Telefon do radia

Dla Harry’ego był to kolejny zwykły poranek. Wstał o 3 w nocy, umył zęby, ubrał dżinsy i koszulę w kratę, zjadł 2 jajka sadzone z tostami, wypił gorzką kawę z mlekiem, wysrał się, umył dłonie, ucałował śpiącą żonę i wyszedł. Nie stał w korku, nie jechał szybko, nie śpieszył się. Była 4:30 i w radiu puszczonym na pół regulatora rozbrzmiały wiadomości.

– Donald Trump był wczoraj gościem w Buckingham Pallace – mówił Tony, jego kolega z pracy.

– Pajac… – skomentował pod nosem Harry, myśląc o Tonym i lekko się uśmiechnął, po czym dodał – mówi o drugim pajacu.

            Do budynku, w którym mieściła się stacja radia dojechał na 5. Jego program „Poranek z Harrym” zaczynał się o 6. Lubił przyjeżdżać godzinę wcześniej, aby poczytać gazetę, wypić drugą kawę, walnąć drugą kupę i mniej więcej powtórzyć program dzisiejszej audycji.

– Nudy… – burknął Harry czytając poi cichu sztywne żarty napisane przez jednego ze scenarzystów pracujących dla stacji.

            O 6:15 wystartował z programem. Zaraz po wiadomościach i krótkim bloku reklamowym. W eterze poleciał „Lot Walkirii”, a gdy minęło 15 sekund w tle odezwał się grubym głosem lektor: „TO PORANEK Z HARRYM FINNIGANNEM. OBUDŹ SIĘ Z RADIEM FANTASTIC”. Po chwili, muzyka zakończyła się i pojawiła się czerwona lampka informująca Harry’ego, że może mówić.

– CZEŚĆ! TU HARRY FINNINGAN I ZJEMY DZIŚ RAZEM ŚNIADANIE! – powiedział pełen młodzieńczej werwy, mimo że za tydzień miał kończyć pięćdziesiątkę (a fakt ten przyprawiał go o kolejne hemoroidy), po czym po chwili zasłonił mikrofon dłonią i dodał po cichu do siebie – ja pierdole, ale to jest żałosne… – znów odsłonił mikrofon – DZIŚ DO WYGRANIA 10 000 FUNTÓW! TAK, DOBRZE SŁYSZELIŚCIE! OKRĄGLUTKIE 10 PATOLI, CZEKA NA SZCZĘSLIWCÓW, KTÓRZY DODZWONIĄ SIĘ DO NASZEGO RADIA ODPOWIEDZĄ NA 3 BANALNIE PROSTE PYTANIA! JUŻ TERAZ, KASA MOŻE BYĆ TWOJA! NIE ZWLEKAJ, CHWYĆ ZA SŁUCHAWKĘ, WYKRĘĆ 444 444, POWIEDZ HASŁO „FANTASTIC-BOMBASTIC” I ZGARNIESZ GWARANTOWANEGO TYSIAKA! CZEKAM NA TELEFON! A PÓKI CO MADONNA I „LIKE A VIRGIN”!

            Na antenie zagrała zapowiedziana piosenka, a Harry łyknął kawki i oparł głowę o oparcie krzesła.

– Nienawidzę tej piosenki… – mruknął. – Elizabeth! Gotowa?

  – Jasne, Harry! – odpowiedział mu kobiecy głos z słuchawki.

            Piosenka skończyła się, Harry pomyślał o niezłym tyłku Elizabeth, na antenie usłyszeliśmy sygnał dzwoniącego telefonu. Harry wyobraził sobie, jak wsadza Elizbeth i po chwili odezwał się do mikrofonu.

– OHO! Pierwszy uczestnik!

– FANTASTIC-BOMBASTIC – krzyknęła uradowana Elizabeth. Miała naprawdę niezły tyłek.

 – Fantastycznie! Jak masz na imię, skarbie?

– Diana!

– Diana! Jak się masz, Diana!

– Świetnie! Jadę właśnie do pracy.

– A gdzie pracujesz?

 – W supermarkecie.

– Wspaniale! – krzyknął Harry, chociaż wiedział, że praca w supermarkecie jest do dupy. – Zgarnęłaś już tysiaka.

– Tak!

– Jesteś gotowa na więcej?

– Tak!

– Fantastycznie! Powtórzę zasady konkursu. 3 poprawne odpowiedzi, na każdą odpowiedź masz pół minuty czasu i jeśli wszystko będzie poprawne, wygrywasz… uwaga… 10 000 funtów!

– Super!

– Gotowa?

– Zawsze, Harry!

– Lecimy z pierwszym pytaniem. Kto jest autorem piosenki „Like a virgin”?

– Madonna!

– Tak jest, dziecino! To było łatwe, nie?

– Banalne!

Harry i Elizabeth roześmiali się na antenie.

– Drugie pytanie: Wymień dwie piosenki Madonny.

– Madonny? Emm… To tak… „Like a virgin”…

  – Zgadza się, jeszcze jedna.

