Jest rok 1994 i jesteś pijany. W roku 1994 dość często byłeś pijany. W roku 1994 bywałeś pijany regularnie w czwartki, piątki, soboty i niedziele, czyli w – tak zwane – weekendy. W roku 1994 miałeś siedemnaście lat. Piłeś alkohol i paliłeś marihuanę. Kilkakrotnie wylizałeś (ze względu na niechęć do wciągania nosem) sreberko z amfetaminą. Zjadłeś też kwas (o absurdalnej nazwie Baba Jaga na rowerze), co ujawniło poplątaną strukturę twojego umysłu, zmarginalizowane lęki, kompleksy, paranoje, które w wieku dojrzałym będziesz niteczka po niteczce rozsupływać z terapeutą. W roku 1994 alkohol kojarzył ci się wyłącznie z miłymi doświadczeniami – zupełnie odwrotnie niż dzisiaj. Nie dokonywałeś żadnych świadomych wyborów (choć musimy zastrzec, że dzisiaj, na dobrą sprawę, także nie dokonujesz żadnych świadomych wyborów, bowiem czymże są świadome wybory jeśli nie autokreacją: oto jestem super wyrafinowanym graczem, gdyż wybrałem toyotę zamiast hondy, ze względu na lepsze warunki leasingu). Lecz teraz jest rok 1994 i jesteś na ognisku u niejakiego Walczaka, postaci bardziej poplątanej od ciebie. Walczaka nie wychowywali rodzice, tylko ciotka, co wówczas odczytywałeś jako układ doskonały, gdyż pozwalała Walczakowi na więcej niż tobie pozwalali rodzice, a ściślej: tobie rodzice nie pozwalali prawie na nic i wszystkie twoje doświadczenia seksualne, alkoholowe, narkotyczne odbywały się w tajemnicy przed rodzicami, pokątnie. W tajemnicy też wytatuowałeś sobie robaka na nodze, który to tatuaż wiele lat ukrywałeś. A kiedy przestałeś ukrywać, byłeś już po trzydziestce i tatuaże nie interesowały cię zupełnie. Co ciekawe, Walczak przez całą szkołę średnią zapowiadał, że uda się do Legii Cudzoziemskiej. I po maturze, Walczak rzeczywiście wstąpił do armii (na szczęście polskiej) na – tak zwanego – zawodowego żołnierza. Tajemnicą pozostaje, jak Walczak przeszedł testy psychologiczne, aby go do armii przyjęto. Być może załatwiła to ciotka Walczaka, która załatwiała dla niego wszystko. Nękała nauczycieli i udawała kumpelę Walczaka, naśladowała nasze sformułowania, nie dostrzegając skonfundowanych spojrzeń. Tak bardzo chciała być matką, nie tylko ciotką, że spędzała z Walczakiem więcej czasu niż jakakolwiek matka spędza z siedemnastolatkiem. Udawała, że nie słyszy obelg Walczaka (czasami podłych). W efekcie Walczak pojechał do jednostki wojskowej, z której po kilku miesiącach uciekł (razem z karabinem maszynowym). Tak że szukała go Żandarmeria Wojskowa. Gazety pisały. Telewizja informowała. Walczaka nie skazano, gdyż, odrobinę poniewczasie, ustalono, że ma żarówkę pod sufitem przepaloną. I z tego co słyszałeś, ma ją przepaloną do dzisiaj. W roku 1994 odbywa się ognisko u Walczaka i sam przebieg ogniska nie ma żadnego znaczenia, dzieje się dokładanie to, co działo się wówczas na ogniskach, piłeś piwo, wódkę, z kimś się całowałeś, wymiotowałeś w toalecie (nie wyciągając żadnego wniosku z faktu, że dzieje się tak zawsze, gdy mieszasz wódkę z piwem). Młodość wspominasz jako raczej przykry okres, gdy każdy fagas wydawał ci się lepszy od ciebie, a każda dziewczyna zbyt doskonała, zżerały cię miliony kompleksów, poczucia niższości, i każdy fiut imponował ci jak półbóstwo. Z olbrzymią satysfakcją odkrywałeś po