Witaj Kelly. Przede wszystkim dzięki, że znalazłeś czas na tą rozmowę. Chciałbym porozmawiać o Twoich początkach, a potem powoli iść w stronę bardziej obecnych nam czasów.

W porządku. Mamy na to dużo czasu.

Dorastałeś w Kingston, w dzielnicy nazywanej Kingston 13. Czy możesz powiedzieć mi, jak pamiętasz tamte czasy? Urodziłeś się w 1970 roku, a więc miałeś okazję zobaczyć, co działo się wtedy w stolicy pod względem muzycznym.

Mój ojciec wynajmował miejsce, w którym mieszkaliśmy. To był tenament yard, czyli miejsce, które zamieszkiwały cztery lub więcej rodzin. Na nasze szczęście rodzina, z którą współdzieliliśmy dom, była dobra i jej członkowie byli naprawdę dobrymi ludźmi więc żyliśmy w zgodzie. Oczywiście obydwoje rodziców pracowało, ale społeczność była przepełniona miłością. Z racji tego, że byłem najmłodszym członkiem rodziny, to byłem też najbardziej chroniony przed wieloma rzeczami, które się działy. Więc dla mnie dorastanie było zabawą i przyjemnością. Nie musiałem się o wiele martwić.

Kiedy odkryłeś to, że masz głos i potrafisz śpiewać?

To było gdzieś w wieku trzynastu czy czternastu lat. Na pewno w czasie, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej. To był moment, kiedy wyprowadziliśmy się z Kingston i osiedliliśmy się w St. Catherine.  Około dwudziestu mil poza granicami stolicy, w parafii St. Catherine, w miejscu, które nazywa się Spanish Town. Poszedłem do szkoły zaraz po tym jak zginął mój brat. Wcześniej próbowałem, pisałem jakieś teksty, starałem się coś robić, ale kiedy mój brat umarł, wtedy zacząłem traktować to bardziej poważnie. Pojawiałem się na wielu imprezach. Wiesz, małych festiwalach robionych przez lokalne społeczności. Wtedy lokalne społeczności praktykowały coś takiego jak barbecue, gdzie wszyscy się spotykali, a szkoły robiły coś, co nazywało się FET. Przez to pojawiało się bardzo dużo możliwości i platform, dzięki którym mogłem się pokazać. Dodatkowo rub-a-dub i scena sound systemowa zaczynały mocno się rozwijać. Niestety, jako czternastolatek nie miałem zbyt wielu szans, żeby pójść na imprezę sound systemową, bo byłem za młody. Mogłem pójść na imprezę rub-a-dub jedynie wtedy, gdy robiła je ekipa Kilimanjaro, do której należał mój brat. Później, kiedy skończyłem szkołę, zaprzyjaźniłem się z całą ekipą, bo wcześniej mnie już znali. Dorastając w Spanish Town doświadczyłem wielu rzeczy, które mnie osłabiły, jak morderstwo mojego brata, które zdewastowało moją rodzinę i wystawiło ją na próbę. To rzeczywistość, z którą musiałeś się zmierzyć. Życie i śmierć i wszystkie inne rzeczy, które działy się przed twoimi oczami. Coś co uderza w twoją rodzinę, kiedy jesteś jeszcze dzieckiem. Zaczynasz wówczas zdawać sobie sprawę, że jest coś, co może zabrać cię z tego świata i nigdy więcej możesz nie zobaczyć swoich bliskich. To była bez wątpienia poważna rana.

Jednak odkryłem, że mam talent. Nie przez to, że popatrzyłem na siebie w lustrze i powiedziałem do siebie: tak, mogę to zrobić, tylko dzięki ludziom, którzy byli wokół mnie. Przyjaciele, rodzina, sąsiedzi, koledzy z klasy, ludzie, z którymi chodziłem do szkoły i inni członkowie rodziny – to oni dostrzegli mój talent i dodali mi odwagi, abym kontynuował to co robię. To było gdzieś w okolicy czternastu lat.

A czy brałeś udział w jakichś konkursach talentów? Wielu artystów, kiedy z nimi rozmawiam często wspomina je, jako początek swojej muzycznej drogi.

W tamtych czasach konkursy talentów były przepełnione polityką i układami. Mogłeś być najlepszym wokalistą, a nawet nie dostałeś się na przesłuchania przez, jak to nazywaliśmy, politykę. Próbowałem w, kilku, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie chodzi tu tylko o talent czy dobrą prezentację. Przede wszystkim chodziło o to, czy znasz kogoś, kto zna kogoś i tak dalej. Wtedy nie było tak jak teraz. Obecnie na Jamajce masz konkursy jak Magnum Kings & Queens czy Digicel Rising Star i tak dalej. W tamtym okresie był jeden główny Tastee Talent Contest. To największa firma na Jamajce, która specjalizuje się w produkcji patties (jamajski rodzaj pieroga z nadzieniem, przypomina trochę indyjskie samosy), którą znają absolutnie wszyscy i to właśnie ta firma stoi za Tastee Talent Contest. Ten konkurs talentów był bardzo trudny i bardzo wymagający, ze względu na ilość artystów, półprofesjonalistów i młodych wykonawców, którzy chcieli wziąć w nim udział. Wtedy zdecydowałem, że obiorę inną drogę. Drogę, w której zdobędę szacunek i uznanie występując na sesjach sound systemowych. W momencie, kiedy byłem gotowy by móc występować na rub-a-dubowych sound systemach jak Kilimanjaro, te zaczynały być w odwrocie. W ich miejsce wchodziły juggling soundy, czyli takie, które grały głównie dubplate’y i pojedyncze single. Więc jak widzisz dostałem swoją szansę na końcu tego cyklu. Byłem świadkiem tej zmiany, odczułem ją. To jak zmieniła się wtedy muzyka i jak rub-a-dub soundy były wypierane przez juggling soundy. Wtedy pojawiły się takie załogi jak Stone Love, Silver Ark, Jammys i cała masa im podobnych. Stereo One i wiele, wiele innych. Jamajka ma potężną ilość sound systemów.

Każda okolica ma swój sound.

Och, tak! Niektóre mają nawet trzy soundy. Co jest naprawdę dobre dla ludzi. Nie jestem przekonany, że soundy rub-a-dub były znacznie lepszą platformą dla artystów takich jak ja, którzy dopiero stawiali swoje pierwsze kroki w tym biznesie, ale też dla tych, którzy mieli już wypracowaną markę na scenie. Znam artystów z tamtej epoki, którzy stali się znani nie dlatego, że wypuszczali kolejne single, ale dlatego, że każdej nocy pojawiali się na imprezach sound systemowych. Mój brat, kiedy wychodził z domu we czwartek, to nie widziałem go aż do poniedziałku, bo jeździli od parafii do parafii. Zwykliśmy na to mawiać mini trasy. Dzięki temu jakość głosu i prezentacja siebie jako artysty tylko wzrastała. W mojej opinii to potężna strata dla Jamajki, bo wielu młodych ludzi, którzy mają możliwości i talent artystyczny po prostu się marnują. Kiedy występowałeś z sound systemem rub-a-dub twoje umiejętności rosły, stawałeś się bardziej pewny siebie. A kiedy w końcu dochodziłeś do momentu, że będziesz mógł nagrać piosenkę w studio, to zajmowało ci to znacznie mniej czasu.

Dodatkowo ludzie od razu wiedzieli kim jesteś, więc łatwiej było dotrzeć do odbiorców ze swoją muzyką.

Dokładnie! Byłeś rozpoznawalny, mogłeś jeździć od miasta do miasta, od parafii do parafii i występować, bo ludzie już cię znali. Tacy artyści jak Super Cat, Charlie Chaplin i oczywiście Jim Kelly, Josey Wales byli już dobrze znani w momencie, kiedy nagrywali swoje pierwsze numery. Obecnie to nagrywanie stało się ważniejsze niż wcześniej. Kiedy sound systemy rub-a-dub straciły swoje pole na rzecz juggling soundów, zaczęły wyrastać studia stricte do dubplate’ów. Powstała ich na Jamajce cała masa. Pojawiłem się dokładnie w tym momencie. Nie chciałem dać się zaszufladkować jako artysta, który nagrywa tylko dubplatey, a wiedz, że tych też było bardzo dużo. Ja nie chciałem dać się na tym złapać i tym samym uwięzić. Wiesz, znam ludzi, którzy spędzali naprawdę ogromną ilość czasu w dubplate studio. Po prostu tam zostawali. Ich kariery tam umierały. Rodziły się i umierały w takich miejscach. Znam naprawdę paru artystów, którzy podzielili ten los. Obserwowałem to i zrozumiałem, że nie mogę dać się złapać w tą pułapkę, dlatego też obrałem inną drogę. Poszedłem do studia nagraniowego i większość swojego czasu spędzałem w studiach nagraniowych jak Anchor, Shocking Vibes czy Jammy’s. Chodziłem zawsze od jednego studia do drugiego na piechotę, bo nie miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby jeździć autobusami. Chodziłem z Downtown z Orange Street, gdzie było Leggo Studio, przez Cross Roads, aż do Shocking Vibes i Anchor Studios i oczywiście Penthouse Records Donovana Germaina. Te trzy studia były wtedy blisko siebie. Stamtąd szedłem do Dumbarton Avenue, gdzie mieściło się Mixing Lab Studio. W Waterhouse był King Tubby, Jammy’s czy Jack Scorpio. Chodziłem do wszystkich tych miejsc, spędzałem swój czas, poznawałem producentów, śpiewałem dla nich na przesłuchaniach i na ulicy. Nigdy nie zostałem przez nikogo z nich w jakikolwiek sposób odrzucony. Tak przeżyłem ten okres. Bardzo żałuję, że sound systemy rub-a-dub odeszły, bo to naprawdę bardzo smutna sprawa dla wszystkich wschodzących jamajskich artystów. Obecnie masz wielu artystów, którzy mają własne studia, bo studia stały się miejscami, które możesz zorganizować sobie w domu. Wystarczy ci ProTools, Nuendo i tego typu rzeczy. Czasem komuś z nich się uda, ale jest to sukces jednej nocy, bo potem ci artyści nie wiedzą jak mają zaprezentować się na scenie. Dlatego, że nie mieli okazji, żeby spędzić wystarczająco dużo czasu występując przed publicznością. Czasem dużą, czasem małą, ale jest to kluczowe, żeby wiedzieć, co masz robić. Nie mają oni odpowiedniej prezentacji. Wydaje mi się, że straciliśmy coś, co było dobre.

W wielu wywiadach mówisz, że Twój brat – Jim Kelly – był dla Ciebie największą inspiracją i wywarł na Tobie największy wpływ. Czy mógłbyś mi trochę o nim opowiedzieć. Z tego co wiem był członkiem sound systemu Kilimanjaro.