 – „Material girl”.

– Świetnie! Już prawie zgarnęłaś 10 patoli. Gotowa na trzecie pytanie?

   – Zawsze!

– Teraz się skup – Harry zrobił dramatyczną pauzę. Był mistrzem budowania napięcia. Odczekał 5 sekund. – Kto… jest… autorem… piosenki „Material girl”.

– Emm… To… Madonna!

– Tak jest!

– Yuhuu!

– Diana. Właśnie zgarnęłaś 10 000 funtów. Plus 1000 za hasło FANTASTIC-BOMBASTIC. CZYLI RAZEM MASZ 11 000 funtów!

– Nie wierzę!

– Hah! Uwierz! Co zrobisz z wygraną?

– Na pewno kupię płytę Madonny.

– Jasna sprawa.

– I pojadę na wymarzone wakacje.

– Oryginalny pomysł, Eli… znaczy, Diana.

– Dziękuję!

– Nie ma za co!

            Elizabeth rozłączyła się z anteny.

– Żebym tylko faktycznie zobaczyła te pieniądze na oczy… – usłyszał jej głos w słuchawce.

– Jak widzicie wygrać jest ŁATWO i PROSTO. Wystarczy zadzwonić. 444 444, powiedzieć hasło FANTASTIC-BOMBASTIC i odpowiedzieć na trzy krótkie pytania. A teraz Eric Carmen i „Hungry Eyes”

            Piosenka zabrzmiała, a Harry łyknął swej gorzkiej kawy.

– Ten program mnie obraża… – burknął pod nosem i zanurzył się myślami w krągłym tyłeczku Elizabeth.

            Kiedyś mógł prowadzić wiadomości w BBC, mógł zrobić karierę, miał do tego predyspozycję, energię, był przystojny i ambitny. Ale w pewnym momencie gdzieś utknął i nie ruszył się z miejsca. Strefa komfortu, tak to nazywają, ale Harry wolał to określać „gównem w zapchanej rurze kanalizacyjnej”. Od dwudziestu lat czuł się, jak takie gówno. Piosenka przestała grać, znów słychać było tonalny dźwięk połączenia i po chwili Harry zbliżył się do mikrofonu.

– Halo, halo? Z kim mam przyjemność?

            Odpowiedziała mu cisza. Harry spojrzał przez szybę na rejestratora, ten rozłożył dłonie. Czasem zdarzały się głuche telefony, ludzie po prostu mieli pecha, tracili połączenie. Życie.

– Haaaalooooo… Halo, halo? – ponowił Harry.

– Fantastic-bombastic… – odezwał się beznamiętny męski głos.

– Ach! Udało się! Właśnie zgarnąłeś…

– Tysiąc funtów – dokończył za Harry’ego beznamiętny męski głos.

– Cieszysz się? – spytał radośnie Harry.

– Niebywale – odpowiedział mu bezbarwnie.

– Ocho, ktoś dopiero, co wstał. Jak masz na imię?

– Thomas.

– Thomas! Jak się masz?

– Cudownie… Właściwie, to nie wierzę, że się dodzwoniłem.

– Widzisz! Cuda się zdarzają!

– Nie rozumiesz, Harry. Od 5 lat dzwonię dzień w dzień. I po prostu w to nie wierzę. Że to JUŻ – powiedział kładąc nacisk na ostatnie słowo.

– Ha, ha, ha! Thomas, gratuluję wytrwałości! Prawdziwy fan! Uwierz, uwierz, właśnie przed tobą stoi szansa na wygranie 10 000 funtów! Ten dzień może odmienić twoje życie!

– Oj, to na pewno.

            Było w tym głosie coś dziwnego, Harry wyczuł to od razu. Jednak szybko odrzucił te myśli i wrócił do odgrywania teatrzyku.

– Pewność siebie! Tak jest! – krzyknął Harry, przykładając sobie w myślach pistolet do głowy. – Na pobudkę przypomnę zasady…

– Znam je na wylot, Harry.

– Ach, no tak. Ale mimo wszystko muszę…

– 3 pytania, 3 poprawne odpowiedzi, na każdą pół minuty.

– Bardzo dobrze i wygrywasz…

– 10 000. Harry, przejdźmy do konkretów.

            Harry zamilknął. Zdarzali mi się różni ludzie na antenie, ale z takim jeszcze nie rozmawiał.

– W takim razie zaczynajmy… – powiedział trochę wybity z rytmu Harry.

– Tak, jestem gotowy.

– Fantastycznie! Kto jest autorem, piosenki „Hungry…”

– Eric Carmen – wszedł mu w zdanie Thomas.

– Em, dobrze… Następne pytanie.

– Gotowy.

– Z jakiego filmu pochodzi…

– „Dirty Dancing”.

– Oho, widzę że jesteś fanem nie tylko naszego radia, ale i tego filmu!

– Niekoniecznie.

– Ok… Ostatnie pytanie…

– Gotowy.

