III
Późna jesień. Cmentarz.

Zapala się mała lampka wisząca na ścianie.
Obszerny, ale niski pokój. Małe, kwadratowe okno wycięte w bardzo grubych murach. Na zewnątrz okna majaczą na wpół przymknięte, drewniane okiennice. Za oknem ciemność.
Zamiatacz wstaje. Podchodzi do okna, odkręca zaczepione na hakach sznureczki od okiennic, pociąga sznurki do siebie i przymyka skrzydła okiennic.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Kiedy tak patrzy się w ciemne, ciche, zimne, nocne niebo, człowiek mimowolnie zastanawia się jak by to było, gdyby nagle znaleźć się tam, w chmurach. Nie widać jeszcze drzew, domów, a nawet nie jest się pewnym, czy widoczne za dnia drzewa i domy teraz tam są. Nie widać dalekich krajobrazów, bo jest jeszcze na to za ciemno, jedyne co widać to te bezkresne chmury, które tylko teraz zdają się być na wyciągnięcie ręki. Wydają się zachęcać, by wejść na nie i pójść w głąb nich. Czy w tej ciemności byłoby zimno ? Nieprzyjemnie ? A może byłoby ciepło i przytulnie? Bez czasu, bez trosk?

Zamiatacz odwraca się od okna.
Ciemny pokój, zimna woda, ciepłe swą miękkością ubranie, klamka, drzwi.
Ciemna klatka, zimne schody, ciepłe swą gładkością drewno poręczy, brama, plac.
Ciemny plac, zimny bruk, i niby ciepłe światło latarni.
Granit, sjenit, piaskowiec, bazalt, szur-szur, szur-szur, szur-szur, krok za krokiem. Jeden krok, drugi krok, zgięte kolana, schylone plecy i wyprost, wygięte w przegubach ręce ciągną miotłę, jeden, drugi krok, zgięte kolana, schylone plecy i wyprost. W koło i w koło, coraz wolniej i wolniej, dalej i dalej, aż znikł.
Niewidoczna ławka przy niewidocznej fontannie; ledwo, ledwo widoczny świt.
Cisza.

I wraca.
Coraz bliżej i bliżej, szur-szur, szur-szur, szur-szur. Kolana, szufla, worek, plecy, mur, po murze szur-szur, pac. Następny, następny, ostatni.
Wielka brama, ciemna klatka, zimne schody, drewniana poręcz, drzwi, ciemny pokój, zimna woda, szorstki, ciepły koc. Zmęczenie. Zimno, ciemno, potem szaro, jasno, ciepło, sen.
Sen.

Śniadanie.
Zamiatacz siedzi przy stole. Przed nim na blacie stołu leży kwadratowa deska. Na desce połówka chleba, masło, ser, nóż i widelec. Obok deski stoi karton mleka i kubek. Zamiatacz podnosi karton i nalewa mleko do kubka. Nożem odkrawa kawałki sera i chleba.
Deska, chleb, ser i nóż są w mroku, widać je tylko dzięki tłu jakie tworzą jeszcze ciemniejsze deski stołu. Podnoszony do góry widelec błyska w promieniach wpadających przez szpary między deskami okiennic. Między okiennicami a ścianą też jest szpara, lecz tam nie ma promieni, bo nierówna szpara jest albo zbyt mała, by zmieścił się w niej choć promień słońca, albo zbyt szeroka, i wtedy nie wpada promień, lecz po prostu światło.
Tylko między deskami jest kilka miejsc, którędy wpada promień – wąski, długi, ostro odcięty. To w nim tańczy najwięcej pyłków, w jego świetle są najruchliwsze, rozedrgane. Kiedy widelec wędruje w górę lub w dół, promień załamuje się na nim, odbija i przez ułamek sekundy leci w innym, trudnym do przewidzenia kierunku. Jednak niełatwo jest go złapać w zaokrągloną rączkę widelca, ześliźnie się po niej, zadrży, zatańczy i znów poleci w swoją stronę. Jeszcze trudniej złapać go w długie, grube zęby widelca, przelatuje przez nie jak przez zbyt rzadkie sito. Jedyny efekt tych wysiłków to niewyraźny cień widelca na ścianie. Za to nóż, to co innego. Szerokie, wypolerowane przez lata ostrze noża łatwo zagradza drogę wąskiego promienia, odbija go i w całości kieruje tam, gdzie się chce. Można nim oświetlić kawałek stołu lub deski, można go zawrócić na powrót w stronę okna i oświetlić okiennice od ich mrocznej strony. Można też promień słońca skierować na ścianę, lecz tutaj szybko zginie, zniknie wśród szram krzywego tynku i farby, ani trochę ich nie oświetlając.

Zamiatacz patrzy na talerze, kubki, butelki. Nie je.
Zbiera ze stołu pełne naczynia i odnosi za kotarę. Wraca. Siada przy stole, odsuwa szufladę, wyciąga złożoną we czworo kartkę. Nie rozkładając jej, ogląda i wkłada na powrót do szuflady. Chowa twarz w dłoniach.