Jim… Cóż, Jim był naprawdę bardzo miłym człowiekiem, który był kochany przez wielu ludzi. Nie tylko przez ludzi, którzy kojarzyli go z muzyką, czy też jego najbliższą rodzinę i przyjaciół, ale przez ludzi z okolicy, którzy w tamtym czasie być może nawet nie wiedzieli, że to Jim Kelly. Bardzo mi go brakuje. Wiesz, był ekstremalnie ciemnobrązowy (śmiech) i był wyższy niż ja obecnie. Poza tym miał osobowość, która go wyróżniała i dzięki której ludzie go lubili. Był bardzo rodzinnym człowiekiem. Kiedy wracał do domu z różnych miejsc, w jakich grał na Jamajce, zawsze przejeżdżał przez market i kupował dużo rzeczy, które dawał później naszej mamie. Zawsze z niecierpliwością wypatrywałem go, kiedy wróci do domu. To był jedyny z moich braci, który przyszedł do mojej szkoły, żeby poznać moich nauczycieli. Jeździłem z nim na rowerze. Byliśmy sobie naprawdę bliscy. Jego odejście było dla mnie ogromną stratą. Pozostawił po sobie dwóch synów. Jest jeszcze jedna rzecz odnośnie Jima, o której niewiele osób wie. Był on świetnym kucharzem. To było jego główne zajęcie zanim zorientował się, że ma talent artystyczny. Kiedy wracał do domu zawsze dla nas gotował i ja mam bardzo podobnie. Zawsze, kiedy przesiadywał w kuchni tworzył nowe piosenki. Mam do dzisiaj jego zeszyty, w których zapisywał teksty. Kolejną rzeczą, którą w nim podziwiałem, było to, że był on bardzo uduchowioną osobą z wielkimi pokładami miłości do naszych rodziców. Zawsze bronił młodszych i słabszych. Poza Jimem miałem jeszcze jednego brata Allingtona, który niestety też już nie żyje. Zostałem więc ja i mój kolejny brat Derrick. Wracając do Jima, to Jim zawsze nas bronił. Był niczym obrońca ludzi. Nie lubił znęcania się nad innymi i zawsze to piętnował. Był dobrze znany w naszej społeczności. Zawsze aktywnie pomagał ludziom. Był bardzo poważnym gościem. Kochanym i kochającym, ale zawsze bardzo poważnym. To co w nim bardzo ceniłem to to, że kiedy wracał wieczorami czy też porankami do domu, zawsze szukał mnie gdziekolwiek bym był, czy to na podwórku czy w domu, po to żeby mnie przytulić, zapytać co słychać, co się działo, czy wszystko w porządku, żebym powiedział mu, kiedy coś było nie tak. To był prawdziwy starszy brat. Bardzo to lubiłem. Czasem nie chciałem mu o czymś powiedzieć, bo wiedziałem, że będzie zły i bardzo szybko będzie chciał się tym zająć, więc mówiłem mu, że wszystko gra. Bardzo to doceniałem. Nigdy nie musiałem też się o niego martwić czy się za nim uganiać. To zawsze on uganiał się za mną jako za młodszym i bardzo mi tego brakuje. Ubolewam nad tym, że go straciłem w czasie, kiedy to się stało, bo byłem wtedy młody i zacząłem zajmować się tym czym on się zajmował. Dzięki niemu mógłbym pewnie uniknąć błędów, które popełniałem jako młody początkujący artysta, bo on już przez to przechodził. Mógłby być dla mnie przewodnikiem.

Opowiedz o początkach swojej artystycznej drogi. Niewiele jest informacji na temat tego, co robiłeś w latach 80., czy początku lat 90.

Oczywiście. W latach 80. nie było zbyt dużo opcji do nagrywania artystów. Zarówno tych młodych jak i obecnie działających w tamtym okresie. Dlaczego tak było? Zaraz ci wyjaśnię. W latach 80. na Jamajce działały sound systemy rub-a-dubowe, które miały w swoich składach na stałe kilku dobrych wokalistów. W latach 80. miałeś na przykład Kilimanjaro z Burro Bantonem czy Charlie Chaplinem w składzie. Był też Stereograph Sound, który miał różnych artystów. W tamtym czasie Stereograph był rub-a-dubowym soundem, to było jeszcze przed czasem, kiedy zapanowały dubplate’y. Wtedy każdy sound grał każdego dnia w różnych miastach w kraju na sound systemach innych składów. Moje początki to właśnie bycie na takich sesjach. Pisanie tekstów i próby dostania się do mikrofonu podczas potańcówek. To była czysta radość, bo nie było się przypisanym do poszczególnego soundu. Po prostu było się tu i teraz i czekało na swoją kolej aż ktoś poda ci mikrofon i twój głos będzie słyszany. Dla mnie lata 80. to właśnie uczenie się tej sztuki i chodzenie na sesje od bardzo wczesnych godzin. Wtedy, jeśli byłeś młodym artystą, miałeś większe szanse na pokazanie swoich możliwości, kiedy przyszedłeś najwcześniej. Ten okres to dużo czasu spędzonego na pisaniu tekstów i komponowaniu. Nie miałem wtedy za bardzo możliwości, żeby coś nagrać. Wydaje mi się, że sound systemy lat 80. i końca lat 70. to była bardzo dobra rzecz dla wszystkich młodych artystów, którzy mogli się na nich pokazać. To niczym szkoła, która przygotowuje cię do tego jak będzie wyglądał międzynarodowy rynek, a także przygotowuje cię do nagrywania. Obecnie, kiedy młodzi wschodzący artyści mają jakąś piosenkę, która i być może jest dobra, to niestety na żywo bardzo często wychodzi to, że nie ćwiczą za dużo, nie robią rozruchu o poranku. Naprawdę najlepszy jest jogging. Taki do 5 kilometrów, żeby pobudzić swój układ krążenia. Dzięki temu zwiększasz wydolność płuc, dzięki czemu twój głos jest silniejszy i bardziej doniosły. W latach 80. artyści mieli poważne głosy, bo mieli dużo miejsca do praktykowania. Obecnie masz dobry numer, znajdziesz sobie producenta, który dobrze go zrobi i już. Problem pojawia się, kiedy usłyszysz takiego wokalistę na żywo, kiedy zaczyna brakować mu oddechu po pierwszej zwrotce. Dlatego lata 80. były dla mnie niezwykle ważnym okresem, bo miałeś sound systemy, które przygotowywały cię do międzynarodowej kariery. Obecnie wystarczy, że będziesz dobrze ubrany i będziesz miał coś, co będzie przyzwoicie brzmiało, plus dobrą promocję. Tak niestety wygląda ten biznes, który ciągle ewoluuje. Wydaje mi się, że w latach 80. kładło się większy nacisk na praktykowanie sztuki wokalnej i tworzenie czegoś nowego.

Czytałem, że Twoja rodzina to chrześcijanie, a Twoja mama jest bardzo wierzącą osobą. Jak przyjęła Twoją nową drogę życia, czyli Rastafari.

Zgadza się, jest bardzo wierząca. Wiesz co, nigdy nie usłyszałem od moich rodziców złego słowa na to, jaką objąłem drogę w swoim życiu. To bardzo mnie cieszy, bo mam wielu przyjaciół, którzy są Rasta, którzy niestety nie mieli tyle szczęścia. Niektórzy z nich zostali wyrzuceni z domu i kończyło się na tym, że lądowali u mnie, gdzie mogli znaleźć schronienie, bądź w domach innych ludzi. Ta sytuacja trwała czasem dni, a czasem miesiące. To bardzo tragiczna sytuacja, ponieważ ja dostałem siłę od swoich rodziców. Rodzice mnie kochali i muszę za to podziękować Wszechmogącemu. Oni wybrali swoją drogę, ale pozwolili także swojemu dziecku obrać własną. Moje chrześcijańskie wychowanie pomogło mi też rozwinąć się jako artyście. Wiedziałem jak używać swojego głosu, bo moja mama ciągle śpiewała w domu i w chórze. Dzięki temu wiem, kiedy śpiewam w dobrej tonacji i czy coś brzmi dobrze. Nie żałuję tego chrześcijańskiego wychowania. Uważam, że mi to pomogło.

W jednym z wywiadów powiedziałeś kiedyś słowa: kiedy zacząłem robić reggae byłem baldheadem. Co miałeś przez to na myśli?

(śmiech) To wszystko przez otoczenie, w jakim się wychowujesz. W mojej społeczności było wiele typów ludzi podobnie zresztą jak w innych sąsiedztwach. To społeczność getta. Wielu ludziom wydaje się, że z getta zawsze pochodzą same złe rzeczy, ale to nieprawda. Jest naprawdę bardzo dużo dobrych ludzi, którzy pochodzą z getta. To tak jakbyś obierał swoją drogę i w pewnym momencie spotykasz kogoś, kto mówi ci, że to co robisz jest niewłaściwe. Wtedy zaglądasz w głąb siebie i starasz się dopasować do zaistniałej sytuacji. To dobra rzecz, bo jesteś w stanie sobie uświadomić, że to niebezpieczne. Nie żałuję tego, bo dzięki temu wiem, kiedy coś zmierza w złą stronę i wiem jak to zmienić zanim dotrę do momentu, w którym nie będę już nic w stanie zrobić. To wszystko uczyniło mnie też lepszym ojcem. Obserwuję moje dzieci i wiem, kiedy do nich podejść, porozmawiać, zanim jeszcze pewne rzeczy zajdą za daleko. Na szczęście nigdy nie doszło do takiego momentu, kiedy nie dało się już niczego zrobić.

Jeden z Twoich pierwszych singli nosił tytuł Go To Hell. Z tego co wiem, ten numer był bardzo banowany na Jamajce. Rozgłośnie nie chciały go grać. Poza tym widziałem, że za produkcję był odpowiedzialny Ruff Scott.  Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego tak było? Czy był jakiś oficjalny powód, dla którego ten numer miał problemy z emisją radiową?