– Kto grał główną rolę w tym…

– Patrick Swayze…

– Wow! Thomas jestem pod wrażeniem! – Harry zakrył mikrofon i burknął – kurwa, trzeba odświeżyć ten program… – odsłonił dłoń. – Wygrałeś 10 000 funtów!

– Cholera…

– Ha, ha!

– Cieszę się…

– Ha! Słyszymy! Pewnie jeszcze do ciebie nie dotarło! Podziel się z nami, co teraz zrobisz?

– Z czym?

– Ze swoim życiem!

– Powieszę się ze szczęścia.

– Ty to masz poczucie humoru! Jak widzicie państwo, wygrać jest ŁATWO i PROSTO…

            Thomas podał swoje dane i odłożył słuchawkę. Spojrzał na środek pokoju, gdzie ustawiony był taboret, a nad taboretem wisiał przywiązany do haka sznur. Od 5 lat nic się nie zmieniło. Do teraz.


Wspólna rzecz

Leżeli w łóżku, mieli po 124 lata i nie mogli umrzeć, choć umawiali się inaczej. Czekali, milczeli, udawali że śpią, byleby ze sobą nie rozmawiać. Kiedyś obiecali sobie, że umrą w tym samym czasie, jednak dotrzymanie tej umowy było niezwykle trudne. W końcu on nie wytrzymał.

– Mary… – odezwał się Jack. – Pamiętasz, jak obiecaliśmy sobie, że nie będziemy się okłamywać?

            Mary powoli otworzyła oczy i spojrzała na Jacka. Jej tęczówki wciąż były wiosennie zielone i mimo wielu zmarszczek, siwych włosów i obwisłych piersi, była piękna. Najpiękniejsza kobieta, z jaką Jack miał do czynienia. Wprost przeciwnie do samego Jacka, którego aura, męskie ego, pewność siebie uleciały już dawno temu, zostawiając pustą, pomarszczoną powłokę. Jego jądra nadawały się już tylko do zamiatania podłogi.

– Tak – odpowiedziała Mary spoglądając na Jacka.

            – A ja już nie pamiętam – powiedział Jack i spojrzał na sufit. Rósł na nim grzyb kształtem przypominający Azję. Popękana farba tworzyła nowe masywy górskie, a goły tynk odgrywał rolę oceanów.

– Bądź już cicho – szepnęła Mary, odwróciła głowę i też spojrzała na sufit.

Kiedyś mieli zwiedzić świat. Jak zwykle nic z tych planów nie wyszło, pozostały im jedynie wspólna śmierć i ten grzyb na suficie.

 – Spałem z Katy – nagle wypalił Jack.

            Mary westchnęła.

– Wiem. Mówiłeś mi.

– Naprawdę? – Jack zmarszczył czoło.

– Tak – powiedziała zaciskając sztuczne zęby. – A teraz już zdychaj.

– Próbuję, Katy… To znaczy, Mary. To nie takie proste…

– Musisz się postarać –Mary traciła cierpliwość.

– Staram się.

– Staraj się bardziej.

– Całe życie mi o tym trujesz…

– Bo nigdy się nie starasz.

– Staram się, jak mogę, Mary.

– Cholera, Jack – warknęła Mary. – Nie rozmawialiśmy od kilku lat i teraz ci się zebrało na gadanie? Teraz, w chwili, gdzie człowiek chce przemyśleć całe swoje życie.

– Właśnie to robię – stwierdził cicho Jack.

– Psujesz cały nastrój.

– To niedorzeczne. Cały ten pomysł jest idiotyczny.

– Sam jesteś idiotyczny. Całe życie byłeś idiotyczny.

            Zamilkli. Jack sprawdził swoje tętno. Mary zamknęła oczy. Jack pokręcił głową i fuknął powietrzem z nosa. Po chwili zrobił to drugi raz.

– No, co?! – krzyknęła Mary, która z werwą godną dwudziestolatki wsparła się na łokciach i wbiła w Jacka nienawistne spojrzenie.

– Nic…

– No mów.

– Mamy tak leżeć na tym łóżku i do końca życia gapić się w sufit?

– Tak – ucięła krótko Mary. – Masz coś lepszego do roboty?!

– Mary, to bez sensu. Umrzemy z nudów, a nie ze starości.

– Jakie życie, taka śmierć – powiedziała Mary i opadła na poduszkę.

– Lepszym sposobem byłoby łyknięcie cyjanku.

– To byłoby samobójstwo.

– Ale umarlibyśmy w tym samym czasie.

– Samobójcy idą do piekła.

– Wierzysz w to?

– Teraz cię bierze na takie pytania?

– A znasz lepszą porę?

            Mary wściekle spojrzała na Jacka.

– Nie popełnimy samobójstwa. Musimy umrzeć naturalnie.

            Zapadła chwila milczenia. Mary zamknęła oczy. Jack wciąż gapił się w sufit.

– Wiesz, że to prawie niemożliwe? – powiedział.

– ZAMKNIJ SIĘ! – krzyknęła, aż jej sztuczna szczęka wypadła z ust. – Psiujeś wsiśtko!

