Dmuchawce
Zostaną tylko:
na kurzych łapkach oczy,
mgła zwinięta w kłębek
Nie myśleliśmy o tym zbyt głośno. Huczniej
wysychały atrament i pranie, landrynkowe
bruzdy po fince. Po dwóch kosach
ponoć czarne dostaje skrzydeł – szeptał Pączek,
pojąc dym z ogniska – dziewczynce skończą się zapałki,
a nasza kryjówka jak ciepła rękawiczka.
Wczoraj przy Cichej rozpalałem mu listopad.
Zna się na kolorach. Potrafi odgadywać
z zamkniętymi powiekami. Oddycha na niebiesko.
Dziewięć na trzynaście. Co zrobić z fantem, który mam na myśli?
Osełko, tu wszystko jest prawdziwe! Plecionka, i kucyk
z fajansu, papierki po Irysach przy Staśkowym brzegu zboża.
Lipiec puszcza soki. Mamy skórkę
gładszą niż zewnętrzna strona liścia. Wciąż jesteśmy jak letnicy
– mówisz – tylko żniwiarkom powiędły warkocze,
znamy więcej miast, gdzie dojrzewają święci. To nic,
kosmyki wydobrzeją. Wystarczy, że wrzucimy ciepły grosz
do studni. I schowam nas, Osełko, w kieszonce marynarki,
zanim znów nauczą sznurować buty. Mieć tak samo na imię.
Szczawiowe pole. Godzinki
Nie wylewaj oczu, nie wylewaj, dziewko,
ojciec kiedyś wróci – jutro, bądź nieprędko
– mamrocze w łóżku dziadek, a my na Osinach
zrywamy gacie z drzew i sumy, za farski plac,
gdzie w czterdziestym piątym ruscy piekli kartofle.
Najgłośniej strzelają patyki topoli: tra ta ta ta ta,
spieprzaj szwabie! Święta Panienka wybaczy.
Mówi, że tatko ma się dobrze. Zupełnie jak balonik
oderwany jest od ziemi.
[Warkocz Iriny był młodszy]
Warkocz Iriny był młodszy. Podobno
w Târgu Mureş tylko mur miał dłuższe włosy.
Po trzeciej wołałem Marusza, Maruszka, no pokaż,
nakupię ci za to cukierków! W rumuńskiej knajpie
łypnięcia uciekają szybciej niż dym z komina. Poranny
kurs do Livorno. Cyganka mówiła:
w dziewiątym urośnie deszcz, i będą pęcznieć,
chłopaku, brzuszki owocówki. Mógłbym obrazić się
na wrzesień, że nie sięga mżawką pięt.
Tam wieczory jak rozlane mleko.
Mokną znaczki. Stygnie mamałyga.
Z południa na południe
Wieczorami szlifuję kontury. Krzesła i stół
wypiły chyba cały pigment morza. Ale nie mnie przecież
znać się na kolorach. Wzdłuż cypla szczeniaki
rozmnażają pianę. Meltemi liże czuby, to wgryza
w gacie, do ucha przypiął cykady. Bezbłędnie
odgaduję wszystkie ciepłe myśli.
Liguryjski peron. Za pierwszym razem
skóra staje dęba. Ślizgam się po widok – gęsty
od klocków pod saraceńską wieżą, i garbów,
co pstrzą się na wodach, jak przy herbacie z cytryną,
myki.
Galimatias, galimatias
Pogoda jest albo jej nie ma. Rozsiewa szadź, szybko
więdnie pewność, że składamy się z niedomkniętych zim.
Potrzebujesz osłoniętej od wiatrów mariny, siedliska
z cieplejszej cegły, gdzie lato kładzie palce
na nabrzmiałych sadach i praniu.
Moglibyśmy odpłynąć od bazy,
kiedy zaczyna przypominać roztańczony huragan
– białe na białym z kołder i poduszek. To nic,
w kieszeniach drzemią przecież drobne
kształtki wiosen, ciepłowody. Pijemy z jednej szklanki.
Cepeliada
Gdyby wiosna miła
nie więdła w rękach wcale
sprawiłbym jej i Hance
najczerwieńsze korale
Gryczane rano, chałup jeszcze nie widać.
Za świtem kolory rozsiądą się z wdziękiem
na płotach, upstrzą gościniec, warkocze.
Ilekroć zagarniam pamięcią,
folwarczne koty oblepiały dachy, koguciki – blaty,
kędzierzawe myśli – dziewczęce wielokropki.
Przymierzaliśmy spojrzenia, kupowali dłonie
– chciałaś bluszczyć jak haft na ramieniu.
Niedziela chyżo płowiała w straganach,
dziecięcość – w dekolcie.
Teraz maj i piegi porośnięte burzanem.
Oczy wilgną. Twoje schowałem w puzderku.
Czas nie znosi spóźnień
Patrz, z gracją znów topnieje marzec.
Za moment bulwary rozpychać się będą
jak rzeka, rozpędzać – nabierać wiatru w buty.
W rozdaniach młody lipiec
roześle podbicia uśmiechów. Sandały na drogę.
Za progiem powietrze i ostry smak parmezanu
zbierane częściej niż w klaserze znaczki. Daty
garbują twarze, mają cień szakala.
Wciągniemy biel oczami, ktoś sprawdzi rozkład
nabożeństw. A chciałoby się jeszcze raz,
kradnąc zamieć słońca, zapętlić w nowe
– zapisklić.