(śmiech) Tak, to zabawna, ale też poważna historia. Polityka na Jamajce jest odbierana naprawdę bardzo osobiście, przez te wszystkie rzeczy jak tribalizm, separacjonizm i podziały, które miały miejsce w przeszłości. Obecnie jest to nieco bardziej wyrafinowane. Młodzi ludzie są też obecnie nieco mądrzejsi od swoich poprzedników więc mogą podejmować mądre decyzje, jeśli chodzi o politykę. Dawniej był to poważny tribalizm. W pewnym momencie na Jamajce pojawiła się nowa partia polityczna, która powstała z wyłomu, który utworzył się z jednej dużej prominentnej partii. Wiele znanych indywidualności postanowiło stworzyć coś nowego. Tak powstała NDM (National Democratic Movement). Pomyślałem sobie wtedy, że powinienem napisać numer, który będzie skierowany do jamajskich polityków i pomoże ludziom zobaczyć to z perspektywy, z jakiej ja to obserwuję. Numer został zbanowany, bo śpiewałem tam:

Why don’t they just all go to hell
Go to hell with their fist and the bell
They come with third party
The majority did not want it
So why don’t they just all go to hell
Because all of them are the same

Powodem, dla którego kilku prominentnych polityków jednej z największych i najbardziej wpływowych partii na Jamajce to zrobili jest władza. Oni też chcieli ją mieć. Też chcieli być na szczycie. Nie mogli się tego doczekać, więc odeszli z jednej partii, by założyć swoje własne ugrupowanie. Zobaczyłem to i wiedziałem, że to dokładnie to samo. To nieco inne garnitury, ale ta sama ideologia i mentalność. Chciałem, żeby Jamajczycy też to zobaczyli. Nie było tu żadnej różnicy. Nie musimy prowadzić ciągłych walk na butelki i kamienie i wzajemnie się zabijać. Nie musimy strzelać do siebie. Mamy znacznie większe problemy. Dużo bardziej poważne problemy, z którymi musimy się zmierzyć. W ich rozwiązywaniu nie będą nam potrzebne strzały z broni czy używanie noży bądź też jakiejkolwiek innej formy wojny. Ten numer był jedną z moich form ekspresji, by pokazać Jamajczykom mój punkt widzenia. Punkt, z którego być może wielu nawet nie zdawało sobie sprawy. Niestety zbanowali ten numer i wysłali do mnie bandziorów, ale każdego razu, kiedy mieli przyjść, ja dobrze o tym wiedziałem. Lokalna społeczność dobrze się informuje. Poza tym nawet w siłach policyjnych mieliśmy sąsiadów, którzy dawali odpowiednio wcześniej znać, że nadchodzą znowu zbiry. Miałem więc możliwość, żeby się przed nimi schować. Nie mogli mnie uciszyć więc zakazali tego numeru w rozgłośniach radiowych. To był bardzo niepokojący czas dla mojej rodziny. Starałem się wtedy trzymać tego typu tematy z dala od rodziców, ale moją mamę znali wszyscy w naszej społeczności, więc ona wiedziała, co się dzieje. Zawsze mówiła mi wtedy: Bądź ostrożny i tak dalej, na co odpowiadałem jej: Dobrze mamo. Nie musisz się martwić.

Czyli była bardzo na bieżąco.

O tak i to jeszcze jak. Przeżyłem ten okres i mogę teraz powiedzieć, że było to doświadczenie. Nie do końca złe, bo jest teraz częścią mojej historii. Wydaje mi się, że to dobre doświadczenie, bo udało mi się przez nie przejść i możemy o nim teraz rozmawiać. Nikomu nie stała się krzywda przez to, że zrobiłem ten numer. Mnie też nic się nie stało. Jednak wydaje mi się, że to, co zostało pogwałcone to wolność słowa i szerzenie wiedzy. To są rzeczy, które na tym najbardziej ucierpiały.

Następnie przyszedł rok 1999 i pojawiło się Love So Nice. Czytałem różne historie na temat powstania tego numeru. Napisałeś go, kiedy przebywałeś w Stanach Zjednoczonych.

Dokładnie, zgadza się.

To prawda, że jest to historia, która działa się u Twoich sąsiadów? Czy możesz powiedzieć mi coś więcej na ten temat? Jak powstawał ten numer i jak znalazłeś się w Stanach?

O tak, to wszystko jest prawdą. W porządku zacznijmy od początku. Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych z powodów ekonomicznych. Wielu ludzi wyjeżdża w różne miejsca i mnie też to nie ominęło. Wyjechałem do Stanów, żeby móc doskonalić się pod względem występów estradowych. Kiedy pierwszy raz pojawiłem się w USA dostałem pozwolenie na pracę, dzięki czemu mogłem legalnie występować w różnych barach i klubach, które miały swoje zespoły bądź sound systemy. Zwykle imprezy odbywały się w weekend. Piątek, sobota i niedziela to były naprawdę dobre dni dla występów na żywo. Wtedy też zdominowałem scenę w Bostonie. Było jedno miejsce, do którego chodziłem każdego tygodnia. W sumie nie powiedziałbym, że do nich chodziłem, tylko każdego razu oni chcieli, żebym u nich znowu wystąpił. To miejsce nazywało się Bill’s Bar. Poza tym występowałem też w Connecticut. To stan, który musisz przejechać, żeby dostać się z Nowego Jorku do Bostonu. Zdominowałem tamtejszą scenę na naprawdę długi czas. To trwało grubo ponad dwa lata.

Mieszkałem wtedy w mieszkaniu na dziewiątym piętrze. To mieszkanie miało numer dziewięć. To było zimą 1999 roku. Siedziałem przy oknie, w tle leciały piosenki Boba Marleya, a w międzyczasie gotowałem coś do jedzenia i patrzyłem ciągle w okno. Na zewnątrz padał śnieg. To co najbardziej lubię w naturze to sezonowe zmiany pór roku. Każda z nich ma powód, dla którego jest. Poza tym jest to mocno związane z naszą duszą, z naszym ciałem z doświadczeniami przez jakie przechodzimy, uczucia, jakie się w nas znajdują i z naszą duchowością. Bardzo lubię, kiedy pada śnieg i zaczyna pokrywać wszystko białym puchem. Drzewa, budynki i wszystko dookoła staje się białe. Patrzyłem wtedy w okno, a w tle zaczęła lecieć piosenka Stir It Up nie pamiętam, na którym było to albumie, ale była to wersja wydłużona o fragment instrumentalny. Coś koło dwóch minut. Więc patrzyłem wtedy w okno, gdy nagle usłyszałem jakiś hałas. Moje mieszkanie było na samym końcu korytarza, więc wszystkie inne były przede mną. Kiedy z niego wychodziłeś musiałeś minąć wszystkie pozostałe drzwi innych mieszkań, jeśli szedłeś do windy. Kiedy usłyszałem ten hałas, a stawał się on coraz głośniejszy, postanowiłem spojrzeć przez wizjer co się dzieje. Mieszkanie obok zajmował Jamajczyk, który był w związku z Amerykanką i to co zobaczyłem, to otwarte drzwi i tego właśnie gościa w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy policji. Stał przed drzwiami i z nimi rozmawiał. Powiedzieli mu: Musi pan pójść z nami. Czy ma pan jakieś miejsce, w którym może pan zostać? na co on odpowiedział, że to jego mieszkanie, za które płaci czynsz i wszystko w nim jest na niego. Powiedzieli mu, że owszem, ale w Bostonie jest takie prawo, że kiedy twoja kobieta, partnerka bądź żona, zadzwoni na policję w sprawie interwencji, a policja przyjedzie, to nie ma znaczenia czy mieszkanie jest twoje, musisz spędzić dwadzieścia cztery godziny poza domem. To prawo, które stosuje się w różnych formach nieporozumień w domach. Zapytał ich dlaczego tak jest i czy nie mogą tego nie stosować? Oni odparli mu, że w wielu przypadkach, kiedy policja była wzywana do awantur domowych, na chwilę wszystko wracało do normy, ale po tym, kiedy funkcjonariusze pozostawiali kłócących się w domu zdarzało się, że ktoś został ranny bądź kończyło się nawet na morderstwie. Dlatego też prawodawcy zmienili przepisy i wprowadzono zasadę, że jedna z osób – najczęściej mężczyzna – musi spędzić dwadzieścia cztery godziny z dala od partnerki po to, by oboje mogli ochłonąć i nabrać dystansu do tego co się wydarzyło. Sąsiad odpowiedział im – w porządku, zatem wychodzę, ale zanim to zrobił obrócił się do swojej kobiety popatrzył na nią i powiedział: Widzisz do czego doprowadziłaś? Widzisz co zrobiłaś? Jedyne co chciałem ci powiedzieć to to, że musisz poświęcać nam więcej uwagi, a nie tylko patrzeć na siebie. Nie możesz imprezować każdego wieczora. Wzywasz policję, kiedy brałem prysznic. To bardzo nie w porządku. Teraz stoisz i śmiejesz jakby nic się nie stało. To jest moja nagroda za to, że cię kocham! W tym momencie w tle wchodzi instrumentalna część „Stir It Up”. To wszystko ze sobą zagrało. Ta cała sytuacja, atmosfera za oknem i nagle przyszło do mnie bardzo naturalnie. If love so nice, tell me why it hurts so bad. Reszta to historia.

Tak to wszystko się zaczęło. Ta rozmowa z policjantami, problemy z dziewczyną tego gościa i to co jej wtedy powiedział. Pomyślałem sobie wtedy: If love so nice, tell me why it hurts so bad. Napisałem tekst do tej piosenki w ciągu dosłownie chwili (śmiech).

Wydanie Love So Nice doprowadziło Cię do jednego z najbardziej uznanych duetów producenckich lat 90. w Wielkiej Brytanii – Mafia & Fluxy.

O tak! Zdecydowanie.

Nagrałeś z nimi swój debiutancki album Rise. Czy mógłbyś mi powiedzieć jak do tego doszło? Jak wyglądała ta historia?

W porządku. Opowiem ci skróconą wersję tej historii. Kiedy wróciłem na Jamajkę, nagrałem Love So Nice z Michaelem Stanfordem w Mixing Lab. To studio stało się moim ulubionym, bo to studio mnie zaakceptowało. Nigdy nie musiałem stać na zewnątrz przed bramą żeby się do niego dostać. Jestem bardzo wdzięczny Royowi Francisowi, który zapraszał mnie do środka. To on powiedział człowiekowi, który był odpowiedzialny za wpuszczanie ludzi na teren studia, że kiedy przyjdzie Kelly mają mnie natychmiast wpuszczać na teren, żebym nie musiał czekać na ulicy. Ludźmi, którzy byli odpowiedzialni za pilnowanie drzwi byli jego kuzyn Trevor i drugi gość, który nazywał się Wanie. Kiedy przychodziłem, siadałem pod drzewem mango, które mieściło się na podwórzu studia i pisałem teksty przygotowując się przed przyjściem producenta. Poznawałem tych ludzi, bo chciałem zacząć poważnie działać jako artysta, który nagrywa swoje numery. Tak też nagrałem Love So Nice dla Michaela Stanforda.

W tamtym czasie był wielki problem, żeby usłyszeć ten numer w radio. Było naprawdę bardzo ciężko. Przede wszystkim nie mieliśmy dużych pieniędzy, żeby móc go promować. W pewnym momencie dostałem propozycję wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Wtedy nie musiałeś mieć wizy, żeby móc tam pojechać, bo jak wiesz Jamajka była ich kolonią. Z racji tego nie potrzebowałeś wizy. Kiedy przyjechałem do Wielkiej Brytanii zauważyłem, że reggae jest grane tylko przez pirackie rozgłośnie radiowe. Wiesz takie, które nie mają licencji żeby nadawać. Sekretne stacje (śmiech). Było ich naprawdę bardzo dużo. Zamykali jedną, a chwilę później powstawała następna i kolejna, bo ciągle zmieniała lokalizację. To było niczym gra. Jak kot, który próbuje uderzyć mysz wychodzącą z jednej z dziewięciu dziur. Wiesz o czym mówię. Więc właściciele pirackich rozgłośni i policja dokładnie w to grali (śmiech). Władza przychodziła, konfiskowała sprzęt i wystawiała jakiś mandat. Wtedy te rozgłośnie kupowały kolejny sprzęt i tak to wyglądało. Niekończąca się opowieść. Zresztą to dalej się tam dzieje.