            Jack podniósł sztuczną szczękę i włożył do ust Mary.

– To jak wspólny orgazm, Mary. Zdarza się raz na milion – mrugnął do niej.

– Raz nam się udało… – westchnęła Mary. Opadli na poduszki.

– Trzeba było puścić wtedy lotka.

– Pamiętasz?

– Nie umieralibyśmy w tej ruderze.

– To było takie cudowne.

– Mielibyśmy willę… Moglibyśmy powiedzieć naszej służbie, żeby nas udusiła. Czy wtedy liczyłoby się to, jako samobójstwo?

– Teoretycznie tak. Praktycznie nie.

– Trzeba było puścić tego lotka…

– Przepiłbyś wszystko.

– Przepilibyśmy. I może umarlibyśmy w tym samym czasie.

Mary spojrzała na Jacka.

– Jack, dla mnie to poważna sprawa. Ty jak zwykle robisz sobie z tego jaja.

Jack spojrzał na Mary i uśmiechnął się.

– Kotku, całe życie to są jaja. Z wiekiem coraz bardziej ci zwisa.

Mary z powrotem spojrzała w sufit. Lekko uśmiechnęła się, lecz po chwili znów spoważniał. Nie może chichotać, ta sytuacja wymaga odpowiedniego nastroju.

– Dobra. Nie chcesz, to nie umieraj. Gdyby choć trochę ci zależało, choć trochę… Ale jak zwykle musisz wszystko zepsuć… Dlaczego chociaż raz, jeden raz, nie możesz być poważny. Jack, mówię do ciebie. Jack?

Mary spojrzała na Jacka. Leżał nieruchomo, z otwartymi oczami, rozdziawioną gębą, wgapiony w grzyba na suficie. Mała łza spłynęła Mary po policzku.

– TY BYDLAKU! – walnęła go pięścią w klatkę piersiową. – Zrobiłeś to przede mną!

Nagle Mary zauważyła, że kołdra w miejscu krocza Jacka podnosi się. Wyglądała, jakby schował tam ogórka.

– Do raju poszedłeś, co?!

Mary wlazła na niego resztką sił, wsadziła go sobie i zaczęła go ujeżdżać. Po chwili dostała orgazmu, w tym samym czasie, poczuła jak Jack tryska w niej. Złapała się za serce, próbowała łyknąć ostatnie dawki powietrza, po czym upadła na pierś Jacka. 100 lat zajęło im, żeby znów wspólnie umrzeć.


Boży dar

Bożydar nie był wielbicielem wódki, ale jakimś cudem, wódka go uwielbiała. A gdy wódka go wielbiła, wielbiły go również młode panienki i starzy kumple z baru, do którego chadzał. Niestety, ów uwielbienie nie szło w parze z pieniędzmi, które wręcz uciekały od niego w zatrważającym tempie gdy pił, tak że po całonocnej libacji wpadał do domu razem ze świtem jako zwykły pijus i gołodupiec. Co z kolei nie podobało się jego żonie Marysi.

            30 lat małżeństwa, dwójka dzieci(już dorosłych, na studiach), trzypokojowe m4 na kredyt (który de facto kończy się za 5 lat), dwudziestoletni Ford i dwudziestoletni komplet mebli w salonie, który przez dwie dekady witał tych samych gości – zwykle sąsiadów z góry przychodzących na co-dwutygodniową partyjkę brydża – te wszystkie rzeczy stanowiły cały dorobek jego pięćdziesięcioletniego życia. Nie za wiele. Można powiedzieć, że spełnił się jako mężczyzna w 1/3: nie posadził drzewa, nie zbudował domu, ale spłodził dwóch synów. Czy dwóch synów można liczyć podwójnie?

            Tak analizując swój majątek, Bożydar podszedł chwiejnym krokiem do drzwi klatki schodowej i wyciągnął klucze. Nie śmiał nawet myśleć o dzwonieniu na domofon – była czwarta nad ranem, a Marysia za dwie godziny będzie wstawać na poranną zmianę w szpitalu. A nawet, gdyby nie wstawała, to zrugałaby go za to, że wraca tak późno/wcześnie (niepotrzebne skreślić) i że znów zapewne przepił prawie całą wypłatę i obściskiwał tę cycatą barmankę. Z pierwszym na pewno by miała rację (mimo lekkiej przesady, co do ilości), drugiego zaś nie mógł być pewien, bo zwyczajnie nie pamiętał. Wszystkie wspomnienia wyglądały dla niego identycznie i zawsze topiły się samotnie na dnie następnego kieliszka i następnej flaszki.

– Bożydar, choopie, dlaczemu ty tyla chlejesz?! Przeca ty nawet tej wódy to nie lubisz – spytał sam siebie na głos, gdy szukał kluczy w kieszeni.

– Zgadnij – odpowiedziały mu myśli.