Czasami jest tak, że nagle ktoś odchodzi. Nawet często jest tak, że ludzie odchodzą nagle. Nawet kiedy ktoś bliski choruje, śmiertelnie choruje, najbliżsi nie są przygotowani na moment jego śmierci. Nie myślą o tym, że umrze dziś, jutro, myśl tę odsuwają od siebie daleko. Nawet jeśli wiedzą, że koniec jego jest bliski, nie umierają wraz z nim. Oni wciąż żyją : wstają rano, robią dzieciom śniadanie, idą na autobus, pracują, rozmawiają, jedzą obiad, oglądają telewizję, odwiedzają krewnych, idą spać.
Tym bardziej nagle umierają bliscy i znajomi, których na co dzień nie widzimy. Wiemy o ich śmiertelnej chorobie, ale ich śmierć nas zaskakuje. Nie jesteśmy na nią przygotowani. Ich śmierć przychodzi nie w porę; przychodzi akurat w momencie, kiedy jest tak dużo pracy, że nie odbieramy telefonów z domu; przychodzi akurat wtedy, kiedy właśnie zachorowało dziecko; przychodzi, kiedy dopiero co pokłóciliśmy się z małżonkiem i nie będziemy z nim rozmawiać przez najbliższe dwa dni. Podobnie jest z datą pogrzebu, wypada dzień po tym, jak w pracy wstrzymali wszelkie urlopy lub w chwili, kiedy dopychamy ostatnią walizkę przed wyjazdem na urlop. Śmierć nas zaskoczyła, nie jedziemy na pogrzeb.
Nie jedziemy na pogrzeb, rozgrzeszamy się z tego, usprawiedliwiamy, ale spokoju nie mamy.
Albo jedziemy, ale tak, że przyjeżdżamy do kaplicy w trakcie mszy żałobnej, a uciekamy z cmentarza przed tymi, których zmarły najmniej obchodził.
Śmierci i pogrzeby zawsze są nie w porę. Bliskich – zawsze za wcześnie, dalszych – za wcześnie lub za późno.

***

Wczesna wiosna, rok temu.

Zeszłego roku Zamiatacz ułożył listę osób, których musi pożegnać, choćby nie wiem co.
Po śniadaniu – o takiej porze jak teraz, tyle, że była to wczesna wiosna, dni były dość krótkie, za oknem było jeszcze dość ciemno, w pokoju tym ciemniej, że okiennice przymknięte przed chłodem – nie wyszedł jak zwykle na targ, lecz został przy stole, odsunął szufladę, wyciągnął z niej kilka kartek papieru, długopis, położył je na blacie i ukrył twarz w dłoniach.

Czasem myślimy o czymś tylko hipotetycznie. Wtedy nawet czynność dość częsta, banalna, ale widziana tylko w teorii, jawi nam się inna. Inaczej przechodzimy przez ulicę, kłócimy się zaciekle, dziękujemy za nagle otrzymane publicznie wyróżnienie, zamawiamy alkohol, piszemy list – jeśli przechodzimy ulicę, kłócimy się, dziękujemy, zamawiamy w restauracji czy piszemy do bliskiej osoby naprawdę, a inaczej to wygląda, kiedy tylko o tym myślimy. Kiedy o tym myślimy, robimy to lepiej, wolniej, dokładniej, bardziej uroczyście, w kłótni używamy lepszych argumentów, w podziękowaniach jest mniej zażenowania a więcej godności, w złożeniu zamówienia więcej błogiego zadowolenia z życia, a w liście … W liście wysyłanym w myślach przeważnie jest całkiem co innego niż w tym wysyłanym naprawdę.

Zamiatacz rozkłada kartki papieru, spośród kartek wyciąga jedną już zapisaną z jednej strony i jedną czystą obustronnie, pierwszą kładzie przed sobą czystą stroną ku górze, a drugą odkłada z powrotem na wierzch kupki kartek i odsuwa je na koniec stołu, pod ścianę.
Na powrót chowa twarz w dłoniach.

Przez przymknięte przed chłodem – a niedomknięte dla słońca – okiennice wchodzi trochę światła. Wstał wczesnowiosenny dzień. Już nie zima, nie ciemno i nie mroźno, ale wczesnowiosenny dzień jest wciąż jeszcze zbyt słaby, by pokazać swą siłę. Wczesnowiosenny dzień późno i zimno się zaczyna, wcześnie i zimno się kończy. Jedyny jego atrybut to jasność. Tym się chwali, tym szczyci.
Zimne światło.

Przez niedomknięte okiennice wchodzi przedpołudniowe światło. Zamiatacz wstaje, podchodzi do okna, domyka szczelnie kwatery. Wraca do stołu, siada, kryje twarz w dłoniach.
W pokoju jest ciemno, cicho i chłodno.

Zamiatacz ma zamknięte oczy, jedną ręką podpiera głowę, drugą – szuka po omacku długopisu. Znajduje go, sprawdza dłonią, gdzie leży kartka i pisze, a raczej stawia na kartce kilka koślawych znaków. Pod nimi, równie krzywo, kilka następnych, a jeszcze niżej – równie krzywych – następne. Odkłada długopis.

Przez szpary w okiennicach wpadają jasne i bardzo cienkie promienie światła z zewnątrz. Im cieńsze, tym jaśniejsze. W promieniach tańczą pyłki.
Zimne światło.
Wczesnowiosenny dzień ani nie jest chwalony za możliwość ogrzania się, ani nie jest przeklinany za upał. Tym bardziej chce pokazać jedyne co ma – jasność. Nisko świecące słońce cały czas razi, patrzy prosto w twarz; nisko świecące słońce nie potrafi jeszcze wznieść się tak wysoko, by oświetlić wszystko dokoła, więc tym chętniej stawia sprawę na ostrzu noża – tu jasno, tam ciemno, tu światło, tam cień, nie ma półtonów.

Zamiatacz wstaje, podchodzi do okna, otwiera połówkę okiennicy, chwilę stoi w jaskrawym świetle, próbuje patrzeć na plac, ale nic nie widzi. Teraz, w południe, słońce ledwo wspięło się nad niewidocznym wzgórzem, ledwo wystaje nad dachami południowej pierzei placu i świeci prosto w okno i prosto w twarz.
Zamiatacz robi krok w lewo i staje w cieniu zamkniętej okiennicy. Dla kogoś patrzącego z dołu, z zalanego światłem placu – znika. A jeśli ten ktoś teraz odejdzie i na plac nigdy nie wróci – znika na zawsze.

