Wstęp
Gdy w na początku XIII wieku Giacomo da Lentini pisał pierwsze sonety na sycylijskim dworze cesarza Fryderyka II Hohenstaufa, w jego otoczeniu królowała fascynacja intelektualnym dziedzictwem Platona. Filozofia, idee, elementy – cały system Platoński – dawały tamtemu środowisku spójny i – nie bójmy się tego słowa – piękny system pojęć i wartości, który pozwalał z większą pewnością operować we wrogim i ze wszystkich stron zaskakującym świecie. Wśród ksiąg Platona były też te opisujące tzw. bryły platońskie – trójwymiarowe figury, których ściany składały się z takich samych wielokątów foremnych.
Chyba najbardziej przyciągającą z nich wszystkich jest sześcian: sześć kwadratów, tworzących niesamowicie zgrabną kostkę, którą da się wypełnić cały wszechświat. Gdy zestawimy budowę sześcianu z budową sonetu, możemy dostrzec niezwykłą zbieżność. Pierwsza część sonetu składa się z ośmiu wersów – taką samą liczbę znajdziemy w sześcianie, gdy policzymy jego wierzchołki. Druga część sonetu składa się z sześciu wersów – i tutaj mamy zbieżność w liczbie ścian sześcianu. Są jeszcze krawędzie, co z krawędziami? Otóż pięć krawędzi łączy ze sobą ściany w jedną całość – można to zaobserwować, przyglądając się zabawkowym siatkom, które czasami można kupić w sklepach z materiałami dla dzieci i z których można sobie sześcian skleić. Jakże nie skojarzyć tych pięciu krawędzi z – jakże pełnymi treści – pięcioma przestrzeniami między wersami drugiej części sonetu. Gdy przyjrzeć się siatce sześcianu dokładniej, to zauważymy, że pozostałe siedem krawędzi łączy w jedną całość wszystkie wierzchołki, a także odpowiada siedmiu przestrzeniom między wersami pierwszej części sonetu. Razem pięć i siedem daje dwanaście – tyle krawędzi ma w sumie sześcian.
Ktoś może zapytać, a co z przestrzenią między częściami? I tutaj znajdzie się analogia. Przede wszystkim przestrzenie między częściami są dwie: jedna, którą przekraczamy, gdy kończymy czytanie pierwszej części, a zabieramy się do drugiej; druga jest nieskończona – rozciąga się między końcem drugiej części a początkiem pierwszej. Są zatem dwie przestrzenie, które mają też swoje dopełnienie po stronie geometrycznej. Mianowicie w geometrii rozważana jest tzw. charakterystyka Eulera – każdy wielościan w przestrzeni zachowuje prawidłowość: liczba ścian minus liczba krawędzi plus liczba wierchołków jest równa 2. Ta dwójka odpowiada właśnie dwóm przestrzeniom między częściami sonetu.
Sześcian to piękna figura, ale brył platońskich – pod wieloma względami ze wszech miar zgrabnych – jest pięć: czworościan foremny, sześcian, ośmiościan foremy, dwunastościan foremny i dwudziestościan foremny. Skoro mamy taką ładną równoległość świata poezji do świata geometrii rozpoznaną w sonecie, to dlaczego nie rozszerzyć jej na pozostałe bryły platońskie i nie napisać pięciu utworów o dwóch częściach: czterowersowej i czterowersowej (to będzie czworościan, a przy tym strukturę jemu odpowiadającą można znaleźć w tradycyjnym triolecie), ośmiowersowej i sześciowesowej (to będzie sześcian i odpowiadający mu sonet), sześciowersowej i ośmiowersowej (to będzie ośmiościan i odpowiadający mu odwrócony sonet), dwudziestowersowej i dwunastowersowej (to będzie dwunastościan) i wreszcie dwunastowersowej i dwudziestowersowej (to dwudziestościan).
Pewnie już Państwa znużyłem tą wyliczanką – poniżej znajduje się poemat, który składa się z pięciu części ukształtowanych w tak zaprojektowane formy i w treści odnosi je dodatkowo do odpowiednich platońskich elementów.
Sensy i sensualności
I sens: zwiewny
To pachną kłęby fiołków, gdy fala powietrza
nad uronionym płynem skupiona przenika
przestrzeń i gęste nuty w głąb nosa przemieszcza,
a płyn do ścianek cicho dociska panika,
bo chwilę potem jasno jak cyknięcie świercza
iskra tlen połknie, miażdżąc komory silnika.
Oddechem w głąb napięty punkt nierównowagi
pęka niepowstrzymanie i muska baseny nicości,
ściągając choć na chwilę chwiejnych, kruchych gości
na tę stronę istnienia − cudniutkie łamagi.
Nierówne pierwsze obroty, którymi kruszyna
ukaja rwący chaos, przechodzą w automat,
i tak sens się wykluwa: smakuje aromat,
szwung oraz elegancja, gdy coś się zaczyna.
II sens: orzeźwiający
Pełna prędkość i zakręt – poślizg, w dół opada
samochód; w taflę bije, aby w morzu zniknąć.