Zacząłem robić album dla Jet Star. Debiutancki Rise, na który Mafia & Fluxy wyprodukowali piękne riddimy. Dzięki temu miałem okazję ich lepiej poznać. Poza tym, w tym samym budynku, w którym znajdowała się siedziba Jet Star było też ich studio. Zostałem przedstawiony szefowi Jet Star, panu Henry’emu Palmerowi przez ludzi z Penitentiary Records. To ludzie, którzy zauważyli we mnie talent, kiedy wróciłem ze Stanów na Jamajkę. To właśnie oni zaprosili mnie do Wielkiej Brytanii. Na spotkaniu szef Jet Star był pod wrażeniem i powiedział, że chce zrobić album. Oczywiście bardzo mnie to ucieszyło i od razu się zgodziłem. Mafia & Fluxy zadbali o muzyczną część tej płyty i historia toczyła się dalej. Weź pod uwagę, że to był czas, kiedy Love So Nice zostało już wydane.

Tak, piosenka była już 7” singlem.

Dokładnie tak. Na Jamajce nie zdobyła jednak posłuchu. Nie było żadnych emisji w radio. Nie zdawałem sobie też sprawy, że Jet Star ma kilka kopii tego numeru w swoim sklepie, który znajdował się w tej samej lokacji, co studio i biura. W każdym razie, był tam też jeden z disc jockeyów z Kanady. Nie pamiętam teraz jego imienia. Oryginalnie pochodził z Londynu, ale mieszkał w Toronto, a wtedy przyjechał do UK, żeby pochować swoją matkę. Postanowił przed wyjazdem odwiedzić sklep Jet Star, żeby kupić parę nowych numerów. Wtedy w ręce wpadło mu Love So Nice, które po przesłuchaniu zdecydował zabrać ze sobą do Kanady. Za każdym razem, kiedy grał ten numer, powtarzał wszystkim, że jestem brytyjskim artystą (śmiech). To naprawdę zabawna historia.

Mówię ci, za każdym razem opowiadał ludziom, że jestem brytyjskim artystą. W tamtym czasie jeden z topowych DJów, który nazywał się Barry G i znany był jako The Boogie Man grał na jednym z tych dorocznych konkursów dla DJów. Akurat kolejna edycja miała miejsce w Kanadzie. Wtedy ten disc jockey z Kanady zagrał Love So Nice i to doprowadziło go do zwycięstwa w konkursie, w którym to Barry G miał być pewnym wygranym. Barry G był zdumiony i jednocześnie zaciekawiony tym numerem. Zapytał go kto to wydał, co to za artysta, skąd w ogóle ma tę 7” i czy może dostać kopię. Tamten odparł, że jasne, może mu sprzedać kopię. Odparł wtedy, że ma to z Wielkiej Brytanii. Kiedy Barry G wrócił na Jamajkę zaczął grać Love So Nice dosłownie wszędzie i za każdym razem powtarzał wszystkim, że jestem brytyjskim wokalistą (śmiech).

Ludzie, którzy wiedzieli kim jestem i słyszeli już ten numer wcześniej mówili mi: Hej Kelly. Barry G twierdzi, że jesteś z Anglii. W tamtym czasie oczywiście miałeś Irie FM, które jeśli chodzi o rozgłośnie radiowe było bardzo ważnym i silnym miejscem, bo to radio dedykowane reggae. I to pierwsze w historii Jamajki. To zabawne, bo Jamajka to kraj, z którego pochodzi reggae, a nam zajęło wiele lat zrobienie w pełni reggae’owej radiostacji. Oni też grali Love So Nice i mówili to samo, że jestem z Anglii. Któregoś razu Ellis powiedział w radio: Kelly gdziekolwiek jesteś skontaktuj się ze mną. Oczywiście szybko się z nim złapałem. Zanim doszło to do Ellis, to był jeszcze Barry G, z którym też się spotkałem i powiedziałem mu: Nie Barry, nie jestem z Anglii. Jestem z Jamajki. Urodziłem się tu, wychowałem się tu i tu mieszkam. Wtedy on opowiedział mi historię jak pojechał do Kanady i tak dalej. Powiedziałem mu, że jestem z Jamajki tylko, że wcześniej ten numer nie dostał odpowiedniej atencji na Jamajce i finalnie znalazł się w Jet Star w Londynie, a jego konkurent z Kanady przywiózł go właśnie stamtąd i w taki sposób się z nim zetknął. Ten gość z Kanady też myślał, że jestem z Anglii, bo wtedy tam byłem, nagrywałem dla Jet Star swój debiutancki album. Nie miałem wtedy okazji złapać go i wyjaśnić kim jestem. Stąd wzięła się ta dezinformacja.

Tak to wszystko wyglądało. To naprawdę zabawna historia.

W Twojej dyskografii jest album Smile, który sam wyprodukowałeś. Czy możesz mi powiedzieć skąd nauczyłeś się sztuki produkcji muzyki? Samodzielne wyprodukowanie albumu nie jest najłatwiejszym zadaniem. Nie każdy może tak po prostu usiąść i powiedzieć ok, zrobię sobie płytę. To bardzo długi i czasochłonny proces, do którego musisz mieć też odpowiednią wiedzę.

Wiesz, wydaje mi się, że to przyszło do mnie przy okazji spędzania długiego czasu z muzyką. Doświadczania nowych rzeczy z różnych stron. Nie tylko przez to, że produkujesz swoje rzeczy czy wykonujesz muzykę na żywo, ale przez to, że masz kontakt z ogromną liczbą producentów i innych ludzi, którzy zajmują się muzyką przez długi czas. Ja w zasadzie dorastałem wokół producentów. Willie Och z labelu Front Page, był moim pierwszym producentem, czy Hedley Dawson, który też był jednym z pierwszych, z którymi się zetknąłem.

Jedną z tych rzeczy, która wydaje mi się, że zrobiła ze mnie producenta, jakim jestem obecnie to to, że nigdy nie lubiłem po prostu nagrać piosenki i po prostu wyjść ze studia. Spędzałem cały swój czas, żeby być przy każdym aspekcie produkcji po to, żeby wiedzieć, co robi inżynier dźwięku. Słuchałem rozmów pomiędzy producentem, a inżynierem. To o czym mówią i jak to potem przenosi się na brzmienie. Dzięki temu miałem różne punkty widzenia na tą samą rzecz. Widziałem różne formy aranżu, miksu i tego jak odpowiednio zmiksować poszczególne ścieżki. Czasem nie chodzi tylko o tekst, melodię czy riddim, a o to jak zmiksowany jest dany numer. Wiesz, niekiedy piosenka może być potencjalnie hitem, ale zmiksowana jest w bardzo zły sposób. Nie chciałem tylko pisać piosenek, nagrać je i potem wykonywać. Interesowałem się każdym aspektem.

Od pierwszej nuty aż po finalny produkt.

Dokładnie tak. Powiem ci historię o Smile. Kiedy zrobiłem ten numer, byłem tuż przed wyjazdem w trasę koncertową. Pomyślałem sobie, że nie jest jeszcze do końca gotowy, ale zdałem sobie też sprawę z tego, że jest to idealny moment, żeby sprawdzić reakcję ludzi. Zrobiłem więc eksperyment. Kiedy Irie Crew zaaranżowało ten numer, on nie był jeszcze wydany, tylko nagrany na taśmie. Zdecydowałem, że włączymy go do mojego materiału koncertowego. Zrobiliśmy próby i pojechałem w trasę. Codziennie dokładaliśmy go do set listy w różnych miejscach, żeby zobaczyć jak będzie reagować publiczność. Reakcja była natychmiastowa po pierwszym wykonaniu. Wtedy zdecydowałem, że kiedy wrócę na Jamajkę od razu go wydam. Przetestowałem zatem ten numer jeszcze przed jego wydaniem.

Tak jak w latach 70. acetaty wędrowały na imprezy sound systemowe i wtedy sprawdzano jak dany numer wypada.

Dokładnie tak! W ten sposób badano popularność kawałka. Czy warto go wydać czy też nie i robiło to wielu, o ile nie wszyscy producenci, którzy wtedy byli aktywni. Zrobiłem dokładnie to samo z tą różnicą, że wykonywaliśmy go na żywo. Reakcja była naprawdę natychmiastowa. Wtedy dotarło do mnie, że to hit. A wiesz, że nigdy nie był wydany jako singiel? Możesz go usłyszeć jedynie na albumie.

Wydałeś swój album Tough Life w 2005 roku, a twój kolejny Red Pond przyszedł po kolejnych pięciu latach. Co działo się z Tobą w tym okresie?

Tworzenie muzyki to jedno, ale świat jest naprawdę ogromnym miejscem. Nie jestem typem artysty, który wydaje album i nie promuje go w pełni. To może zająć długi czas, ale jak mówiłem świat jest ogromny. Promowanie albumu nie polega tylko na wypuszczaniu kolejnych notek prasowych i robieniu ruchu w Internecie. To przede wszystkim jeżdżenie w różne miejsca i wykonywanie tych numerów na żywo przed publicznością. Zdobywanie nowych terytoriów, a jak wiesz to wymaga znacznie więcej czasu niż kliknięcie czegoś w sieci. To dla mnie prawdziwa promocja. Kiedy odwiedzasz różne miasta i kraje, poznajesz nowe kultury i przyjeżdżasz do miejsc, w których wcześniej nie byłeś, żeby promować album. Kiedy nagrasz naprawdę dobry krążek, wtedy dostaniesz z niego znacznie więcej, a Tough Life był zdecydowanie jedną z tych płyt. Dzięki niemu mogłem być w takich miejscach jak Dubaj, byłem trzy razy w Australii i Nowej Zelandii. To całkiem nowe terytoria dla mojej muzyki. Byłem też w Japonii niedługo przed uderzeniem tsunami. Kieruję moje modlitwy do wszystkich Japończyków, którzy ucierpieli w tym zdarzeniu i którzy wciąż cierpią przez to co się stało. Tak to właśnie wygląda, jeśli chodzi o muzykę. Zdaję sobie sprawę, że pomiędzy Tough Life, a Red Pond minęło dużo czasu. Dodatkowo nie chcę sprzedawać swojej muzyki krótkofalowo. Nie chodzi tutaj o zysk materialny, ale popatrz na to, że niektórzy artyści wydają album niemalże każdego roku. Moim zdaniem to niezbyt mądry ruch. Moja filozofia promocji jest taka, że płyta musi zostać dobrze osłuchana i dobrze ograna, żeby mogła na dłużej zagościć w sercach ludzi. Po to, żeby mogli ją dobrze poczuć, żeby mogli na koncercie śpiewać z tobą każdą linijkę tekstu. W przypadku, kiedy wydajesz dwa albumy w ciągu dwunastu miesięcy znacznie skracasz sobie czas na promocję tego, który wyjdzie jako pierwszy. Nie wypromujesz go do maksimum. Jedną z moich strategii jest bycie pewnym, że album będzie dobrze znany ludziom, a do tego trzeba dłuższego czasu. Dodatkowo dochodzą do tego problemy natury technologicznej i to, które utwory wybrać. Zrobiłem około pięćdziesięciu piosenek, z których musiałem wybierać te, które znalazły się na Red Pond. Czasem jest też tak, że artysta czuje jakąś więź czy energię z niektórych piosenek, z kolei wytwórnia płytowa niekoniecznie czuje to samo. To też zajmuje dużo czasu. Musisz negocjować i starać się iść na kompromisy, aż do momentu, kiedy spotykasz się z ludźmi oko w oko i decydujecie się na konkretne ustalenia by wydać i promować kompletny album. Wszystkie te aspekty przyczyniły się do tego, że pomiędzy Tough Life, a Red Pond jest taka przerwa.