Czasem wejdzie się tak w cień z wielkiego słońca, w którym oczy nic nie widziały i wejdzie się w cień, w którym oczy znów nic nie widzą, czy to bardziej z powodu wcześniejszego oślepienia, czy bardziej z powodu obecnej ciemności. Mimo to w świetle wie się, co jest przed oczami, wie się, że za tym światłem jest plac, za placem kamienice i pałace, za kamienicami wzgórze, za wzgórzem następne wzgórze. Wie się też co jest za tym cieniem, że za cieniem są deski okiennicy, liście żywopłotu, kamienie muru … Ale może ich tam nie ma ?
A ja, czy jestem ? Kiedy stoję we wczesnowiosennym słońcu na Placu – jestem niewidoczny dla tych, których słońce oślepiło, jeśli stoję w cieniu wysokiego muru – jestem niewidoczny dla tych, którym mnie cień zasłonił. A jeśli oni nie wiedzą, że ja tu stoję – nie ma mnie dla nich.
A może naprawdę mnie tam nie ma ?

Czasem wystarczy zrobić krok.
Czasem wystarczy krok, by z oślepiającego słońca wejść w mroczny cień, z upału w mróz, z radości w smutek, z życia w śmierć.
Czasem nawet tego kroku nie trzeba.
Wystarczy stać, czekać, nie czekać, a słońce przesunie się o stopień, dwa i wyjdzie na nas lub zniknie za rogiem.
A my wraz z nim.

Zamiatacz na powrót przymyka okiennicę, wraca do stołu, siada, bierze kartkę papieru zapisaną po ciemku krzywymi znaczkami. Trzyma ją w dłoniach. Nie patrzy na nią, nie odcyfrowuje z niej słów, których nikt by nie odcyfrował. Wie, co tam jest napisane. Odkłada ją na bok. Przed siebie kładzie czystą kartkę, przepisuje kulfony, tym razem starannymi, równymi znaczkami, imię po imieniu, a dokładniej imię pod imieniem, kolejne imiona, które tworzą listę.

Każde imię oznacza, że jeśli jakaś osoba z tej listy umrze, to nie trzeba się zastanawiać : jechać, czy nie jechać; wtedy wystarczy tylko przerwać to, co się właśnie robi, podejść do stołu, otworzyć szufladę, wyciągnąć kartkę złożoną na czworo i zapomnieć o wszystkim. Usiąść na chwilę przy stole, na jedno „Wieczne odpoczywanie”, albo kilka myśli, albo chwilę milczenia. Skreślić kolejne imię na kartce. A potem przebrać się i wyjść z domu na autobus, do pociągu, albo po prostu na sąsiednią ulicę. Nawet nie trzeba tej kartki rozkładać, ani tym bardziej czytać, wystarczy, że jest.

Zamiatacz składa kartkę na czworo, na wierzchu stawia krzywy krzyżyk i chowa ją do szuflady.
Wstaje, szczelnie domyka połówkę okiennicy, wraca do stołu, siada, chowa twarz w dłoniach.
Jest cicho, ciemno i chłodno.

***

Późna jesień, tego roku.

Tak było wtedy, w ten wczesnowiosenny dzień.
Podobnie jest dzisiaj, w ten późnojesienny dzień.
Zamiatacz patrzy na rozłożoną kartkę. Na kartce lista imion, imiona jedno pod drugim, jedno z imion przekreślone.
Zamiatacz składa kartkę na czworo, wkłada do szuflady, wstaje, podchodzi do okna, domyka otwartą połówkę okiennicy, wraca do stołu, siada, chowa twarz w dłoniach.
Jest cicho, ciemno i chłodno.

Zamiatacz wstaje, bierze płaszcz, wychodzi.
Klatka schodowa nawet w dzień jest ciemna. Nie pali się żadna lampa, być może nawet żadnej lampy tu nie ma. Są okna, wąskie na pół metra, wysokie prawie od posadzki po sufit, głęboko osadzone w grubych murach. Żelazne kwatery tak szerokie, a szyby tak małe, grube, matowe i brudne, że więcej światła zatrzymują niż przepuszczają. Okna od północnej strony.
W kamienicy mieszkają sami starzy mieszkańcy, nawet jak nie starzy wiekiem, to starzy jako lokatorzy, którzy, już od dziecka przemierzając te schody w półmroku, zmierzchu i ciemności, uczą się na pamięć każdego stopnia, każdego zakrętu, półpiętra i piętra, holu, ciężkiej drewnianej bramy i grubej, żelaznej klamki. Przez lata każdy z nich wyrobił sobie swój, a każdy inny, obraz klatki schodowej. Gdyby kiedyś ktoś nagle oświetlił klatkę schodową jasnym światłem, nie tylko zobaczyli by ją całkiem inną, niż mieli w głowach, co bardzo by ich zdziwiło, ale też musieli by uczyć się od początku nią chodzić. Przejście oświetloną klatką schodową sprawiało by im przez długi czas o wiele więcej trudności, niż teraz. Nie odnaleźli by tego miejsca na wyślizganej dziesiątkami lat drewnianej poręczy, którego chwytają się po omacku lewą dłonią, kiedy idą w dół, a prawą, kiedy idą w górę. Przed każdym zakrętem musieli by zwolnić, aby zastanowić się, którędy przejść półpiętro – czy tym krzywym wyżłobieniem posadzki tuż przy poręczy, czy może ominąć go i przejść środkiem. A jak chwycić żelazną klamkę, by otworzyć bramę, która jest tak wielka, że chyba nie sposób jej otworzyć ?
Wielka, ciężka, drewniana brama. W dzień – granica między światłem a ciemnością, w nocy – granica między ciemnością swoją i obcą.