latach owe półbóstwa pod sklepami monopolowymi albo w obskurnych urzędach, na zapomnianych przez boga stanowiskach, smutnych, zmęczonych, nieudacznych, co do jednego alkoholików, w smętnych ubraniach. Lecz w roku 1994, do którego wracamy, wszyscy wydają ci się lepsi od ciebie. I na ognisku u Walczaka dochodzi do takiej sytuacji, że wszyscy chcą jechać do – tak zwanego – miasta, chociaż miasto w którym mieszkałeś i w którym mieszkasz nadal nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Życie nocne w twoim mieście jest raczej rachityczne, ułomne. Wszyscy autochtoni osiedlający się w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu deklarują, że życie nocne w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu, to jest prawdziwe życie nocne, nieporównywalne do tego nieprawdziwego, które jest w twoim mieście, i to, które jest w twoim mieście, to jakiś żart w porównaniu do Warszawy, Krakowa, Wrocławia. I nawet słowem nie wspominają, że w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, mieszkają na peryferiach, do których wracają tak zjebani, że padają na ryj, i jedyne życie nocne, jakiego zaznają, jest w osiedlowej Żabce, gdzie kupują miliony litrów piwa. Lecz kiedy masz siedemnaście lat, wciąż wierzysz, że za chwilę stanie się coś przełomowego, cudownego, nadzwyczajnego, i oczywiście nie dzieje się nic przełomowego, cudownego, nadzwyczajnego, ale nadal wierzysz, wierzysz, wierzysz, aż żenisz się, rodzą ci się dzieci, zaciągasz kredyt, i nadal – jak debil – wierzysz, że wszystko przed tobą, lęk minie, i będziesz szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy. I jest to wiara z gatunku absurdalnych, gdyż masz świadomość, jak bardzo umowne jest pojęcie szczęścia. I wszystkie poradniki, oferujące osiągnięcie owego mitycznego stanu, operują na abstraktach i banałach. Aż dochodzimy do sedna: całe towarzystwo wytacza się na ulicę, gdzie stoją dwa maluchy 126p. Walczak oświadcza, że także jedzie do miasta, na co zezwala mu ciotka, chociaż jest potwornie pijany, podobnie zresztą jak wszyscy pozostali, nie wyłączając kierowców, bowiem wiek jest taki, że nikt nie przejmuje się detalami, o nie, detale nie są tym, co absorbuje umysły siedemnastolatków, zmierzających do absolutnej satysfakcji, do zaspokojenia pragnień, i żadne ze zgromadzonych wówczas siedemnastolatków nawet nie podejrzewa, że owe pragnienia, nabrzmiałe, gorące, nie zostaną zaspokojone nigdy. Czasem będzie im się wydawało, że już, już, już, zaraz je zaspokoją, ale zawsze będą to tylko projekcie, igraszki pobudzonych umysłów, ulotne. Na każdego malucha 126p przypada sześć osób. Dziewczyny siadają na kolanach chłopaków, wykorzystujących tą sytuację do obmacywania ich tyłków, talii, pchania rąk pod bluzki. I sedno sprawy sprowadza się do tego, że towarzystwo dzieli się na dwa auta przypadkowo. Oczywiście podział determinują także osobiste sympatie damsko – męskie, chęć siedzenia właśnie na tych kolanach a nie innych, ku rozpaczy kogoś, kto chciałby, aby ta osoba siedziała na jego kolanach, a nie na kolanach kolegi, aż krew gotuje się w mózgu, paruje alkohol, można wydłubać sobie oczy, poorać twarz pazurami, jeść robaki, kiedy widzi się kątem oka, jak kolega, trzymający koleżankę na kolanach, obłapia ją