Ciotka Agaty miała już sześcioro dzieci, gdy zaszła w ciążę po raz siódmy. Długo o tym nikomu nie mówiła. Nawet własnemu mężowi.

 – Ze wstydu?

 – Nie, chyba nie. Nawet nie ze strachu przed nim, bo z wujka nie był żaden tyran. Może z miłości. Nie chciała poczciwiny martwić. Dlatego wujek długo nie wiedział, że będzie miał kolejnego potomka. Do samego końca nie wiedział. W dniu, w którym dziecko szczęśliwie przyszło na świat, najstarsza córka wyczekiwała ojca pod bramą fabryki.

– Tato chodź do domu, bo mamusia już urodziła.

– Czyja mamusia? – zachrypiał ojciec.

– Nasza. Mamy braciszka malutkiego.

– Nasza mamusia? Braciszka? A skąd on się wziął!?

  
  I zanim doszedł do domu obejrzeć swoje siódme dziecko, wstąpił do sklepu, zakupił butelkę wódki i pierwszy raz w życiu strasznie się upił. Musiało mu się to spodobać, bo na drugi dzień zaczął pić od samego rana, a będąc bliskim wytrzeźwienia upił się ponownie i potem jeszcze raz. Przez parę dni nie chodził do pracy. Nie był przygotowany na to, że dzieci tak nagle się pojawiają.

(…)

 Wujek Agaty, właśnie ten, co mu żona po kryjomu urodziła siódme dziecko, miał w życiu mnóstwo kłopotów. Pracę miał marną i słabo płatną a życie rodzinne domowe nie przynosiło wytchnienia. Rodzina co roku się powiększała, a żona, która lubiła się czasem zapatrzeć w pustkę i odlatywała w obłoki swoich myśli, nie zauważała potęgującego się chaosu i rozprzężenia. Zapanowanie nad żywiołem dziecięcym najwyraźniej przerastało jej możliwości, więc wszelkie kłopoty wychowawcze spadały na głowę poczciwego wujka. Ktoś inny, mniej wytrzymały niż wujek poszedłby w siną dal. Wujek, którego przygoda alkoholowa skończyła się na tamtych pamiętnych trzech dniach oblewania potomka, dzielnie trwał na straży życia rodzinnego. Mimo wszystko trwał. Bo kto jak nie on? 
  Trzej najmłodsi synowie, byli niesforni do tego stopnia, że  ich zachowanie paraliżowało zajęcia w całej szkole. Sprowadzona z kuratorium psycholożka poddała wszystkich trzech specjalnym testom i opisała w raporcie, że każdy z nich przejawia nadpobudliwość psycho-ruchową w stopniu ponadprzeciętnym, a ta nadpobudliwość nakłada się na lekkie upośledzenie umysłowe.  Możliwe też, że upośledzenie było efektem owej nadpobudliwości – wujek niewiele z tego rozumiał. Tak czy siak, synkowie wujka od rana do wieczora zachowywali się dokładnie tak, jak Gaweł z wiersza Fredry, co to między stoły stołki, gonił, uciekał, wywracał koziołki, strzelał, skakał i krzyczał do znoju. Wujek  z trudem przyznawał przed sobą, że jest wobec nich bezradny. Żadne, ale to naprawdę żadne metody nie skutkowały, aby ten potrójny gejzer przytłumić. Kary cielesne, które wujek stosował bez przekonania,  jeszcze bardziej ich  podkręcały, a perswazje słowne znaczyły dla nich tyle co brzęczenie much. Starsza siostra, kiedy tylko miała okazję, uciekała do koleżanek. Druga bardziej introwertyczna popadła w obżarstwo (wtedy jeszcze nie mówiło się na to bulimia) i przestała się uczyć. Mieszkańcy kamienicy nie wtrącali się w życie tej hałaśliwej rodziny, być może po cichu współczuli rodzicom  (zwłaszcza matce, której wzrok robił sie coraz bardziej mglisty i zdradzał postępującą schizofrenię) a rozwrzeszczanych bachorów starali się omijać. Wyjątkiem był mieszkający piętro wyżej sąsiad. Starszy nobliwy pan starannie ostrzeżony i wygolony,   który chodził w eleganckich garniturach, mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu pełnym starych mebli i świętych obrazów. Miał w mieszkaniu poniemieckie pianino, więc  chyba na tej podstawie powstała w kamienicy opinia, że ceniący spokój starszy pan był emerytowanym nauczycielem muzyki. Jemu zdecydowanie przeszkadzało zachowanie rozbrykanych synków wujka. Bywały dni, kiedy chłopcy kolejno wpadali do mieszkania z podwórka po jakieś zabawki, a potem kolejno wybiegali i każdy wkładał całą dziecięcą energię w zamknięcie wielkich drzwi dzielących korytarz od mieszkania. Wtedy ze swego nobliwego sanktuarium wyskakiwał sąsiad czerwony na twarzy i w przestrzeń  klatki schodowej rzucał bolesne pytanie:
 –  Ludzie, czy wy do cholery ciężkiej Boga w sercu nie macie?
  Pełne żalu zawołanie stało się znane w całej kamienicy. Czasami ludzie celowo przystawali w zaułku klatki schodowej, żeby po usłyszeć najpierw trzaśnięcie drzwi a potem dolatujące z góry sakramentalne “Czy wy do cholery ciężkiej Boga w sercu nie macie?”