Zamiatacz za bramą przystanął; popatrzył w prawo, tam, gdzie zaczynają się krzywe, strome, pełne zakrętów schody prowadzące na targ i poszedł w lewo, w dół pochyłą uliczką wybrukowaną tak nierówno, że porozrzucane na jej całą szerokość kocie łby wystają tak, jakby pijani w sztok brukarze próbowali ułożyć z nich szerokie schody. Zresztą tylko dzięki temu stromizna uliczki jest łatwiejsza do pokonania. Po kilkudziesięciu metrach, tam, gdzie stromizna wydaje się już zbyt wielka, by można było iść dalej, uliczka raptem zwęża się, a złomowisko bruku wlewa w wąską ceglaną bramę między starymi, zmurszałymi kamienicami.
Za bramą – jest szeroko, wysoko i jasno.
Po lewej stronie – mury miasta, po prawej – zbocze porośnięte krzewami, a z niego daleki widok na pola, wzgórza i lasy.

Zamiatacz podchodzi do trzech ławeczek stojących tuż nad zboczem, na każdej ławeczce siedzi po trzech staruszków. Każdy z nich powoli i milcząco wita się z Zamiataczem. Zamiatacz podchodzi do każdego z szacunkiem, ale wydaje się, że ich szacunek dla Zamiatacza jest jeszcze większy. Emeryci okazują go zawsze osobom, które im „służą”, czy to najniższym urzędnikom miejskim, czy to obwoźnym sprzedawcom, czy sklepikarzom z małych sklepików, pracownikom elektrowni, gazowni, kominiarzom, śmieciarzom, szewcom. Szacunek tym większy, że Zamiatacz mógłby tu wraz z nimi siedzieć, i wcale nie byłby w tym małym gronie najmłodszy.

Zamiatacz przysiada się na skraju ławki i tak jak wszyscy patrzy w dal, na zielone pola, oliwkowe wzgórza i czarne lasy. Obok każdego emeryta leży jego atrybut : składane, kieszonkowe szachy, okulary, książka, kule, wyświechtana talia kart. Takie karty, tekturowe, z dodatkiem czegoś mocniejszego, roślinnego – żeby zbyt szybko się nie niszczyły – po dziesięciu, piętnastu latach przypominają dziwne płótno, grube, ale tak miękkie, że daje się zwijać, skręcać na różne strony, a w dotyku jest jak plusz albo aksamit. Nie wiadomo dokładnie, do kogo należy talia kart, ale za to widać, kto przyniósł butelkę wody mineralnej, a kto – wina. Podobnie na religijnych obrazach każdy święty ma swój atrybut, po którym można rozpoznać jego klucz do Nieba : włócznia, którą został przebity lub igła, którą cerował braciom habity, kłosy zboża, które rozdawał lub lilie, które wyrosły na jego grobie.
Koło Zamiatacza leży miotełka i mały bukiecik kwiatów
Nad przepaścią – ławeczki, na ławeczkach – staruszkowie i ich nędzne bogactwo.
W oddali – krzaki, las i niebo.
Daleko, jasno, cicho.

Zamiatacz wstaje, żegna się skinieniem głowy, jednym, ale do wszystkich, i idzie dalej w dół, ścieżką po grzbiecie zbocza. Po lewej ręce ma miasto, po prawej – zbocze porośnięte krzewami, a z niego daleki widok na pola, wzgórza i lasy.

Ścieżka.
Stroma i wąska, ale wygodna, wychodzona w brudnoczerwonej glinie między wysokimi trawami i niskimi krzaczkami. Potem między wysokie, rzadkie drzewa, a za drzewami znów na przestrzeń, między zielone pola. Wąska ścieżka prowadzi do szerszej. Szersza – do muru. W murze – brama.

Szeroka polna droga, kamienny, szary mur, żelazna czarna brama z rudymi śladami rdzy otwarta na oścież.

***

Cmentarz

Ścieżki.
Ścieżki na cmentarzu wydają się być wysypane białym, ostrym żwirem, ale to tylko pozór, bo to wytarta latami kroków ziemia odsłoniła kruszący się ił. Latami ścierane nogami ścieżki zapadają się w trawie wraz z coraz bardziej pochylonymi nagrobkami.

Nagrobki.
Płyta z lewej, płyta z prawej, płyta na górze, z przodu. Lewa płyta ciąży ku prawej, prawa ku lewej, fasada do środka a daszek zapada się w dół.
Najstarsze, najniższe, najbardziej pochylone grobowce są przy bramie. Każda następna alejka jest nieco wyższa, nieco prostsza, o ton jaśniejsza od poprzedniej.
Alejka za alejką, nagrobek za nagrobkiem.
Cmentarz jest jak uśpione miasteczko podczas popołudniowej sjesty, lub jak wieś wyludniona podczas żniw.

Domki.
Białe, kwadratowe, kamienne nagrobki przypominają domki. Jeden za drugim, domek za domkiem, domek naprzeciw domku, domek obok domku. Przysadziste partery i strzeliste pięterka. Przytulne, miłe, białe domki.

Ogródki.
Kwaterki wokół nagrobków, rabatki przed nagrobkami – przypominają ogródki. Jedne trawiaste, drugie krzaczaste, są i takie z gołą ziemią, jakby z jakiegoś kurnika za domkiem miały zaraz wybiec małe kurki, które pracowicie wydziobały całą trawkę wokół domku. Ogródki słoneczne i ogródki zacienione, tarasy, podjazdy, miejsca na grilla i na niedzielny obiad.
Zaciszne małe, zielone ogródki.