Tam przy kierownicy, nagle, w fotelu zasiada
delfin ociekający mętną, śliską wodą
o twarzy z blizn zeszytej. – Jakby tu się wymknąć? –
myślę, kłębiąc się w środku, skuty tą przygodą.
Zwierzę głos swój ujawnia: „Czerwony płyn na dnie
musisz jakoś ominąć, bo umrzesz. Wiem, widzisz
monstrum, co dziwnie radzi i myślisz dosadnie,
dotkliwie obszczekany nadmiarem zagadek,
ale dla mnie to wyczyn – raczej się nie wstydzisz
tak jak ja moją twarzą zmiętą przez wypadek.
Prawie dziesięć lat temu za kółkiem napięty
pędziłem samochodem, bo chciałem być w domu
choćby kilka chwil wcześniej. Wchodziłem w zakręty
raźno, jednak za jednym stała grupa pieszych
na jezdni. – Wielkim tłokiem sprężyny slalomu
włożyły mój wóz w drzewo – byliśmy ocaleni
wszyscy, lecz twarz ze strzępów trzeba było zeszyć.
Cóż, wtedy się schowałem, by uniknąć świadków,
pod wodę. A tam, w strefach zeszklonej czerwieni,
odkryłem, że leżały ofiary wypadków.
I było w tym coś z magii, że mogłem pod taflą
wody trwale zamieszkać. – Uważaj! Zakręcaj!”
Przerwał, krzyknął i szarpnął kierownicę z nagłą
siłą w płetwach. Czerwone, podmorskie bajoro
już niemal zaczerpnęło auta. Zwierzak z miejsca
zniknął, by z całej siły zmienić niepomyślny
kurs pojazdu – próbował, ale nogą sporo
wdepnął w czerwień – Tak zgasnął delfin. Ale w ramy
swe wrócił człowiek. Z wiru razem uciekliśmy.
Teraz między falami wreszcie oddychamy.
III sens: ciepły
Jadę na kuli z ognia, mam poduszkę z opon –
przyjaciel tuli w dłoniach mały wspólny płomień.
Gra komórek mnie ciągnie, gaz dozuję stopą –
jadę na kuli z ognia, mam poduszkę z opon.
Kolejna dawka tlenu energią w głęboką
przestrzeń życia mnie włącza, a ja w świat łakomie
jadę na kuli z ognia, mam poduszkę z opon,
przyjaciel tuli w dłoniach mały wspólny płomień.
IV sens: twardy
Uspokaja płaskością krajobraz pod sosną,
mimo iż głos nasyca połamaną barwą
krąg świata. Wargi skaczą – każda gorzką larwą
wybija obco z twarzy; łzy błyszcząco rosną.
Skalistym unisono krajobraz mną wstrząsnął,
odłamki szkła, plastiku, blachy zdartą farbą
drapiące oczy, bluza – w oddali, pod malwą
opadły, a ja czuwam do chwili aż posną.
Wówczas żal wkracza w ciało i czarną powodzią
wyrywa z naczyń sensy, podnosi swój poziom
po sam obwód poznania odarty z idiomów.
Wszystko to trwa w łożysku: z milczącą dbałością
uspokaja krajobraz ciasny splot atomów –
jest tam dla nas od zawsze, przyciąga stałością.
V sens: niekonieczny
A teraz czas na powrót – w głąb do swoich myśli:
Przewijam gałką pamięć na tę wąską chwilę,
licząc, że przejście przez nią może coś uściśli.
Mam więc przed sobą drogę, która na dół schodzi,
wiatr z okna samochodu wieje na mnie mile,
naciskam nogą pedał – to miał być hamulec –
ale auto nie zwalnia, cóż to je obchodzi,
że ja hamulec cisnę, że chcę się zatrzymać,
aby prawom fizyki gwałtownie nie ulec.
Hamulec więc, nie ulec, nie dać się. Wytrzymać.
Jest suchy jęzor jezdni, co szorstką nawierzchnią
wkręcił się w moją prędkość i ściąga do ściany,
gdzie skały wzwyż z gulgotem pną się i raz rzedną,
a raz w strzępach gęstnieją. Z lewej ostrą płytą,
z prawej spięty przepaścią, jestem wpasowany
tutaj na moment jeszcze – ja, świadomy człowiek,
pędzący i bezradny, dotknięty paniką –
ostatnie mkną sekundy, pulsują jak slajdy,
aż stykam się z kamieniem, to już jest ten oddech:
staje się uderzenie, które gładzi fałdy.
Wtedy to znika nośnik mojej świadomości,
zdarty do cytoplazmy – więcej nie zadzwoni
do żony czy do dzieci, w muskanku z kobietą
nie rozświetli się nagle, już się nie zezłości
i już nie przytuli, a jak ktoś odsłoni
metal, zobaczy klatkę i czaszkę pękniętą.
Lecz jest w nurcie coś jeszcze, delikatną kreską
snuło się w życiu zanim nogą o podłogę
zacząłem w nerwach walić: nadzieja podważa
rytm rzeczy, tak że człowiek splątany z inercją
może pomknąć w głąb skały, kontynuować drogę.
Tak sobie właśnie tamtą chwilę wyobrażam.