  Któregoś dnia wujek został wezwany na komisariat milicji. Po dwóch przesłuchaniach zrozumiał, że sprawa jest poważna. Na trzecie został zabrany wprost z fabryki  przez milicjantów ubranych po cywilnemu. W  budynku, o którego istnieniu wcześniej nie wiedział, wujek został poddany szczegółowym przesłuchaniom dotyczącym wszystkiego, co mogło stanowić dla esbeków jakiś punkt zaczepienia. Nie miał pojęcia, jak się bronić. Był zwykłym robotnikiem, nawet nie należał do partii, rzadko zdarzało mu się rozmawiać z władzą, tym bardziej z taką władzą, która dawała posłuch najbardziej fantastycznym oskarżeniom, a gdy widziała potrzebę, sama była w stanie oskarżenia preparować.  W ponurym pokoju złożył te same zeznania, które poprzednio składał przez milicjantami i czekał na okazję, by zapytać protokolanta, co z nim będzie. Protokolant nie był skory do rozmów, podsunął wujkowi kartkę z zeznaniami ido podpisu i zaraz wyszedł. Po paru minutach do pokoju wszedł inny człowiek. Pachniał wodą po goleniu “Przemysławka”, przedstawił się jako major Suchecki, pobieżnie przejrzał kartkę z zeznaniami i niczym stary znajomy usiadł na krześle obok wujka.

– Przestańcie się tłumaczyć sytuacją życiową, bo to nie odniesie skutku. Ten wasz sąsiad, który wniósł skargę wcale nie był nauczycielem muzyki.
 – Nie był nauczycielem?
 – Był sędzią. Teraz jest na emeryturze, ale możecie mi wierzyć, ciągle ma wielu znajomych w strukturach sprawiedliwości.

     Sens tych słów powoli docierał do świadomości wujka. Przerażenie, które towarzyszyło mu od momentu przekroczenia progu tego budynku, teraz zmieszało się ze zdziwieniem. To ten szanowany profesor, który od sąsiadów domagał się zachowania Boga w sercu, był sędzią i w czasach stalinowskich wydawał wyroki? Nie ośmielił się o to głośno zapytać. Przełknąwszy ślinę zdobył się  na zapytanie, czy grozi mu jakaś grzywna i co może zrobić, żeby powstrzymać te skargi w przyszłości.

– Będzie dla was zdecydowanie lepiej, jeśli ustąpicie.

– No tak – odruchowo przytaknął wujek, lecz zaraz się ocknął – To znaczy co niby? Ja już go tyle razy przepraszałem. W jaki sposób mam ustąpić?

– Wyprowadzić się. Jak najszybciej.

  Wujka zamurowało, a major zastrzegając, że przecież nie musi mówić wujkowi tego, co właśnie mówi, wyjaśnił, że sytuacja jest poważniejsza, niż się wydawało. Ten stary zanim odszedł na emeryturę, dobrze się zabezpieczył. Zna wielu ludzi, którzy nadal pracują w SB i sądach i, co najważniejsze – zna ich tajemnice.
 – A wiecie, co to znaczy – dodał porozumiewawczo oficer – on może was z łatwością do więzienia wsadzić.
 – Mnie do więzienia? – nie dowierzał wujek – Za to, że dzieci hałasują?
 – Za posiadanie dzieci w Polsce Ludowej się nikogo nie zamyka, ale zarzuty mogą być inne i znajdą się świadkowie, którzy poświadczą, że słuchacie Wolnej Europy i podżegacie do obalenia ustroju.  To są bardzo poważne zarzuty i tylko od woli waszego sąsiada zależy, czy zostaną wam przedstawione. Rozumiemy się? W przypadku wyroku skazującego wasze dzieci będą umieszczane w Domach Dziecka. Wasza żona nie pracuje i nie będzie w stanie zapewnić im opieki. Teraz rozumiecie?

  Oficer nawet nie podnosił głosu, nie był też złośliwy, bo wujek z tą poczciwością wypisaną na twarzy nie budził w nikim złości. Zrozumiał wreszcie swoje położenie i nawet odczuł coś w rodzaju wdzięczności do oficera SB, za to, że mu to wszystko uświadomił. A przecież nie musiał. Następnego dnia wujek zaczął szukać nowej pracy i nowego mieszkania.
  