            Ileż to razy spał na klatce schodowej, bo go Marysia nie chciała wpuścić, a sam zapomniał kluczy? Ileż to razy budziła go schodząca z góry Malanowska? Taki wstyd dla Marysi. Ale Polak głupi przed i po szkodzie. Kilka razy musiał się sparzyć, żeby się w końcu nauczyć.

            Z drugiej strony, wiedział, że nie był idealnym mężem, wiedział co było jego słabością. Ale przecież należała mu się chwila relaksu, czyż nie? Po całotygodniowym urabianiu łokci w białej koszuli z podwiniętymi rękawami i ściśniętym na szyi krawacie, po całodniowym bieganiu od drzwi do drzwi jako agent ubezpieczeniowy należało mu się. Musiał spłacić kredyt, opłacić studia dwóch synów i ledwo na to wyrabiał. Marysia często pracowała na dwie zmiany. A on w każdy weekend chlał. Bo wódka go uwielbiała, mimo że on jej nie cierpiał. Ale tego kobiety nie zrozumieją, że facetom potrzeba resetu, gdy nagromadzi zbyt wiele myśli, zbyt dużo emocji, musi je zapić. Inaczej zwariowałby. One mają pod tym względem łatwiej, tysiące myśli ot tak przejeżdżają i uciekają, emocje wydalają z siebie z łatwością porannej, cisnącej pęcherz uryny. Nie, kobiety nigdy tego nie zrozumieją.

            Oj, nigdy.

            Otworzył drzwi na klatkę, pokonał 5 schodków i włożył klucz do zamka drzwi od ich mieszkania. Jak to dobrze, że mieszkali na parterze, że nie musiał teraz tyrać przez kilka pięter w górę. Delikatnie przekręcił kluczyk i przekroczył próg mieszkania numer 2, próg przez który kiedyś wnosił jeszcze wtedy blond Marysię, próg o który raz się potknął i omal nie walnął głową w poręcz, gdy pospiesznie wychodził z mieszkania. Jeszcze 5 lat temu witałby go Koralgol – ich kundelek, który wskakiwał na niego domagając się spaceru. W końcu wczesna pora była.

            Delikatnie zamknął drzwi.

            Przekręcił górny i dolny zamek.

            Klucz powiesił na wielkim drewnianym wieszaku na klucze w kształcie klucza.

            Ściągnął buty. Powoli. Cicho. Jak najciszej potrafił.

            To mu przypomniało, jak raz przewrócił się na szafkę z butami. Jeszcze wtedy czarnowłosa Marysia wybiegła z pokoju, przewiązując w pasie ubrany szlafrok, zwyzywała go od takich i owakich, i pobiegła do płaczącego w łóżeczku Tomeczka. Ale nie ty razem. Tym razem był cicho jak w kościele podczas kazania. Bał się nawet kaszlnąć.

            Oj, nie tym razem.

            Bożydar nim położył się na sofie w salonie, a na sofie w salonie spał już od dziesięciu lat, odkąd aktualnie rudowłosa Marysia stwierdziła, że przez jego chrapanie nie może spać, udał się do łazienki. Podczas, gdy oddawał mocz (właściwie lepszym określeniem byłoby: podczas głośnego siurania) z podziwem obserwował położone przez siebie kafelki. Z aprobatą i dumą pokiwał głową, gratulując sobie dobrze wykonanej pracy, strzepnął kilka kropel, umył dłonie i przypomniał sobie, jak brał jeszcze wtedy blond Marysię na wibrującej pralce. Tak, tego dnia spłodził Areczka. Mężczyzna zawsze pamięta, gdzie jego dziecko zostało poczęte. A tu przy umywalce, pokazywał pięcioletniemu Tomkowi proces golenia, oczywiście z obowiązkowym pominięciem wąsa, którego nosił prawie całe życie. Pomacał się po chropowatym zaroście, przejechał palcem pod nosem i poczuł lekką nostalgię za starymi, dobrymi czasami, gdy ów sumiastych rozmiarów wąsa posiadał.

            Dużo zmieniło się od tamtego momentu. Odchowali dzieci. Odchowali siebie. Zabawne, że w procesie wychowywania potomstwa, rodzic też dorasta, dorasta razem z dziećmi. Lecz on jakby zboczył w złą stronę, obrał zły tor. Sąsiedzi z góry już nie przychodzą na brydża. A Marysia ledwo się do niego odzywa. A mimo to wciąż trwają. Bo tak trzeba.

            Zgasił światło w łazience i poszedł do kuchni. Nalał sobie pełną szklankę wody, po czym wypił duszkiem, zgodnie z zaleceniem lekarza. Następnie usiadł na taborecie przy stole i zapalił przedsennego papierosa i…

            …i wtedy go zobaczył.

            Kieliszek. Pięćdziesiątka. A pod nim list. Kartka w kratkę wyrwana z zeszytu. Bożydar sięgnął po nią i przeczytał, półszeptem, niemal na głos:

„Mam dość. Odchodzę.”