Uliczki.
Między rzędami nagrobków biegną alejki, które przypominają uliczki miasta.
Ulice białe, szerokie, główne – one na skrzyżowaniach mają pierwszeństwo. Chociaż … Może nie ? Może tutaj, kiedy kondukt spotyka kondukt, obowiązują inne przepisy ? Może tu ważniejsze jest to, jaką który kondukt odmawia właśnie modlitwę, albo jaką śpiewa pieśń ?
Są też uliczki mniejsze, węższe, ziemiste, wyżłobione środkiem a wyższe po bokach.
I uliczki całkiem boczne, peryferyjne, zielone, zarośnięte trawą, prowadzące na łąki za miastem.
Puste ulice uśpionego miasta.

Cisza.
W miasteczku jest wieczna sjesta.
Jest cicho, biało i sennie.

Z okna każdego domku przez porcelanowe okienko zerka na senną uliczkę nieruchoma twarz.
Staruszka w kolorowej – biało-szaro-czarnej – chuście w kwiaty, a każdy kwiat mieni się modnymi tutaj kolorami : czernią, sepią, popielem. Staruszek w czarnym kapeluszu z rondem i aksamitną wstążką pod szyją. Kobieta w odświętnym, grubym żakiecie zapiętym na ostatni guzik. Mężczyzna w garniturze, białej koszuli i kolorowym, przeretuszowanym na czarno krawacie. Wszyscy poważni, nieruchomi, ze ściągniętymi twarzami, tylko wzrokiem dyskretnie wodzą za przybyszem spoza miasteczka.
Rzadko, bardzo rzadko w porcelanowym okienku pojawia się jakieś dziecko, ale jeśli już, to zawsze w szkolnym mundurku, chłopcy w czapeczce, dziewczynki ze wstążkami w warkoczykach, umyci, uczesani, (…). Dzieci również są poważne, uważne i grzeczne, widać, że są to dzieci, które słuchają rodziców.
Malutkich dzieci nie ma w okienkach, one – jeśli są – to są gdzieś na obrzeżu, w miasteczkowym przedszkolu, gdzie grzecznie śpią w małych białych kołyskach z wesoło-zielonej trawy.
Jest cicho, czysto i porcelanowo.

Zamiatacz co kilka metrów zwalnia kroku, ale nie zatrzymuje się. Lekko skłania się to w lewo, to w prawo, uchyla kapelusza i idzie dalej. Mija poprzeczne alejki, jedną, drugą, trzecią, czwartą. Nagrobki są coraz nowsze, prostsze, wyższe i jaśniejsze. Na ścieżce coraz mniej białego iłu coraz więcej rudawej ziemi, potem kępek zielonkawej trawy, aż pod nogami jest całkiem zielono.
Najnowsze, najwyższe i najbielsze nagrobki nagle urywają się, otwiera się szeroki i daleki widok. Przez równinę, w stronę bardzo dalekiego horyzontu biegną dwa kolory : od dołu w nieskończoność ciągnie się bujna, zielona łąka z falującymi, rozwichrzonymi trawami po pas, od góry – szaro-niebieskie, popielato-błękitne, nieruchome niebo.
Końca nie widać, nie ma dokładnej, czarnej kreski horyzontu, zamiast tego jest miejsce, gdzie wzrok już nie rozróżnia czy to jest jeszcze żywa, skłębiona zieleń, czy już stalowe, nieruchome niebo.
Szeroko, wysoko, daleko.

Ostatni rząd, ostatni biały grobowiec. Biały – jak już pobielałe, a jeszcze nie poczerniałe kości – wyrasta z wysokiej, jasnej, soczysto-zielonej trawy. Płyty rozpychają się w bujnej trawie, a długie, delikatne źdźbła trawy kładą się na białych, porowatych ścianach Niskie, gęste kwiatki o tęczowych, jaskrawych kolorach wylewają się z jasno ceglastej donicy przed grobem i mieszają z wysokimi, delikatnymi jak lebiodki kwiatami polnymi o przeźroczystych, pastelowych barwach.
Z tego grobu spoglądają dwie twarze : Chrystusa, który mieszka na piętrze, nad płytą przykrywającą grobowiec, i mężczyzny, który wygląda z porcelanowego okienka zza kwiatków w donicy na parterze. Chrystus ma oczy zwrócone w górę, patrzy z zatroskaniem w niebo, jakby chciał z zachodzącego słońca i coraz niższych chmur zgadnąć pogodę na jutro, a mężczyzna patrzy na pustą zwykle ścieżkę, tak jak czasem mieszkańcy wioski patrzą na drogę, pewni, że nikt nią ani nie będzie przejeżdżał ani szedł, ale mimo to od czasu do czasu przystają, aby spoglądnąć zza firanki, bo może jednak…

Zamiatacz stoi przed grobem. Zdjął kapelusz i dwa razy się ukłonił. Najpierw szybko i niebyt głęboko – choć z szacunkiem – Chrystusowi, tak jak ktoś, kto przyszedł do przyjaciela lub krewnego i zastał tam znajomego, któremu należy się lekko ukłonić, a potem dopiero zwrócić do tego, do którego się przyszło. Następnie wyraźniej ukłonił się mężczyźnie na parterze, niżej i dłużej schylając głowę, jakby chciał powiedzieć : „No to jestem”.
Mężczyzna uważnie obserwował Zamiatacza.

Zamiatacz stoi i milczy, ale mężczyzna milczy dłużej, cierpliwie czeka, aż gość odezwie się pierwszy.
W końcu gość – poproszony przez gospodarza – kładzie kapelusz na grobowcu, po czym rozgląda się wokół, szukając wskazanego miejsca do siedzenia. Przysiada się naprzeciwko, po drugiej stronie ścieżki, na niewykończonym kamiennym fundamencie. Miotełkę kładzie obok w trawie. Patrzy w niebo.