w pasie, a jej włosy (wówczas wszystkie były długie) plączą mu się po twarzy, rozwiewane wiatrem, gdyż wszystkie okna są otwarte, wszyscy palą papierosy, ciskają je w pędzie, a te jak świetliki, rozpylają iskry, znikają w mroku, wypalają się, odchodzą. W każdym razie w roku 1994 mogłeś wybrać jeden z dwóch maluchów 126p. Nazwijmy je maluchem A i maluchem B. Wybór miał charakter losowy. Jeden maluch był biały, drugi czerwony (symbolika przypadkowa). Układ towarzyski był taki, że mogłeś wybrać każdy z dwóch maluchów. W każdym było dla ciebie miejsce. Nie istniały żadne powody (uprzedzenia) do wyboru któregokolwiek z aut. Mogły istnieć uprzedzenia nieuświadomione, takie jak preferencja koloru białego (symbolizującego szczęście) nad kolorem czerwonym (symbolizującym nieszczęście) – pomijamy kwestię, iż w Chinach postrzegane jest to odwrotnie. Wszystko to jednak nie ma znaczenia, gdyż dokonujesz wyboru intuicyjnie (czyli tak, jak dokonywałeś ich przez całe życie, i tak, jak dokonujesz ich nadal, jako dojrzały człowiek, kierując się wyłącznie – tak zwaną – intuicją i swojej intuicji zawierzając, a kiedy dokonujesz wyboru błędnego, przeklinasz nie intuicję, tylko – tak zwany – los). Po prostu idziesz do samochodu A zamiast do samochodu B. I rozpoczyna się jazda po ulicach powiatowego miasta, gdzieś w Polsce, w sobotnią noc roku 1994. Walczak siedzi obok, niezadowolony, gdyż Gośka (dziś zmęczona kobieta, którą widujesz w parku wrzeszczącą na dzieci i przeraża cię, że jesteście w tym samym wieku) siada na twoich kolanach i natychmiast wodzisz dłońmi po jej udach, co doprowadza siedzącego samotnie Walczaka do szaleństwa, aż w przypływie autoagresywnego szału przytyka butelkę do ust i wypija irracjonalną ilość, a pobudzona twoimi dłońmi Gośka (o raczej podłym charakterze) wrzeszczy: do dna, do dna… Włosy dziewczyn, pachnące szamponem, rozwiewają się, smyrgają twarze, włażą do ust. Jesteś w euforii. Szczęśliwy. Niech ta chwila trwa. Maluch A wyprzedza malucha B. Następnie maluch B wyprzedza malucha A. Zajeżdżają sobie drogę, trąbią. Muzyka THE PRODIGY wali z głośników: I GOT THE POISON. I GOT THE REMEDY. Na światłach auta ustawiają się obok siebie. Siedzisz z tyłu, mimo to krzyczysz coś do koleżanek i kolegów z drugiego auta. Oni krzyczą do was. Wokalista THE PRODIGY krzyczy najgłośniej. Wszyscy krzyczą jednocześnie. Podają sobie butelkę. Rzucają butelkę z auta A do auta B. Jedna z butelek roztrzaskuje się na asfalcie – śmiejecie się. Kierowca pije z butelki i oddaje do tyłu, bo oto zmieniają się światła, trzeba ruszać. Koła buksują, piszczą. Obrazy rozmazują się w oczach, jesteś pijany, masz młodą dziewczynę na kolanach (nie potrafisz jej sobie wyobrazić jako starej baby, wrzeszczącej na dzieci w parku). Tak. To postanowione. Jedziecie za miasto, na miejscówkę, gdzie, jak możesz przypuszczać, będziecie pić alkohol, całować się. Wkładasz Gośce rękę pod bluzkę, widzisz widzeniem peryferyjnym, jak bardzo wściekły jest Walczak. Obaj kierowcy pędzą, ile mogą najwięcej, na dziurach podskakujecie, śmiejecie się, bez zażenowania rozpinasz Gośce stanik. Wówczas maluch B uderza czołowo w ciężarówkę. Światło gaśnie. Dwadzieścia trzy lata później zastanawiasz się nad konsekwencją podrzucanej monety.