Kiedyś mógłby pomyśleć, że to nawet romantyczne, że napisała list własnoręcznie długopisem (chociaż trzy słowa trudno nazwać listem, więcej słów ma już lista zakupów). Taki pseudo-romantyzm na miarę XXI wieku – kartka i długopis w erze cyfryzacji. Ale nie, w tym momencie nie widział w tym wymiętym kawałku wyrwanego papieru niczego romantycznego.

Poczuł ścisk w żołądku i zrzygał się pod stół. Pochylając się nad własnymi wymiocinami, można wręcz powiedzieć nad własnym wyrzyganym wnętrzem, przypomniał sobie jak kiedyś, gdy Arek miał 2 lata, zwymiotował w to samo miejsce i potem jeszcze wtedy czarnowłosa Marysia sprzątała ten bajzel po nim. Bo on zasnął zaraz przybiwszy gwoździa do stołu. Gwoździa do trumny, jednego z wielu, starannie krzesanej przed całe 30 lat ich małżeństwa. Teraz był już zdany sam na siebie.

Był sam.

„Mam dość. Odchodzę.”. Sens tych słów jakby jeszcze nie dotarł do niego, powoli trawił i zatruwał mu organizm. Przeczytał jeszcze kilka razy, jeszcze kilka razy przejechał wzrokiem, szukając ukrytego sensu, szukając w tym okrutnego żartu, czytając na wspak „odchodzę. Dość mam” i normalnie, mieszając słowa i litery, traktując je jak klucz do sekretu, którego poznać nie umiał, traktując je jak upiorny anagram, podły żart krzyżówkowego idioty, powtarzał je w myślach, powtarzał je na głos, powtarzał jak wszystkie wcześniejsze błędy. Treść jednak, jakkolwiek by nie przemienił słów, była ta sama, bezlitosna i miażdżąca. I wiedział, że to jego wina, nie zadawał sobie pytania: „dlaczego?”, bo doskonale wiedział dlaczego. To dlaczego wciąż brnął w to bagno, dlaczego wciąż powtarzał te same błędy i te same niespełnione obietnice o zmianie? Przecież, gdy je składał, doskonale wiedział, że się nie zmieni.

Spojrzał na kieliszek. Wiedział, że miał ukrytą flaszkę w sofie. Musiał coś zrobić. Wyleje ją, wyrzuci, już więcej jej nie tknie. Finito. Koniec. Nienawidził wódki, a to był dobry początek.

Szkoda tylko, że wódka jego wprost przeciwnie.


Dziura w głowie

Jakby to surrealistycznie i nierealnie zabrzmiało, obudziłem się z dziurą w głowie. Na wylot. Nie, nie czułem bólu, swędzenia, czy też nieprzyjemnego uczucia dyskomfortu, ot po prostu kolejny zwykły sobotni poranek, dzień wolny od pracy.

Zauważyłem ją podczas szczotkowania zębów. Była co prawda, mała, powiedzmy wielkości pryszcza, lecz zdziwił mnie fakt, że prześwitywało przez nią wpadające przez okno słoneczne światło. Jakbym strzelał cienką laserową wiązką z czoła.

– Powinieneś iść z tym do lekarza – stwierdziła moja kochana, martwiąca się żona.

– Przeżyję – machnąłem ręką nie przerywając wcinania omleta, który mi przygotowała. – Samo zniknie.

            Jednak dziura sama nie zniknęła.

            Minął tydzień, a była już wielkości kciuka. Mogłem się dobrze jej przyjrzeć, zaglądnąć do środka, poświecić tam latarką i zbadać zakamarki wnętrza swojej głowy. Prócz równo wyżłobionego, zgrillowanego korytarza, nie dostrzegłem nic szczególnego.

– Idź z tym do lekarza… To naprawdę nie wygląda dobrze – powiedziała żona, gdy spotkałem ją w kuchni. Myła naczynia. Nawet na mnie nie spojrzała.

– Nawet na mnie nie spojrzałaś – zauważyłem powtarzając to, o czym wcześniej pomyślałem.

– Przyglądnęłam się temu, gdy spałeś.

– Wiesz, że nie cierpię lekarzy. Banda mądrali i szarlatanów.

– Wiem, ale musisz. Przepisze ci antybiotyk i będzie po sprawie – powiedziała jakby zdiagnozowała u mnie grypę, a nie niewiadomego pochodzenia dziurę przechodzącą na wylot przez moją czaszkę.

– No dobrze… Jeżeli powiesz mi, który lekarz zajmuje się dziurami w głowie, to pójdę – rzuciłem dla świętego spokoju.

– Laryngolog – odpowiedziała bez zastanowienia i siorbnęła ówcześnie przygotowanej kawki.

            Uśmiechnąłem się pobłażliwie i odłożyłem gazetę na stół, która nie wiem jakim cudem znalazła się w moich rękach. Jak w ogóle znalazłem się przy stole?