  Kamienicę opuścili już po dwóch tygodniach. Kiedyś łatwo było się przeprowadzić. Wystarczyło znaleźć pracę i dostawało się mieszkanie zakładowe. Im dalej od dużego miasta, tym łatwiej było o robotę z mieszkaniem.  Trafili do fabryki mebli na terenach, jak się wtedy mówiło, poniemieckich. Dookoła rosły sosnowe lasy, za którymi, jak się szybko wujek dowiedział znajdował się największy w Polsce poligon czołgowy i kręcono tam serial “Czterej pancerni i pies”. Wujkowi spodobała się okolica, znał się trochę na maszynach i polubił pracę przy przecieraniu, sortowaniu i układaniu desek do schnięcia. Na nadpobudliwych chłopców nowe środowisko podziałało jakby uspokajająco. Wkrótce z ciasnego mieszkania zakładowego przenieśli się do ceglanego domu z przylegającą doń murowaną stodołą. Chłopcy uczyli się życia na wsi, drzwiami mogli trzaskać do woli, a nową atrakcją było przesuwanie wte i we wte wielkich wrót stodoły zawieszonych na wmurowanych w ścianę metalowych szynach. Dorastali i czekały ich inne zabawy, które odkryli dopiero w tych warunkach. Do dyspozycji mieli teraz nie tylko własne podwórko, ale całe okoliczne lasy, sady i ogródki, które pociągały ich szczególnie, gdy w letniej porze zapadał zmrok i bezksiężycowa noc pozwalała na bezkarne buszowanie po cudzych zagonach. Ale prawdziwą pasją stało się palenie ognisk. Kto palił ognisko na wsi, wie jaki przyjemny jest snujący się dym, jak miły jest widok żarzących się polan i jak niepowtarzalny jest smak pieczonych kartofli. Zamiłowanie braci do ognia rodzina przypłacała małymi pożarami, które zazwyczaj prędko gaszono własnymi siłami, najwyżej przy pomocy sąsiadów. Ludzie na wsi są bardziej wyrozumiali dla niesfornych dzieci. Chłopcy jednak nie poprzestawali zabawiać się z ogniem i spalili kolejno hektar nie skoszonego zboża należącego do PGR-u oraz szopę z pięknie wysuszonymi liśćmi tytoniowymi należącą do nauczyciela matematyki w miejscowej szkole. Wieś była nieduża, wszyscy ich szybko poznali od najgorszej strony, zatem pędzono ich ze swoich pól, szczególny wzgląd mając na stogi z sianem.

   Doszło do tego, że sąsiedzi ostrzegali się wzajemnie, „leć Marysiu szybko do Władka Gąsiora i powiedz, że na jego polu byli te podpalacze, niech leci z jakim kijem dopóki mu czego nie puszczą z dymem”. Wujek nasłuchawszy się lamentów od bab i dosadnych słów od gospodarzy, zabronił chłopakom włóczenia się po wsi. Ale nikt, ani gospodarze ani wujek, ani ciotka, na którą w chwilach złości mówił „ty stonko ziemniaczana”, żeby dać jej do zrozumienia, że zalicza ją do najgorszych plag, nie przewidzieli, iż to co nieuniknione zbliża się do nich jak rozpędzony pociąg towarowy.
    Chłopcy, którym nie wolno było już bez opieki wychodzić poza obręb zagrody spędzali więc czas wśród zabudowań. Bójki między sobą już im nie wystarczały, strzelanie z procy do wróbli też na dłuższą metę okazało się nudne, a energia po dawnemu ich rozpierała. Tego dnia, złapali żywego szczura, umoczyli jego ogon w benzynie i podpalili, żeby zobaczyć reakcję zwierzęcia. Zobaczyli niewiele, bo szczur błyskawicznie uciekł do stodoły naładowanej słomą pod sam dach.  W środku stał jeszcze traktor z przyczepą. Straż gasiła pogorzelisko prawie dwa dni. Do wujka przyjechali milicjanci, którzy nie zważając na jego nieszczęście postraszyli go po raz kolejny więzieniem. Nie chcieli uwierzyć, że to przecież nieszczęśliwy wypadek, a on sam jest przecież najmocniej poszkodowany. Okoliczności nie były wesołe. Wujek po raz kolejny musiał zmienić pracę i poszukać mieszkania dla całej rodziny. Tym razem nie było to takie łatwe, dlatego zamieszkali u rodziców ciotki i żyli tam przez kolejne lata w okropnej ciasnocie i jeszcze gorszym strachu przed kolejnym pożarem. Kształtne, choć niemiłosiernie okopcone poniemieckie łuki wrót stodoły pozbawionej dachu straszyły jeszcze przez kilka lat, dopóki się nie zawaliły. Wiejskie dzieci unikały tego domostwa, odstraszało je prawdopodobnie pohukiwanie sów, które w pogorzelisku uwiły sobie gniazda.  Agata też tam nigdy nie wchodziła. Lękała się dużych ptaków.

 (fragment większej całości)

Mirosław Drabczyk – Czy wy Boga w sercu?
QR kod: Mirosław Drabczyk – Czy wy Boga w sercu?