Na albumie Red Pond jest numer Waan Left The Ghetto, gdzie śpiewasz waan left the ghetto but can’t leave the ghetto. Co jest takiego ciężkiego w opuszczeniu getta?

Wiesz, jest wiele różnych powodów. Kiedy śpiewam ten numer, to nie mam na myśli siebie, ale nas jako ludzi. Dla niektórych ludzi może to być czymś ciężkim, bo siedzą i zastanawiają się jak mogą to zrobić. Getto to nie tylko miejsce, ale to także stan umysłu. To sposób, w jaki myślisz i postrzegasz świat. Jeśli patrzysz na siebie przez pryzmat swoich problemów i tego, że nie możesz nic zrobić to tak właśnie będzie. Nie zrobisz kroku naprzód i będziesz tkwił w tej sytuacji. Kiedy śpiewałem ten numer to nie miałem na myśli niczego pesymistycznego. Chciałem powiedzieć młodym ludziom w getcie, żeby wiedzieli, że owszem są w tym getcie, ale i zapytać co mają zamiar z tym zrobić, żeby zmienić swoją sytuację. Kolejnym powodem było też to, że normalnie ludzie dążą do progresji, inspirują się do tego żeby zmienić poziom swojego życia. W getcie musisz walczyć, bo bardzo ciężko jest poszczególnym jednostkom wyjść z getta fizycznie jak i mentalnie. W getcie ciężko jest usłyszeć słowa, które podniosą cię na duchu. Nie usłyszysz słów Jesteś inspiracją. Nie przestawaj robić tego co robisz. Ciężko o coś takiego. W getcie każdy robi coś dla siebie. Oczywiście zdarza się, że coś takiego usłyszysz, ale jest to bardzo rzadkie. W tym numerze zwracam się do młodych ludzi w getcie. Jestem dla nich przykładem, bo mnie udało się z niego wyjść dzięki muzyce. A mimo wszystko ciągle tam jestem, bo mieszkają tam moi rodzice i pozostali członkowie rodziny. Jestem tam każdego dnia, ale tylko fizycznie, bo mentalnie już dawno wyszedłem z getta. Ono samo kojarzy się przede wszystkim z gangsterami na rogach i prostytutkami. Czy ludźmi, z którymi chodziło się do szkoły, a później ci sami ludzie zaczynali sprzedawać narkotyki. To jest getto. Obok tego wszystkiego masz też ludzi, którzy wstają codziennie rano, wypijają filiżankę herbaty i idą do pracy. To też część getta. Mieszkają tam chrześcijanie, Rasta czy uczciwie i ciężko pracujący ludzie. W moim getcie znałem nawet pewnego policjanta. Głównym celem utworu było dodanie ludziom, którzy mieszkają w getcie siły i otuchy, bo oni po prostu tego potrzebują. Śpiewam waan left the ghetto, can’t left the ghetto, bo rzeczy nie dzieją się zbyt szybko. Dzięki temu mogą sprawdzić pozostałe możliwości, zobaczyć co da się zmienić, by w kreatywny sposób zainspirować innych do wyjścia z getta. To niczym sygnał do przebudzenia, bo wielu ludzi żyje w sprzeczności z samymi sobą. Niektórzy uwierzyli, że nie da się niczego zmienić. Nie zdają sobie sprawy w pozycji, w jakiej się znajdują. Przywykli do tego jak żyją. Nie wiedzą, że są znacznie lepsze sposoby na życie, nawet w samym getcie. Getto jest stanem umysłu. Możesz żyć w getcie i mimo wszystko zmieniać swoje życie na lepsze. Znam naprawdę wielu ludzi, którym się to udało. Tym numerem ponownie przedstawiłem koncepcję tego, że można to zrobić.

A czy nie jest tak, że ten współczesny agresywny dancehall jest po części związany z lifestylem getta? Jeśli popatrzy się na niektórych artystów to są oni zapatrzeni w gangsterkę i cały ten “bling bling”. Jak Mavado zwykł śpiewać Gangsta For Life.  Czy uważasz, że młodzi powinni dorosnąć do bardziej świadomego przekazu?

To coś dużo bardziej skomplikowanego. Cała ta sytuacja jest powiązana z polityką, ekonomią i kapitalizacją całego rynku muzycznego. To przez niektórych ludzi, którym nie zależy na dobru kraju czy gatunku muzyki. Powiem ci dlaczego tak uważam. Jeśli muzyka reggae nie jest odpowiednia do tego żeby reklamować i sprzedawać Nike czy różnego rodzaje alkohole jak piwo czy wino, czy też fikuśne i modne telefony komórkowe, to nie jest to coś za czym stoi muzyka reggae. Dlatego multinarodowe korporacje nie chcą przystawać z czymś takim jak reggae. Reggae nie sprzeda ich papierosów, nie sprzeda ich trucizny. Reggae spowoduje, że się obudzisz, że zrozumiesz, jaki te rzeczy mają na ciebie destrukcyjny wpływ. Staniesz się bardziej świadomy i będziesz podchodził do życia w bardziej pozytywny sposób. Dlatego też świat korporacji postanowił zniszczyć reggae i zaczął promować dancehall. Bo dzięki niemu mogą sprzedać swój alkohol, sprzedać ich broń czy ubrania. To coś, co siedzi bardzo głęboko i jest mocno skomplikowane, a zarazem bardzo proste. Tu chodzi przede wszystkim o pieniądze. To przede wszystkim profit ponad wartość ludzi. Dam ci świetny przykład. Kiedyś na scenie było dwóch wschodzących artystów. Jednym z nich był I-Octane, a drugim Khago, który nagrał numer Can’t Cool. Nie spotkałeś ich na billboardach na Jamajce reklamujących jakiś produkt, bo to za czym stoją i jakie prezentują wartości nie sprzyja sprzedaży alkoholu, ubrań czy butów. Firmy nie wydają na reggae na Jamajce prawie żadnych pieniędzy, bądź dają ich bardzo niewiele. Jeszcze nie tak dawno temu mogłeś policzyć na palcach jednej ręki ile dobrych numerów reggae wyszło z Jamajki i osiągnęło międzynarodowy sukces. Ostatnio się to poprawiło, ale jeszcze nie tak dawno nie było tak kolorowo. Nie znaczyło to oczywiście, że nikt nie robił reggae. Problem polegał na tym, że w ogóle tego reggae nie promowano. To co było wtedy popularne, to Mavado i Vybz Kartel. Dlaczego? Bo to sprzyjało sprzedaży alkoholu, narkotyków, broni, seksu i wszystkich tych rzeczy. Prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach trzeba być bardzo uważnym i dobrze przyglądać się tym wszystkim wojnom, które dzieją się na naszych oczach. W tamtym czasie wyglądało na to, że reggae jest pozostawione na tylnym siedzeniu na rzecz dancehallu. Prawda była taka, że nikomu nie zależało na promowaniu dobrego przekazu. Świat korporacji wydawał i inwestował spore pieniądze w dancehall. Przez to młodzi ludzie, którzy marzyli by być artystami zmieniali swój kierunek i skupiali się na tym, aby stać się artystami dancehall zamiast artystami roots reggae. To wszystko przez to, że zobaczyli to jasne światło, ten blask, promocję i hype, który był wokół dancehallu. Dlatego wielu ludzi zaczęło wiązać się z tą muzyką. Jednak należy spojrzeć na szerszy obrazek, a ten wygląda tak, że chciano zdyskredytować reggae, bo nie współgrało z tym co korporacje chciały sprzedawać. Reggae da ci miłość, pokój, jedność, zrozumienie i poszanowanie ludzi na całym świecie. Alkohole, ubrania czy papierosy to coś zupełnie przeciwnego. Reggae otwiera ludziom oczy na to że żyją w iluzji, w jakimś śnie. Dzięki reggae zdajesz sobie sprawę, że czas się obudzić i stawić czołą rzeczywistości. Chodzi przede wszystkim o jedność nie tylko w muzyce, ale i taką na co dzień. Z kolei ich muzyka jedyne co promuje to rywalizację. Mavado i Kartel są świetnym przykładem do czego to wszystko może doprowadzić. Dodano do tego tę całą kontrowersję, a jak wiesz mój bracie, kontrowersja też sprzedaje produkty. Reggae sprzedaje pokój i miłość. To wielka szkoda, że korporacje nie widzą tego co robią, ale moralność nie istnieje, kiedy robi się pieniądze. To ciągła chęć i pogoń. Wszystkiego tylko więcej i więcej. To przez to wiele firm nigdy nie spojrzy na wokalistę, producenta czy muzyka reggae. Przecież reggae pomogło obalić tak wiele reżimów na całym świecie. Reggae pomogło obalić rządy Pietera Willema Botha w Południowej Afryce. Reggae dało ludziom nadzieję i podnosiło na duchu. To niczym lekarstwo i płacz o wolność. Dla korporacji głównym celem jest zysk. Im bardziej jesteś ślepy, tym chętniej będziesz kupował ich produkty. To przede wszystkim zysk ponad ludźmi.

A co sądzisz o Arabskiej Wiośnie? Tam ludzie powstali przeciwko politykom i wydawało się, że to będzie nowa karta w historii…

To bardzo interesujące pytanie. Wiesz, śledziłem wtedy mocno to co się działo. Zarówno w telewizjach informacyjnych jak i w Internecie. To było niczym reakcja łańcuchowa. Jedno powstanie powodowało kolejne. Od Egiptu, przez Tunezję, Libię i Syrię i rozszerzało się na kolejne miejsca. Głównym powodem dlaczego ludzie stali się takimi zwolennikami demokracji jest to, że nigdy wcześniej nie mogli tego doświadczyć. To było coś co do tej pory jedynie widzieli u innych i pragnęli mieć to u siebie, bo nie mieli nigdy szansy sprawdzić jak to jest. Przekonać się czy to dla nich dobre czy też nie. Jeśli trzyma się coś z dala od ludzi to w pewnym momencie przychodzi taka chwila, że ludzie będą tego chcieli. Jak wiesz ludzie z tamtych regionów byli pod rządami dyktatorów przez wiele lat, aż w pewnym momencie doszli do wniosku, że to za długo. Popatrz kto rozpoczynał te rewolucje. Za każdym razem byli to młodzi ludzie, którzy uczyli się na uniwersytetach. Teraz widzimy jak skończyły się te prodemokratyczne zrywy, ale wciąż to młodzi ludzie są głodni zmian i robią to za wszelką cenę. Niektórzy z liderów, których obalano byli u władzy po dwadzieścia czy trzydzieści lat. Jeszcze inni sprawowali władzę przez cztery dekady. Dlatego też chciano dać szansę czemuś innemu. Zobaczyć czy przyniesie to za sobą jakieś pozytywne zmiany i zmieni coś w życiu. Kiedy popatrzysz na to co działo się w Egipcie, to tam stan wyjątkowy trwał prawie piętnaście lat. Daj spokój! Nie można utrzymywać kraju w stanie wyjątkowym przez tak długi okres czasu. Wyrosło tam całe pokolenie, które nie znało innej rzeczywistości i w momencie, kiedy osiągnęli odpowiedni wiek doszli do wniosku, że chcą spróbować czegoś innego. Ta cała północnoafrykańska i bliskowschodnia rewolucja w mojej ocenie u swoich podstaw była czymś dobrym, bo ludzie po prostu chcieli zmian, chcieli uwolnić się od jarzma dyktatorów, którzy bardzo często zabierali całe bogactwo dla siebie, a ludziom dawali niewielki procent tego czym dysponowali. Wiele z tych krajów ma ropę, ale ludzie żyli w nędzy, dlatego też w pewnym momencie obywatele zażądali sprawiedliwego podziału dóbr. Poza tym przepaść pomiędzy biednymi a bogatymi była tam ogromna. Dla mnie założenia tego ruchu były dobre i bardzo to wspierałem. Oczywiście, napotkano opór, który wciąż trwa na przykład w Syrii. Oczywiście, wiele osób straciło życie. Tracą je nawet teraz. Wszyscy ci ludzie mieli nadzieję, że poświęcają się w dobrej i słusznej sprawie. Chcieli poprawić swój komfort życia i wierzyli w bardziej świetlaną przyszłość.