– Kicia, on jest od uszu…

– Nie kiciuj mi tu – przybrała ostrzejszy ton głosu. – Dla twojej wiadomości, laryngolog jest nie tylko od uszu. Poza tym, twój przypadek jest unikalny, nie ma lekarza, który mógłby się tym zająć. Myśląc logicznie, o ile w tej historii jest jakiekolwiek miejsce na logikę, powinieneś iść do kogoś, kto ma możliwość wglądu do wnętrza twojej czaszki. Najprościej iść do laryngologa. Może to wynikło od zatok.

– To może lepiej do neurologa?

– Boli cię głowa?

– Nie.

– Neurolog ci nie pomoże. Prędzej psychiatra.

            Roześmialiśmy się na głos. Ach, jak wesoło.

– No dobrze pójdę – dałem za wygraną.

– Tylko ubierz jakąś czapkę, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Poza tym ma wiać, nie chcesz się przeziębić.

            Kochana.

            Miesiąc czekałem na wizytę. Telefonicznie umówić się nie dało, wszyscy myśleli, że żartuję. Prześmieszne. Człowiek z dziurą w głowie, chce się umówić do laryngologa. Musiałem udać się tam osobiście. W tym czasie zwolnili mnie z pracy. Szef załatwił to dyplomatycznie.

– O co chodzi z tą dziurą, Johnny? – w pracy miałem ksywkę Johnny. Sam nie wiem dlaczego.

– A o co ma chodzić? – spytałem.

– Paradujesz z tą dziurą, jakbyś coś chciał nam przekazać.

– Ale ja nic…

– Słuchaj, nie interesują mnie twoje seksualne preferencje, ale straszysz klientów. Zmuszasz ich do myślenia. A myślący klient zaczyna podejrzewać szwindel. A tego nie chcemy.

            I dostałem wypowiedzenie. Po miesiącu, gdy szedłem na wizytę u laryngologa, dziura była już wielkości pięści. Zbok świecił mi latareczką do środka, zaglądał swoim dziwnym lejkowatym urządzeniem i cmokał. Z każdym przekrzywieniem swojej głowy.

– Hmm… dziwna sprawa – powiedział, gdy wreszcie usiadł przed biurkiem.

– Co pan powie…

– Może i jestem tylko zwykłym laryngologiem, ale praktycznie to pan już dawno powinien nie żyć.

– Czyli to coś poważnego?

– Proszę pana – złożył dłonie w piramidkę – od kiedy, pan, TO ma.

– Od jednego miesiąca i jednego tygodnia. Na początku było wielkości pryszcza, główki od szpilki, kleszcza.

– I wciąż się powiększa, co? – zacmokał. – Interesujące.

– Co mam z tym zrobić, panie doktorze?

– Hmm… boli to pana?

– Nie… lekko zaczyna swędzieć – powiedziałem i poczułem nieodpartą chęć drapania.

– To znaczy, że się goi – pokiwał fachowo głową.

– Ale to takie swędzenie… hmm… jakby mnie zżerało… mam ochotę to drapać – moja dłoń już zginała palce w haczyki, już podnosiła się do góry.

– Proszę tego nie robić! – krzyknął lekarz.

– Może maść jakąś? – podsunąłem rozwiązanie.

 Wie pan… Po maść to do dermatologa, ja mogę jedynie dać panu krople do uszu. Wypiszę panu skierowanie. I na prześwietlenie oraz do psychiatry.

– Psychiatry? Przecież tego sobie nie zmyśliłem, sam pan widzi!

– Kto wie… Może ja też zwariowałem – zaśmiał się jak mała świnka. – Być może jest to schorzenie psychiczne, które trzeba leczyć psychiatrycznie. Ale za to pocieszę pana, że słuch ma pan doskonały.

– Po babci… Była muzykiem.

            Prześwietlili mi głowę, następnie wysłali do psychiatry. Nie miał pomysłu, co to może być i najwidoczniej bardzo się tym zafascynował. Miał głos radiowego zboka. Jakby głośno szeptał z lekką chrypką.

– Stresuje się pan? – spytał obserwując mnie z nad kartki.

– Teraz? – odpowiedziałem pytaniem na pytaniem. Zastanawiałem się, co rysuje sobie na kartce.

– Nie, tak ogólnie – wzruszył ramionami, odwrócił kartkę i pokazał mi narysowanego, patyczkowatego człowieka z dziurą w głowie. – Ładne?

– Ładne – pochwaliłem, po czym odpowiedziałem na pytanie o stresie – tak ogólnie, to nie.

– A to ciekawe… A jak z pamięcią?

– Doskonała. Mogę powiedzieć, że przypominam sobie coraz więcej szczegółów z dzieciństwa i pamiętam dosłownie wszystko, co czytam, mimo że pomiędzy wizytą u laryngologa a panem, przeczytałem zaledwie kilka ogłoszeń na tablicy w poczekalni. Ale pamiętam je, co do literki.

– Interesujące… – pomacał swoją szpiczastą bródkę i przyglądnął się swoimi bystrymi oczami. – Tam dość dużo literek jest… A jak z przecinkami i kropkami?