Kiedy przychodzi się do kogoś nawet w najważniejszej sprawie, na której bardzo zależy nam albo gospodarzowi, wiadomo jest, że niezręcznie, niegrzecznie byłoby zaczynać od klaśnięcia w dłonie i przystąpienia do meritum. Najpierw należy pomilczeć, popatrzeć z zatroskaniem w niebo, pośledzić największą chmurę, pokiwać głową, powiedzieć kilka słów o pogodzie, westchnąć głęboko … A potem …
Nie, nie, też nie od razu kawa na ławę : „tak i tak, szybko, szybko i koniec.” Trzeba jeszcze porozmawiać : „A co ostatnio u mnie, a co u ciebie ? Widziałem wczoraj tego, tamtego, słyszałem, że … Stało się to czy tamto… Wspólny znajomy jest w szpitalu, tak, tak, serce, od dawna chorował, choć ostatnio, jakby było lepiej, nie skarżył się. Gdzie leży ? Tam i tam. A ten sklepikarz ze schodów wydał córkę … Za kogo ? Tego i tego. A na targu pojawił się ktoś nowy … Aaa ! Prawda. Mam coś przecież !”

Zamiatacz wstaje, wyciąga zza poły płaszcza bukiecik kwiatów, kładzie go w trawie, przed grobowcem. Wraca na miejsce.

Sąsiedzi.
Sąsiedzi z jednego miasta, z jednej dzielnicy, ulicy… Sąsiedzi z jednego cmentarza…
W mieście droga od sąsiada do sąsiada wiedzie tak i tak, w prawo, w lewo, prosto, czasem schodami w górę lub w dół. Tutaj wiedzie inaczej, ale w sumie podobnie, też w prawo, też w lewo, też prosto, jakby popatrzeć na nią z góry, wygląda prawie tak samo.
Mówią, że tu są bardziej milczący. A czy tam byli tacy gadatliwi ?
A że milczący ? To nawet lepiej, bo łatwiej powiedzieć, z czym się przyszło, nikt nie przerywa, nie przeszkadza. Łatwiej usłyszeć wymawiane w myślach własne słowa, łatwiej coś opowiedzieć, wytłumaczyć się, wyrazić coś, co czujemy. Nie zdążyliśmy tego zrobić lub nie potrafiliśmy wtedy, kiedy jeszcze żył. A może wtedy by tego nie zrozumiał, za to teraz – już tak ? Tutaj można nawet dokończyć dawny spór. Lub pogodzić się.
Sąsiedzi w mieście, sąsiedzi na cmentarzu. Pokłóceni tam, pogodzeni tu.

Zamiatacz pochylony nad górną płytą nagrobka zmiata z niej niewidoczne pyłki. Kurzu prawie nie widać, ale jest. Lekki jak mgiełka wzbija się w górę, tańczy przez chwilę w powietrzu i zabiera się z wiatrem. Albo odczeka, aż miotełka pójdzie dalej i opadnie na swoje – według niego – miejsce.
Zamiatacz długimi, równymi pociągnięciami z góry na dół omiata boczne płyty grobowca, potem fasadę. Na koniec wytrzepuje miotełkę o trawę i odkłada na bok. Wyciąga z kieszeni chusteczkę, przeciera czarną postać na żelaznym krzyżu i biało-czarną twarz na porcelanie, potem jeszcze matowe metalowe uchwyty i błyszczące niklowane gałki.
Chowa chusteczkę. Siada.

Zrywa się niewielki wiatr, dołem faluje trawa, długie, zielone źdźbła kładą się z zachodu na wschód, górą szybciej biegną chmury.
Coraz mniej żółte, coraz bardziej ognistoczerwone, z każdą chwilą większe słońce zeszło już z szaro niebieskiego, popielato błękitnego nieba i weszło w ciemnozielone, coraz bardziej szarobure łąki.
Jest szaro, stalowo, czerwono.
Niespokojnie.

Zamiatacz patrzy na porcelanową twarz mężczyzny. Na twarzy widać już szare znużenie, oczy nie patrzą już tak przenikliwie. I gość i gospodarz milczą.

Czasem jest tak, że ktoś jeszcze coś mówi, coś robi, coś woła, jeszcze gdzieś biegnie, gestykuluje, ale jego twarz na moment zastygnie. Potem znów wraca do szwungu, pełen werwy i siły, znów biegnie, znów krzyczy, opowiada, śmieje się, kłóci … Ale ten moment wystarczył.
Wystarczył ułamek sekundy, żeby uważny rozmówca dostrzegł delikatny cień, który przeszedł przez twarz, zamglił na krótką chwilę oczy, zwolnił język i już wiadomo, bardziej intuicyjnie, niż rozumowo, że już dość. Dość rozmowy, dość biegu, dość życia …

Każdy w życiu ma tyle do zrobienia: zabawa, nauka, małżeństwo, praca, kariera, dzieci, budowa, jeszcze jeden urlop, jeszcze jeden samochód, jeszcze jedno dziecko, jeszcze tylko ogródek, jeszcze tylko wyjazd do siostry lub na koniec świata, jeszcze, jeszcze, jeszcze……
Nagle … delikatny cień przez twarz, oczy za mgłą, pół sekundy milczenia … Najczęściej nawet nikt tego nie zauważy. A potem znów bieg: jeszcze jedne wspaniałe wakacje, jeszcze jeden zwariowany sylwester, jeszcze działka, jeszcze domek na działce, jeszcze drugi samochód, jeszcze ślub syna, jeszcze wnuki, jeszcze … Ale człowiek już wie, że to początek. Początek końca. I uważny partner lub przyjaciel też już wie – nawet jak starasz się ukryć – i już się niepokoi. Ten niepokój zostanie już na zawsze, i u mnie i kogoś, przed kim staram się go ukryć. Ale to, że ja wiem i Ty wiesz, to nawet nie jest najgorsze. Gorzej, gdy ktoś z tym niepokojem zostanie sam.