Jeśli mówimy o Afryce. To masz wiele utworów, które mówią o repatriacji do Afryki. Jedną z najbardziej znanych jest Going Home z Lucky D, ale w jednym z numerów śpiewasz Ethiopia my utopia. Dlaczego?

OK! Kiedy bywam w różnych miejscach w Afryce to zawsze jestem tam bardzo ciepło witany. Ludzie mówią Witaj w domu bracie. Wydaje mi się, że wielu ludzi z czarnych społeczności nie zdaje sobie sprawy z tego, że my Jamajczycy jesteśmy jedyną nacją poza Afryką, która tak dużo mówi o Afryce w swojej muzyce. Nikt inny na świecie tego nie robi. Rozpoznajemy nasze afrykańskie pochodzenie. Scena muzyczna w  Stanach Zjednoczonych i jej czarnoskórzy artyści stracili to. Nie chcą pamiętać o swoich afrykańskich korzeniach. Każdy przecież skądś pochodzi.

Niedawno byłem na Sycylii i spotkałem tam kilku braci ze Stanów Zjednoczonych. Zapytali mnie co tu robię. Na co odpowiedziałem, że jestem artystą i przyjechałem tu zagrać swój koncert. Opowiedzieli mi, że jeden z nich przyjechał tam, bo stamtąd pochodzi jego pra-prababcia. To bardzo dobra rzecz, bo przyjechali zobaczyć skąd pochodzą i gdzie są ich korzenie. Wielu czarnoskórych braci i sióstr ze Stanów nie kupi jednak biletu i nie odwiedzą Afryki. To wielka szkoda, bo to wina propagandy, która wmawia im, że Afryka to złe i niebezpieczne miejsce. Prawda jest zupełnie inna. Musisz odwiedzić to miejsce, doświadczyć go na własnej skórze i zrozumieć, że to miejsce, z którego pochodzisz. Nie ma w tym nic złego. Musisz się z tym pogodzić i pielęgnować ten stan rzeczy. Wiesz, że największa czarna społeczność poza Afryką jest w Brazylii? Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Nawet tam nie mówi się o Afryce tak samo mocno i często jak na Jamajce. Jamajka jest jedynym miejscem na świecie poza Afryką, które tak dużo o niej mówi. Jesteśmy niczym nauczyciele. Rehabilitujemy czarne społeczności w zachodnim świecie mówiąc im, żeby na nowo stali się częścią tej kultury, że nie ma się czego wstydzić. Nie ma w tym nic złego. Bądźcie dumni skąd pochodzicie, to nie jest powód do wstydu.

Śpiewam Ethiopia my utopia, bo otacza nas wielka propaganda, która mówi nieprawdę o Afryce. Pozwól, że dam ci przykład. Kiedy miałem piętnaście lat i chodziłem do szkoły, to podczas zajęć nasza nauczycielka powiedziała nam, żebyśmy zamknęli oczy i wyobrazili sobie i opisali Afrykę. Nauczycielka wywoływała nas jednego po drugim, prosząc byśmy powiedzieli jej co widzimy. Odpowiedzi jakie się pojawiały to malaria, szarańcza, brud, ubóstwo czy bieda. Nikt nie powiedział nic dobrego, bo to wszystko czego nauczyli się o tym kontynencie i co słyszeli w telewizji. W Afryce jest przecież wiele dziedzictwa kulturowego  i wiele wspaniałych historii. Są piękne miejsca, które możesz tam zobaczyć. Nie wszystko opiera się na biedzie i ubóstwie. Nie wszędzie w Afryce ludzie głodują i umierają. Niestety ludzie tego nie wiedzą, bo tak ich nauczono. Moim obowiązkiem jest zrehabilitowanie ich podejścia poprzez moją muzykę. Uświadomienie, że wiele historii, które słyszeli nie jest prawdą.

Pomiędzy Red Pond, a Twoim kolejnym albumem minęły kolejne trzy lata. Co robiłeś w tym czasie?

Zgadza się. Jak wiesz nagrałem album Piece Of The Pie, który znalazł się w notowaniu listy Reggae Billboard. To wiele dla mnie znaczyło, bo to mój drugi album, który wszedł na to zestawienie. Bardzo dużo koncertowałem. Byłem na większości najważniejszych europejskich festiwali reggae i występowałem w wielu klubach na całym świecie. To był bardzo intensywny czas.

Album nazywa się Piece Of The Pie. Czym zatem jest tytułowy kawałek ciasta?

Jak wiesz, przechodziliśmy globalne załamanie rynków finansowych. Wiele krajów przez to przechodziło. Z tego co wiem Polska również. Międzynarodowe sieci powiązań pomiędzy największymi światowymi bankami, a korporacjami, które dogadały się z poszczególnymi rządami różnych krajów robiły i robią złe rzeczy. To co robią, to swoimi działaniami wywołują swoisty szok wśród obywateli i wyciągają z nich co tylko mogą. Piece Of The Pie jest niczym danie głosu tym, którzy go nie mieli. Głos, który chciałby mieć człowiek, który pochodzi z jakiegoś kraju. To niczym platforma służąca walce o własne prawa. Nawet jeśli jest to werbalna walka, to kiedy taka osoba usłyszy ten czy inny numer, który mówi o obronie biednych czy innych, pozytywnych i ważnych rzeczach wtedy powie sobie, że dokładnie to chciałby też przekazać tym, którzy są na górze. Piece Of The Pie broni tego, co jest właściwe i potrzebne dla ubogich.

Za produkcję albumu jest odpowiedzialny Anthony Senor z Altafaan Records. Powiedz mi jak doszło do waszej współpracy i jak pracowało ci się z Anthonym?

Anthony jest jednym z tych producentów, z którymi już od początku znajomości zawsze była obecna dobra chemia. Odkąd zrobiliśmy razem numer „Receive”. Nasza współpraca była oparta zawsze na dobrym zrozumieniu siebie nawzajem. To taki rodzaj relacji, kiedy mogę przyjść do niego do domu, żeby usiąść z nim i po prostu porozmawiać. Bardzo prywatna, a nie tylko oparta na sprawach biznesowych. To też producent, który słucha artysty, a ja słuchałem jego rad i jego pomysłów na to co on chciałby wyciągnąć z mojej muzyki. Pozwolił mi także na mój artystyczny wyraz. Wielu producentów czy wielkich firm fonograficznych tak nie działa. Tacy gracze działają z pobudek swojego ego. Wydaje im się, że posiedli wiedzę czego potrzebuje świat i rynek. Jak wiadomo nie zawsze mają rację. Z Altafaan było inaczej. Miałem większy oddech i mogłem bardziej się wyrazić artystycznie, kiedy robiliśmy razem ten album. Wiesz co, kiedy wydawałem Smile zrobiłem swoisty eksperyment, bo żaden producent nie był nim zainteresowany. Dlatego zrobiłem ten numer i cały album sam. Ludzie pokochali ten utwór. Wychodzi więc na to, że wiedziałem czego potrzebują ludzie. Prawda jest taka, że kiedy poczujesz, że coś może dobrze zadziałać w określonym czasie, wtedy powinieneś ponieść to ryzyko, by móc stać się kimś kto zmieni bieg sprawy. Dzięki temu możesz stać się zauważony, a twój głos może zostać usłyszany jako artysty, który wie czego chce. Czasem wydaje ci się, że wiesz jak powinny wyglądać pewne rzeczy dlatego też działasz w oparciu o własne doświadczenia. Jestem typem człowieka, który myśli poza utartymi schematami, a Altafaan skorzystał z tego faktu i postanowił, żebyśmy coś wspólnie zrobili. Zainwestowaliśmy w muzykę i kreatywny, artystyczny proces.

W tym okresie czyli 2012/2013 muzyka na Jamajce znowu się zmieniła. Do głosu doszli młodzi artyści jak Protoje, Raging Fyah itd. Powstał ruch, który nazwano – Reggae Revival. Artyści byli bardziej zainteresowani roots & culture. Dlaczego tak się stało? Jeszcze chwilę wcześniej wszechobecny był dancehall.

Wydaje mi się, że to był dobry moment. Jednym z głównych powodów, które według mnie bardzo temu pomogły to fakt, że mamy w kraju instytucję, która nazywa się Jamaican Broadcast Commission. Poza tym w życie weszło nowe prawo, które mówiło, że musisz uważać na to co zamieszczasz w swoich tekstach. Wszyscy wiemy jak duży wpływ muzyka ma na młodzież, więc dobrze jest pisać coś, co ma wartość dla nas i naszego społeczeństwa.

Wracając jednak do artystów z Roots Revival czy też jak mówiło się w kraju Roots Revolution to myślę, że to bardzo dobry ruch. Wiesz, nigdy nie jest za wiele dobrej i świeżej muzyki. Z biznesowego punktu widzenia, to też dobre zagranie, bo jeśli manager zespołu dobrze zbadał rynek to wiedział, że warto w to iść. Masz gości takich ja Cyrus czy Lucy, to ludzie, którzy zawsze twierdzili, że jest im blisko do rootsowej strony tego biznesu. Jeśli nie robią jakichś kooperacji czy samplingu, to zawsze trzymają się tej mocno korzennej strony. Inteligentni producenci i managerowie dobrze przekazali im swoją  wiedzę i doświadczenie tego jak wygląda rynek i co zostaje w ludziach najdłużej. To rewolucja, jeśli chodzi o biznes muzyczny.