– Wszyściutko. Nawet pamiętam to, co czytałem w podstawówce. Potrafiłbym napisać teraz całe „Quo Vadis” z pamięci.

– Poważnie?

– Słowo harcerza, którym nigdy nie byłem.

– Pokaże pan?

– „Quo Vadis”?

– Tak, poproszę. Parę stron, żeby pana nie przemęczać… powiedzmy 124 i 125.

– Które wydanie?

– A jakie mamy do wyboru?

– Wie pan, ja czytałem z Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1980 roku. Może z tomu I?

            Pokiwał głową. Przepisałem z głowy dwie strony.  

– Interesujące. Czy ma pan cos przeciwko, abym wysłał pana do specjalistycznej kliniki, która leczy przypadki wręcz niemożliwe i żeby zbadał pana zespół lekarzy? Ta dziura jest ewenementem na światową skalę.

– Pewnie, co mi tam… Rozumiem, że na koszt państwa?

– Na koszt kliniki. Załatwię wszystko.

            I mnie wysłali.

            Dwa tygodnie później, gdy dziura zajmowała mi praktycznie całą powierzchnię czoła, zebrało się nade mną kolegium lekarskie złożone z lekarzy z całego świata. Czyli głównie ze Stanów, plus jeden Niemiec, jeden Polak i nasz pan psychiatra. Przyglądali się, zadawali pytania, których w sumie już zadawać nie musieli, bo dobrze wiedziałem jakie pytania padną, ale z grzeczności pozwalałem im na to, po czym udzielałem na nie odpowiedzi. Nie chciałem też, żeby za bardzo się podniecili moją umiejętnością przewidywania, bo miałbym w tym pokoju istny lekarski gangbang zakończony medyczną bukake w moją dziurę. Nic z tego. Badali więc, diagnozowali, lecz nikt z nich nie potrafił mi pomóc. Moje zdjęcie ukazało się nawet na okładkach między innymi Time’s, National Geographic i Gazety Wyborczej. Telewizja Publiczna też wykorzystała okazję i wspomniała coś o kolejnym sukcesie Rządu w robieniu dziur głowach obywateli. Stałem się sławny, miałem nawet własną grupę fanów i hejterów. Greenpeace też się dołączył i stwierdził, że dziura w mojej głowie jest wynikiem ocieplenia klimatu oraz że jest to efekt dziury ozonowej, po czym dodali, że niedługo wszyscy takie dziury będziemy mieć.

– Dobrze wyszedłem, nie? – spytałem żony, której pokazałem okładkę mojej biografii.  Umiałem już czytać w jej myślach. Wreszcie role się odwróciły. – Wiem, wiem, nie uczesałem się, to trochę trudne. Pojawiam się też jako kilka różnych memów oraz na pewnych stronach, na które raczej na twoim miejscu bym nie wchodził. Powiem tyle, że ludzie są popaprani.

– Odkryli w końcu, co to jest? – spytała. Chciała, żebym już wrócił.

– Nie. Ale jestem bliski odkrycia odpowiedzi.

– To znaczy? Jakiej odpowiedzi?

– Udzieliłem sporo wywiadów i czuje się zmęczony. Nie umiem artykułować myśli. Chaos, skarbie, chaos.

– Nic nie rozumiem.

– Wiem, kochanie, na tym etapie, nie jesteś jedynie. Na tym etapie, chyba tylko ja zaczynam to rozumieć.

– O czym ty bredzisz?!

– To… to nie istnieje! – krzyknąłem z pasją.

– Co nie istnieje? – spytała się ze łzami w oczach.

– To! – rozpostarłem ramiona, niczym wielki orzeł. – Wszystko!

– Zwariowałeś!

– Mylisz się! Od braku mózgu, jeszcze nikt nie zwariował! To bez sensu!

– To wszystko jest bez sensu.

– Kicia…

– Chcę mojego męża z powrotem!

– Ale ja tu jestem…

– Nie! Jesteś w gazetach, jesteś w telewizji, jesteś w Internecie, ale nie ma cię tutaj… Ja tak dalej nie mogę…

            Powiedziała, po czym nagle wstała i po prostu wyszła. Było to nagłe, ale nie zdziwiłem się, przewidziałem jej reakcję. Już byłem na etapie, że myślałem 100 kroków na przód. Byłem przekonany, że jako pierwszy człowiek na świecie, a w dodatku tak wyjątkowy, pokonałbym komputer w grze w szachy. Byłem tak pewien, że nie musiałem tego udowadniać, nie musiałem rozgrywać tej partii, bo już ją rozegrałem. W głowie. Dobrze wiedziałem, jakie ruchy wykona i jak go pokonam. Krok po kroku, ruch po ruchu, wprost do mata.

            Ale o co w tym wszystkim chodziło? Jeszcze nie wiedziałem. Przewidywałem, że poznam odpowiedź już niedługo, nawet za dziesięć minut.

            I nie myliłem się.      

Jakub Kurzyński – Cztery opowiadania
QR kod: Jakub Kurzyński – Cztery opowiadania