Zamiatacz siedzi na kamiennym fundamencie niedokończonego nagrobka. Naprzeciw, po drugiej stronie ścieżki – domek mężczyzny. Mężczyzna jeszcze stoi w oknie, jeszcze patrzy, ale już cofa się w głąb.

Zapadające się w dół, późnojesienne, zimne, jaskrawe słońce wpada w rozpadlinę ziemi na horyzoncie. Dziś już nie wzniesie się ani o centymetr, jeszcze chwila i zniknie. Późnojesienne słońce już nie oświetla, nie grzeje, robi jeszcze tylko to, co potrafi – oślepia i razi. Późnojesienne słońce, szczególnie teraz, pod wieczór, rzutem ostatniej karty na stół, stawia wszystko na ostrzu noża – nie ma półtonów, jest ostra granica, tu światło, tam cień, tu jeszcze jasno, a tu już ciemno. Późnojesienne słońce samo ginie, ale zabiera za sobą w wieczną otchłań wszystko, na co rzuci swój cień.

– Jak to jest, przechodzić tam ? Jak tam jest po drugiej stronie ?
Mężczyzna za porcelanowym okienkiem milczy.
– Kiedyś, jak byłem tu obok, u starego Szewca, powiedział mi, że przejście jest straszne, ale to, co po drugiej stronie – to wynagradza i przejście i wszystko to, co tutaj.
Mężczyzna za porcelanowym okienkiem milczy.
Nie przeczy.

Zamiatacz wpatruje się w twarz w porcelanowym okienku. Do okna bardzo szybko zbliża się równo odcięty cień. Przez bardzo krótką chwilę cień zatrzymuje się na wypukłej, posrebrzonej obwódce porcelany, ale zaraz potem rusza dalej – zajdzie na podbródek, nos, oczy.

Oczy są najważniejsze, póki one patrzą znad smugi cienia, jest jeszcze nadzieja, jeszcze można się wspiąć na palce, jeszcze można podskoczyć, walczyć albo… wycofać.

Mężczyzna z porcelanowego okienka cofa się w głąb ciemnego pokoju, znika. W miejscu gdzie stał, na porcelanową szybkę opada gęsta, gładka firanka zmierzchu w kolorze bardzo ciemnego ecru.

Wraz z zachodem słońca zrywa się silny wiatr. Ciemne, prawie czarne źdźbła trawy kładą się z zachodu na wschód i daleko, daleko stąd łączą z ciemnymi, prawie czarnymi chmurami.

Zamiatacz wstaje, szczelniej owija płaszczem, kłania się lekko ku miejscu gdzieś między mężczyzną a Chrystusem i odchodzi alejką w stronę starych grobów przy bramie.

***

Zapada zmierzch. Szarówka.
Szaróweczka – jak by powiedział ktoś, kto w taki właśnie dzień siada z kolegami do partyjki zechcyka. Wolny wieczór, dwóch kolegów, trzy piwka, talia kart, żona u koleżanki. Na jakiś czas, może na chwilę gracze nie mają trosk, a zapadająca właśnie szaróweczka nie ma dziś tego smutku, który zwykle ma jesienna szarówka.

Brama cmentarza.
Za ostatnim grobem żelazna czarna brama z rudymi śladami rdzy otwarta na oścież. Kamienny, szary mur i szeroka, polna droga. Polna droga przez szare pola pod burym niebem, potem między wysokie, rzadkie drzewa i po grzbiecie zbocza. Po lewej ręce niewidoczne strome urwisko, po prawej – pierwsze światła miasta od dołu równo odcięte murem miejskim.

Brama miasta.
Wąska, obramowana kamieniami dziura w murze, za nią strome kamienne złomowisko bruku ostro biegnące w górę. Kocie łby niby nierówno ułożone schody każą wspinać się w stronę świateł na szczycie. Krok za krokiem, ciężar na lewą nogę, ciężar na prawą, ciężar na lewą, ciężar na prawą, odpoczynek. Nie ma sensu się śpieszyć, w ciemności czas płynie wolniej, nie ważne czy dłuższy czy krótszy przystanek.

Brama kamienicy.
Wielka, czarna, drewniana brama w kamiennym murze kamienicy. Nawet w nocy stare, sękate, grube, czarne drewno – i jednocześnie wydaje się, i jest – cieplejsze od starego, porowatego, grubego, czarnego, muru.
Szerokie, ciemne, drewniane schody i niewidoczna, gładka, drewniana poręcz. Brudne stuletnim nalotem wąskie, wysokie, głęboko osadzone szyby na półpiętrach. Niewyraźne światło zza szyb : księżyc ? gwiazda ? uliczna lampa ? czy żyrandol w czyimś oknie ?

Drzwi mieszkania.
Niewidoczne. Niewidoczne zupełnie, ale teraz bardziej realne niż cokolwiek innego. Bardziej prawdziwe niż własne myśli, niż marzenia, zdrowie, praca, przyjaźń i jutrzejszy dzień.

Ta ciemność za drzwiami, to mieszkanie.

Mieszkanie.
Zamiatacz w ciemności wchodzi do domu, w ciemności zamyka drzwi i idzie do pokoju. W ciemności znajduje okiennice i otwiera je na oścież.
W ciemność pokoju wpada ciemność nocy, ciemność nocy rozświetla ciemność pokoju nie wiadomo skąd pochodzącym światłem, jakimiś dalekimi odblaskami świateł dawno zamkniętych sklepów, światłem gwiazd niewidocznych na zachmurzonym niebie, może nawet nikłymi odblaskami świateł jeszcze nie zapalonych ulicznych latarni.