Natomiast nie jestem ci w stanie powiedzieć dlaczego artyści zwracają się do roots & culture zamiast na dancehall czy inne rodzaje muzyki. Wydaje mi się, że to wszystko dzieje się przez to co czujesz wewnątrz siebie i co w danym momencie przeżywasz. Finalnie dobrze się stało, bo jak widzieliśmy świat tego potrzebował. Kiedy podróżuję i gram w różnych miejscach to zawsze staram się obserwować reakcje publiczności. Kiedy grała różna muzyka mogłem sobie to porównać. Więc w momencie, kiedy pojawiał się dancehall z tekstami o dziewczynach, broni i tym egoistycznym podejściu do świata, pokazywaniu co się nosi, samochodu z szoferem i tak dalej, to zauważyłem, że ludzie wychodząc z takiego koncertu nie czuli się do końca spełnieni. Nie wyglądali jakby ta muzyka dodała im energii na kolejne dni, które spędzą np. w pracy. Z kolei, kiedy grało reggae czy też roots, które nazywam muzyką ludzi, to wtedy widziałeś uśmiechy na twarzach. Jestem przekonany i wiem to dzięki moim mediom społecznościowym, że artyści tacy jak ja są ludźmi, którzy wnoszą wkład w rozwój dobra wśród ludzi. Kiedy schodzisz ze sceny i widzisz uśmiechniętych i naładowanych radością ludzi, wtedy wiesz, że ta muzyka jest dla nich niczym lekarstwo dla dusz.

W swoich numerach, takich jak What A Worries czy Do Dem Something krytykujesz polityków, ale też nawołujesz w nich do ludzi by rozpoczęli rewolucję. Czy uważasz, że obecnie doczekaliśmy się czasów rewolucji? Jeśli popatrzy się dookoła, to można by stwierdzić, że jest coś takiego jak wzrost globalnej świadomości.

Oczywiście. Wiesz co, to dobra myśl. Kiedy śpiewam Poor people go and do dem something to niekoniecznie mówię tutaj o siłowym rozwiązaniu. Jest bardzo dużo sposobów, żeby móc się na kimś odegrać i pokazać mu, że możesz coś zrobić. Czasem jest tak, że politycy i ludzie uprawiający politykę izolują się od ludzi i ciężko jest im dostrzec rzeczywistość. Często są zamknięci w jednym pokoju z grupą adwokatów i doradców i tworzą kolejne przepisy, bo wydaje im się, że wiedzą lepiej czego potrzebują ludzie. Jeśli wyszliby ze swoich biur, kuloodpornych limuzyn czy luksusowych willi i poszli do getta, czy też przeszliby się po ulicy, to wtedy zobaczyliby prawdziwe oblicze kraju, którym rządzą i to, co tak naprawdę dotyka ludzi, którzy w nim mieszkają. Kiedy śpiewam Do dem something. You got to Rise up to te słowa o powstaniu mówią o tym, że możemy zmieniać coś poprzez tworzenie petycji. Wiesz, że nie jesteś w stanie zmienić rzeczy od zewnątrz. Zawsze musisz zacząć zmiany od środka. Namawiam każdego młodego człowieka, który czuje, że może dokonać zmian, na których skorzysta wielu innych, aby spróbował swoich sił w polityce. Nigdy nie mówiłem, że polityka to coś złego, bo to właśnie polityka rządzi tym światem. Moim celem jest uświadomienie młodym, że jeśli chcą decydować się na studiowanie nauk politycznych, to muszą to robić z jakimś konkretnym pomysłem, że zrobią to lepiej niż ich poprzednicy. Jedyne, kiedy możesz coś zmienić to moment, kiedy jesteś w środku. Skoro więc już tam jesteś – zmień coś. Kiedy śpiewam Rise up! Let them hear your voice to masz swój manifest, plakaty i zacznij demonstrować. Niech twój głos zostanie usłyszany.

Na Red Pond miałeś numer zatytułowany Slackness. Teksty slackness są wciąż często używane w jamajskiej muzyce. Jak się na to zapatrujesz?

To fakt, wciąż używa się tego typu tekstów. Moja przyjaciółka Marian Hall, którą świat zna jako Lady Saw w jednym ze swoich numerów mówi o tym, że slackness to moment, kiedy politycy nie robią dobrych rzeczy. Slackness jest wtedy, kiedy na ulicy policjant strzela do młodego człowieka bez żadnego powodu. Potem fabrykując dowody, że rzekomo ten miał ze sobą broń i terroryzował okolicę. I w pełni zgadzam się z tym co powiedziała. To prawdziwy slackness. Wiesz, znajdziesz wiele różnych definicji czym jest slackness, ale ja zgadzam się z Lady Saw. W numerze, o który pytasz jest dokładnie tak samo. Dla mnie slackness zaczyna się też, kiedy artysta nadużywa wolności słowa. Jeśli to robisz wiedząc, że masz dużą grupę odbiorców, która cię słucha i decydujesz się na to, że będziesz nagle śpiewał o broni czy dziewczynach, bo wszyscy cię słuchają to nie jest to dobre. Masz moralny obowiązek, żeby brać odpowiedzialność, za to co robisz i co mówisz. Musisz naprawdę spojrzeć szerzej nie tylko patrzeć na siebie. Musisz mieć świadomość, że słuchają cię ludzie dlatego musisz myśleć o tym co chcesz im przekazać. Taka sama odpowiedzialność spoczywa na dziennikarzach, artystach, producentach, po to żeby wypuszczali dobrze rzeczy i tekściarzach, żeby ci pisali wartościowe teksty. Oczywiście jest w tym wszystkim miejsce na zabawę i tak dalej, bo muzyka jest zabawą i przyjemnością. Nie chodzi tu tylko o to, żeby dołować ludzi, mówić o tym jak bardzo jest źle i tak dalej. Śpiewam bardzo różne piosenki, ale zawsze staram się brać odpowiedzialność za to co śpiewam i za teksty, jakie piszę. Dlatego dla mnie slackness zaczyna się tam, gdzie policjant bez żadnego powodu strzela do młodych ludzi na ulicy, ale tak samo, kiedy artysta reprezentujący hip-hop, dancehall czy nawet reggae opowiada się za przemocą i zachęca ludzi do bycia zapatrzonymi w siebie. To niemoralne. To dla mnie jest slackness.

Kiedy rozmawiałem z wieloma artystami z Jamajki to ci mówią, że rząd Jamajki nie jest zainteresowany promowaniem reggae, jako krajowego dobra narodowego. Kiedy rozmawiałem z Carolyn Cooper z University Of West Indies, powiedziała, że jest to duży problem na Jamajce. Zresztą nawet jeśli spojrzysz na top 10 albumów, to znajdziesz tam bardzo dużo muzyki reggae, która nie pochodzi z Jamajki. Jak myślisz dlaczego tak się dzieje, że rząd nie chce uznać reggae jako dziedzictwa narodowego?

Mam na to kilka przykładów, które pozwól, że Ci przytoczę. Po pierwsze, na jamajskich listach przebojów jest dużo numerów, które pochodzą od zagranicznych artystów, a które znalazły się w czołówkach tych zestawień. Wiesz co, listy przebojów na Jamajce są przeważnie przepełnione dancehallem. Z kolei jeśli spojrzysz na międzynarodowe rynki to znajdziesz tam artystów, z różnych krajów i różnych kultur, które zostały zainspirowane do tego, żeby robić reggae. Cała sprawa z reggae wygląda tak, bo ta muzyka nie ma jakiś norm, nie ma żadnych obostrzeń, nie ma tej całej polityki i biurokracji, która mówi ci, że jeśli jesteś obcokrajowcem to nie możesz jej wykonywać. Każdy kto ma talent i komu wydaje się, że może coś zrobić ma ku temu wolną drogę. Każdy może spróbować swoich sił. Inaczej jest w hip-hopie, gdzie musisz mieć sieć kontaktów i powiązań. Znać kogoś, kto zna kogoś, kto zna kolejną osobę i tak dalej. W reggae jest inaczej. Jeśli chcesz się wyrazić poprzez tą muzykę masz ku temu pełną wolność, a jeśli będziesz odpowiednio dobry to zostaniesz zaakceptowany i być może twój numer znajdzie się na tych międzynarodowych listach przebojów, które akceptują reggae. Jeśli chodzi o Jamajkę, to króluje tam przede wszystkim dancehall.

Druga część twojego pytania dotyczy tego, że jamajski rząd nie koniecznie wspiera muzykę reggae we własnym kraju. Masz rację, nie robi tego. Jest na ten temat wiele spekulacji jak to, że ta muzyka narodziła się w getcie i pełna jest tekstów o rasta i marihuanie. Dobrze wiemy, że to muzyka biednych ludzi. To spekulacje, które przewijają się w rozmowach. Wydaje mi się, że to poważny błąd i potężna hipokryzja. Dlaczego? Bo ci wszyscy politycy tańczą w rytm reggae. Nie mówimy tu o jednym czy dwóch postaciach, tylko o setkach z nich. Jest wiele numerów takich artystów jak Toots & The Maytals czy nawet Bob Marley, które wprost atakują system. Wielu tańczyło w rytm tych piosenek, ale kiedy tylko ktoś stał się politykiem, to zmienił się jego punkt widzenia. Prawda jest taka, że każdy z nich kocha muzykę tylko wydaje im się, że teraz są już w innej klasie społecznej i nie do końca myślą, że to odpowiednia muzyka do promowania na Jamajce. Prawda o muzyce jest taka, że nikt nie wie co stanie się z nią w przyszłości. To ciągła niewiadoma, a przez to jedna z najpiękniejszych rzeczy z nią związanych. Nie jesteś w stanie przewidzieć kto będzie następną gwiazdą, albo który numer stanie się kolejnym przebojem. Piękne jest to, że jeśli coś spodoba się masowej grupie odbiorców, to nic nie będzie w stanie tego zatrzymać. Żadni politycy, premierzy czy prezydenci. To fascynująca rzecz, kiedy myślisz o sile, jaką posiada muzyka, która dociera do wszystkich niezależnie od rasy, pochodzenia, wyznania, miejsca zamieszkania i tak dalej. To naprawdę wspaniała rzecz.

W tym tkwi cały szkopuł. Wydaje mi się, że przez te spekulacje, że jest to muzyka powiązana z biednymi ludźmi, ma takie własnie problemy i jest to bardzo smutna sprawa. Na Jamajce, jak i na całym świecie, jest wiele ubogich i cierpiących osób, które odnajdują się w tej muzyce, a tym bardziej, że ta muzyka stanowi część naszej kultury i historii. Powinno się ją traktować jak wyższy standard. Dla mnie muzyka reprezentuje bogactwo kultury i naszego kraju, które możemy zaoferować całemu światu. Marcus Garvey i reggae to jedyne rzeczy, które wyszły daleko poza Jamajkę. Żaden polityk nie zaszedł tak daleko jak muzyka. Dlatego wydaje mi się, że politycy powinni włożyć znacznie więcej pracy w promowanie jej. Powinni bardziej się starać, żeby ta muzyka była doceniona i stała się czymś pięknym, co przekażemy naszym kolejnym pokoleniom.

Na Piece Of The Pie znajduje się numer Still Hold Faith. Czy możesz powiedzieć mi w co tak ciągle wierzysz?

