problem z wyprostowaniem szyi. Zaschnięta ślina ściągnęła mu skórę na policzku. Śmierdziało mu z ust. Cały śmierdział. Nie mył się od ośmiu dni. Zaczął mrugać oczami. W ich kącikach utkwiła mu zaschnięta ropa, która teraz wpadła do środka i zaczęła go szczypać. Przeklął. Próbował udawać, że ten ktoś, kto walił do drzwi, już sobie poszedł. Ale nie. Nie poddawał się. Teraz robił to głośniej, a Andrzej miał wrażenie, że zaraz je wyważy.

Podniósł się z kanapy i ryknął. Walenie ustało. Andrzej stał naprzeciwko drzwi i patrzył na nie, jakby wierzył, że jego wygląd i sapanie odpędzą tego kogoś po drugiej stronie. Cisza. Udało się. Odwrócił się i chciał wrócić na kanapę, ale znowu coś usłyszał. Tym razem pukanie.

– Panie Andrzeju? – zapytał męski głos – Proszę otworzyć.

– Spierdalać! – mężczyzna nie miał zamiaru nikomu otwierać.

Usłyszał dźwięk przekręcanego klucza. Na progu stało trzech mężczyzn i kobieta. Nie czekali na zaproszenie. Weszli i zajęli sobą całą przestrzeń. Hol, kuchnię ze złoconymi klamkami, ogromny salon z kominkiem i zabytkowymi obrazami na ścianach. Jeden z nich wziął Andrzeja za ramię i poprowadził do kanapy. Kobieta podała mu szklankę wody i jakąś tabletkę. Odczytali dokument, według którego ma trzy godziny na spakowanie się i udostępnienie domu obecnej tu kobiecie i jej rodzinie.

– Kim pani jest? – zapytał Andrzej. Nieco spokojniejszy. Może trochę otumaniony. Może i nieco zadowolony, że wreszcie wie, że nie ma o co walczyć. Bo nic już nie ma sensu.

Pomogli mu się spakować. Zabrał ubrania, książki, zegarki.

– Proszę nie brać żadnych rzeczy, które należały do pana żony.

– Uhm. Dobrze.

Nie wziął.

Zawieźli go do mieszkania przy Grabiszyńskiej. Tego, w którym Anastazja wychowała Janinę.

– Twój dom – powiedzieli mu.

– Och – odpowiedział.

Nie tak to wyglądało. Mężczyzna tak to jednak zapamiętał.

Kiedy usłyszał, że ma się wynieść z willi, rzucił się na kobietę, bo uznał, że jest najsłabsza i tylko jej da radę. Przeklinał, pluł. W końcu się popłakał. Kapało mu z nosa, nikt nie podał mu chusteczki. Wytarł nos o rękaw. Poczuł, że śmierdzi. Spakowali go. Chcieli dać mu zdjęcie Janiny, to, na którym przytula się do drzewa. Nie chciał.

Patrzył na nich wszystkich i wiedział, że im też zapłaciła.

***

Trzeci list ktoś wsunął pod drzwi jego mieszkania sześćdziesiąt dni po pogrzebie. Był wtorek, 20 lipca. Upał nie odpuszczał od kilku dni. W mieszkaniu w wieżowcu było jak w piekle.

To samo zamaszyste pismo. Taka sama koperta. Bez adresu. Bez znaczka.

1000 zł i list od Janiny.

Czynsz jest opłacony. Z tym zrób, co uważasz za słuszne.

Kupił wódkę i próbował zadzwonić do Moniki.

– Tak? – odebrała dopiero za siódmym razem.

– Nie martwisz się o mnie? – zapytał Andrzej. Bełkotał, więc kobieta domyśliła się, że jest pijany.

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo pochowałeś ją w moich perłach.

Andrzej rozłączył się zanim Monika zdążyła rzucić słuchawką.

***

Andrzej popełnił samobójstwo sto dwanaście dni po swojej żonie. Była sobota, 10 września. Temperatura powietrza wynosiła około czternastu stopni. Lekko zachmurzone niebo. Nie mogło być mowy o przypadku. Skoczył z dziesiątego piętra. W kieszeni spodni policja znalazła kopertę, na której ktoś zamaszystym pismem nakreślił jego imię. Nigdy jej nie otworzył.

***

Na pogrzebie była tylko Janina.

Joanna Sierżant – Dwa opowiadania
QR kod: Joanna Sierżant – Dwa opowiadania