Na jesieni zwykle tak jest. Latarnie jesiennych miast wciąż nie nadążają za mrokiem. Z dnia na dzień zapada on coraz szybciej i szybciej i to, co wczoraj było dniem, dziś jest już szarówką, jutro będzie wieczorem, a pojutrze – nocą. Jutro latarnia zapali się wcześniej, ale wtedy już będzie szarówka, bo o tej porze dzień był wczoraj. A pojutrze zapali się jeszcze wcześniej, ale wtedy już będzie noc.

Przy czarnym świetle nie rozświetlonej jeszcze nocy Zamiatacz siada na krześle przy stole. Przysuwa do siebie niską, pękatą, ciężką karafkę i nalewa z niej wodę do niskiej, grubej, ciężkiej szklaneczki. Odstawia karafkę pod ścianę, stawia szklaneczkę przed sobą i czeka.
Na co ?
Na nic.

Czasem się czeka na nic.
Zamknie się kilka spraw, inne przerwie, a jeszcze inne staną się nieważne. Zbledną, zmaleją, znikną. Przeważnie wobec smutku, nieszczęścia, śmierci, ale nie zawsze jest to konieczne. Czasem wystarczy chwila refleksji, pamięć czegoś, zamyślenie, by to, co jeszcze przed chwilą wydawało się najważniejsze, zmalało, zszarzało, odeszło.
Wtedy się czeka na nic.
Czekać nie na autobus, który się spóźnia, nie na koniec dniówki, nie na podwyżkę, której nie ma od lat, czekać nie na męża, który się upił, nie na żonę, która odeszła, nie na sprawiedliwość, która nigdy nie nadejdzie, tylko po prostu na nic.
Na to, co przyjdzie, albo i nie przyjdzie, na to, co znane, albo i nieznane, ale teraz nieważne, na to, co los przyniesie, albo sam sobie wezmę.
Czekać na nic, albo – jak kto woli – nie czekać w ogóle. Co ma przyjść, samo przyjdzie, a co ma nie przyjść, to pewnie nie przyjdzie. Chyba, że będzie inaczej.

Zamiatacz siedzi nad szklaneczką wody. Nie je, nie pije, nie wstaje.
Dziś nie ma popołudniowego spaceru na targ, na targ z całym tym kolorowym, gwarnym, oszałamiającym widowiskiem. Nie ma obiadu, nie ma drzemki po obiedzie. Nie ma codziennych przyjemności, ale w taki dzień jak dzisiaj nie byłyby one przyjemnościami. Jedzenie by nie smakowało, targ by nie cieszył, a sen by nie przyszedł.

Jest za to cisza.
Nawet jeśli jest to cisza pośród zgiełku i ruchu.
Jest spokój.
I – nie wiem czy się przyznać – ale są inne drobne przyjemności, które kiedy indziej trudniej jest zauważyć i docenić : mocna fala powietrza buchająca w twarz tuż po otwarciu okna, dłoń na szorstkim drewnie oparcia krzesła, chłód płytek pod bosymi stopami, ostatnie delikatne muśnięcie wiatru na sekundę przed domknięciem okiennic, i szybko zapadająca się ciemność, która pozwala się schować.

Smutek. Wszechogarniający smutek.
Smutek sam smutek nie zawsze jest zły. Może dobry też nie, ale zły nie zawsze.
Ważne jest, jaki jest jego powód i jak go przyjmujemy.

Tak jak ciemność – jest ciemność straszna, jest zimna, jest martwa, jest zła. I jest ciemność przytulna, cicha, ciepła i dobra.

Sen.
Sen jest zawsze dobry. Brat ciemności, ale ten lepszy, brat smutku, ale ten ładniejszy, brat bliźniak ciszy. Po czymkolwiek by nie był złym, przed czymkolwiek by nie był trudnym, cokolwiek radosnego, kolorowego, rozedrganego by nie przerwał – sam jest ciszą, ciemnością i spokojem. Zapomnieniem.

Jest cicho, ciemno i ciepło.
Więc skąd ten powiew mrozu z odległego, kamiennego, białego miasteczka pośród soczysto-zielonych traw za miastem ?

Zamiatacz nie może zasnąć. Czy dłużej, czy krócej się leży na jednym boku – wskazówki budzika zawsze chodzą w okrutnie regularnych odstępach. Już, już wydawałoby się, że na tym boku jest bardzo wygodnie, już , już wydawałoby się, że sen przychodzi, przysiada, kiedy ciało znowu zaczyna drętwieć, boleć, z wolna, ale coraz bardziej i bardziej i znów trzeba zmienić pozycję. I spłoszony sen ucieka, spłoszony po raz drugi, trzeci i czwarty – za każdym razem dłużej każe czekać, aż znów zaryzykuje i podejdzie.

Ulgę przynosi dopiero pogodzenie się. Tak jak często ulgę w jakimś kłopocie, drobnym czy dużym, ulgę w chorobie, ulgę w oczekiwaniu śmierci przynosi dopiero pogodzenie się, tak w męczącym oczekiwaniu na sen, który coraz dalej ucieka i ucieka, ulgę przyniesie dopiero pogodzenie się z tym, że dziś już nie przyjdzie. Pogodzić się – nie zamykać na siłę powiek, nie trzymać kurczowo dłoni pod twarzą, nie podtulać kołdry pod stopy, zamiast tego otworzyć oczy na ciemność, rozluźnić się, pozwolić myślom przepływać …
I wtedy dopiero przychodzi sen …

Smutek. Wszechogarniający smutek.
Smutek tego wszystkiego co było. Nie dlatego, że było smutne, ale że było piękne i już nie ma, albo po prostu było i nie ma.
Smutek tego wszystkiego, co będzie, bo będzie już tak niewiele.
Smutek tych wszystkich, co byli i już nie będą.

Sen.
Najpiękniejszą rzeczą jest sen.
Jest cicho, ciemno i ciepło.

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (3)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (3)