Pozwól, że coś ci powiem. Nie jestem jednym z tych artystów, na których czeka limuzyna przed hotelem, żeby zawieźć mnie na koncert, a w klubie nie czeka na mnie czerwony dywan na wejściu. Nie przylatuje do kolejnych miast prywatnym samolotem czy też helikopterem, który staje na dachu hotelu. Kiedyś podróżowałem z jednego koncertu na drugi pociągiem. To była podróż z Amsterdamu w Holandii do Dusseldorfu w Niemczech. Wtedy przydarzyła mi się taka historia, że zostałem zatrzymany przez policję, chcieli mnie wylegitymować i tak dalej. Pomimo tego, że jestem znanym na całym świecie artystą, wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z problemów, przez które muszę czasem przechodzić. Wiesz, kiedy dojechałem na miejsce to czekał na mnie samochód, było to zwykłe auto. Pojechałem do normalnego hotelu, nie było to pięć gwiazdek, być może dwie lub trzy. Poszedłem do sklepu, zrobiłem małe zakupy i poszedłem odpocząć do mojego pokoju. Wielu ludzi przychodzących na moje koncerty nie zdaje sobie z tego sprawy. Ja nie chodzę i nie udaję, że jestem jakimś super bogatym człowiekiem. Dla mnie bycie artystą reggae mojego kalibru to niezwykle ważne i dające mi wiele pokory doświadczenie. Pomimo ponad trzydziestu lat w biznesie czasem zmagam się z naprawdę ciężkimi momentami w trasie. Wiele razy miałem moment, kiedy chciałem przestać i po prostu rzucić to wszystko, ale miłość do muzyki jest we mnie zbyt silna i to dzięki niej ciągle to robię. Dlatego ciągle w to wierzę. Ta muzyka nie jest odpowiednia do sprzedawania Nike, alkoholu czy ubrań. Ta muzyka jest o farmerach, którzy hodują swoje rośliny gdzieś w dziczy. To muzyka o prostytutkach na ulicach, o tym co się stało, że tam skończyły. Co stało się z ich rodzinami, że doprowadziło je na ulicę, gdzie sprzedają swoje ciało. To muzyka, która jest o człowieku, który żebrze na rogu ulicy o jakieś drobne, żeby mógł kupić sobie coś do jedzenia. Jestem w stanie się z nimi zsolidaryzować. Kiedy śpiewam, że wciąż mam na coś nadzieję, to śpiewam to w ich imieniu. Tu nie chodzi o korporacyjną Amerykę czy Europę, chociaż do nich też adresuję te słowa, żeby dawali więcej ludziom, ale głównie są one skierowane do ludzi wykluczonych, do tych, którym nie wyszło. Do rolnika, który stracił cały swój plon, bo kupił nasiona, a nagle przyszła zima i zniszczyła cały owoc jego pracy, przez co jest dłużny bankowi dużo pieniędzy, a bank chce zająć jego posiadłość. O tym właśnie jest Hold the Faith. Jest też o mnie, że pomimo, że zrobiłem tyle dobrych numerów wciąż jeżdżę pociągiem czy latam klasą ekonomiczną do różnych miejsc na świecie, żeby dać ludziom siłę.

W 2012 roku Jamajka obchodziła 50 lat swojej niepodległości. To pytanie zadawałem wszystkim artystom z Jamajki, z jakimi rozmawiałem. Powiedz mi proszę, czego chciałbyś życzyć Jamajce i Jamajczykom wliczając w to siebie na kolejne pięćdziesiąt lat?

Transparentnego rządu. Szczerości i prawdy we wszystkich aspektach życia. Praworządności. Raz jeszcze zwracam się do rządu – nie okradajcie swoich obywateli, nie zabierajcie im tego co nie jest wasze. Weźcie się za to, żeby system działał poprawnie. Pamiętajcie, że słowa, które wypowiadacie na wiecach są pamiętane. Jeśli coś nam obiecujecie staracie się wywiązywać ze złożonych obietnic. Czymże jest mężczyzna czy kobieta, jeśli nie efektem swoich słów i czynów. Wydaje mi się, że każdy powinien być odpowiedzialny za swoje słowa i czyny, a jeśli zostało się wybranym do rządzenia krajem, musisz być odpowiedzialny, szczery i przede wszystkim silny. Musisz wiedzieć co to współczucie. Nie możesz być aroganckim typem człowieka. Więc na kolejne pięćdziesiąt lat życzyłbym sobie więcej szczerości i transparencji w działaniach. Dość kłamstw i przykrywania kolejnych afer. Dość złego przywództwa czy błędnego wydawania naszych środków. Zapewnienie większej ilości pracy, bo na Jamajce jest masa ludzi, którzy są bezrobotni. Ludzie, którzy pracują w naszym kraju, muszą zrozumieć, że wnoszą oni ogromny wkład w nasz piękny kraj, który jest pełen utalentowanych ludzi. Musimy zostawić po sobie coś dla przyszłych pokoleń i nie może być coś, czego będziemy się wstydzić. Nie może być to coś, na co popatrzymy i będziemy mówić, że zrobiliśmy źle i brać to za przykład. Tego musimy się wystrzegać. Musimy mieć pewność, że kiedy przejdziemy do historii, to nasze dzieci będą uczyć się o tym, co zrobiliśmy dobrze i z czego możemy być dumni.

Twój ostatni album nosi tytuł Urban Poet. Powiedz proszę, kim jest ten tytułowy miejski poeta? Jak byś go opisał?

Miejski poeta to osoba, która żyje w przyszłości, ale czerpie z najlepszych dokonań przeszłości i zestawia je z przyszłością. Dzięki temu pojawia się szeroki obraz, który zahacza nie tylko o sprawy życiowe i duchowe, ale czerpie garściami z najlepszych rzeczy z przeszłości, które w obecnym momencie niosą jego bądź ją ku przyszłości, bo każdy może zostać miejskim poetą. Uważam, że jest to osoba, która jest otoczona technologią, ale jednocześnie dotrzymuje tempa swoją duchowością. Tak jak mówił Jego Cesarska Mość Haile Selassie I duchowość musi iść w parze z materią. Bycie miejskim poetą jest odpowiednie dla kogoś, kto robi takie reggae jak ja. Czas, w jakim przyszło mi żyć jest naznaczony wieloma zmianami. Mój czas zaczął się na chwilę przed pojawieniem się komputerów i nadejściem ery Internetu. Pamiętam czas, kiedy ludzie chodzili na kursy z obsługi jak używa się tego nowego narzędzia zwanego komputerem. Urodziłem się w momencie, kiedy następowało wiele zmian. Lata 70. są tym naznaczone, ale to dobre dla miejskiego poety, tekściarza, kompozytora i artysty reggae. Tak więc miejski poeta to ktoś, kto czerpie z najlepszych wzorców przeszłości i łączy je z najlepszymi rzeczami z teraźniejszości, co prowadzi go ku przyszłości.

Na albumie Urban Poet znajduje się numer Power To The People. Pomimo, że został nagrany i napisany już sześć lat temu, wciąż wydaje się być bardzo aktualny. Jeśli rozejrzymy się dookoła to zobaczymy duże grupy ludzi, którzy zaczynają walczyć o swoje. Organizują się, wspólnie maszerują, protestują. Wydaje się, że społeczeństwa się budzą, ale z drugiej strony rządzących jakby totalnie to nie interesowało. Czy wydaje ci się, że my jako społeczeństwo możemy ich skłonić do zmiany?

Oczywiście. Historia wiele razy tego dowiodła. Jasne, że teraz cała struktura rządu nieco się zmieniła i jest bardzo wyrafinowana, bo masz nowe technologie dzięki, którym możesz kontrolować ludzi, ale wciąż w ludziach jest ten duch walki. Każdy z nas posiada go w sobie. Nie ważne skąd jest, jaki ma kolor skóry, jakim posługuje się językiem, jakim hołduje tradycjom czy jaką wyznaje religię. W momencie, kiedy powstaniemy cała struktura władzy za trzęsie się w posadach, aż w końcu padnie na kolana, po to, by działać na rzecz ludzi i zgodnie z ich wolą. Ta chęć przecież nigdy się nie zmieniła, ale ludzie muszą być uświadomieni o swojej sile i mądrości. Wszyscy razem powinniśmy to zrozumieć. Stąd też bierze się ta tytułowa władza dla ludzi. W tej piosence przypominam im, że wcale nie są słabi. Staram się przypomnieć im, że są ważni i że to oni mogą dokonać zmiany na tym świecie. Staram się też uświadomić im, że każdy z nas jest bardzo ważny w tym łańcuchu zwanym ludzkością, a zmiana nadejdzie tylko wtedy, kiedy powstaniemy. Jest wiele sposobów na to by powstać. Czasem ludzie mówią mi: Kelly czy wiesz, że za każdym razem, kiedy masz dyktatora czy jakąś rewolucję to za każdym razem stajesz po przeciwnej stronie. Oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, ale staję po stronie nauczycieli, naukowców, profesorów, muzyków i wszystkich innych, którzy są w stanie pobudzić ludzi do życia i działania. Nie boję się tego. Jestem gotowy umrzeć za sprawę i walkę o sprawiedliwość najbiedniejszych i ciemiężonych. To kwintesencja bycia nie tylko człowiekiem, ale też artystą reggae. Rastamanem, który robi tą muzykę. To nasz obowiązek, żeby otwierać ludziom oczy. Jest bardzo duża grupa ludzi, którzy częściej słuchają muzyki niż czytają książki. Z kolei tym, którzy robią jedno i drugie to muzyka pozwala tylko utwierdzić ich w przekonaniu, że mają rację. Z kolei ci, którzy mają jakieś wątpliwości skłaniają się ku muzyce, po to żeby się czymś zainspirować. Wtedy wchodzę ja. To część mojej pracy i mój obowiązek jako obywatela świata. To mój obowiązek jako humanisty i filantropa. Człowieka, który wierzy w empatię, a także troszczącego się o innych. To bardzo ważne, żeby mieć w sobie te cechy jeśli jesteś muzykiem czy artystą. Nie po to, żeby nadużywać wolności słowa, ale po to żeby używać jej w sposób, który pomoże ludzkości.

Ten album został wydany przez austriacki label Irie Vibration Records. To pierwszy album w Twojej karierze, który wydałeś w europejskim labelu. Jak do tego doszło?

To bardzo interesujące. W tamtym czasie, czyli jakieś cztery lata temu, pracowałem z moim ówczesnym managerem Jahdilem, który jest Szwedem. Podczas trasy koncertowej graliśmy gdzieś w górach w Szwecji i na tej samej imprezie byli ci dwaj goście z Austrii. Z Irie Vibration i Iriepathie. Wydaje mi się, że grali tego samego wieczoru. Kiedy skończyłem i zszedłem ze sceny przyszli do mojej garderoby. Przedstawił mi ich Jahdil i od razu zaczęliśmy rozmawiać o tym, żeby zrobić wspólnie album. Im podobała się moja energia i moje podejście do reggae. Kiedy ustaliliśmy biznesowe aspekty naszej umowy to po tym spotkaniu zaczęli wysyłać mi materiał na Jamajkę i zaczął się proces tworzenia tego albumu. Wszystkich nagrań wokali jak i harmonii dokonano na Jamajce w studio Tixie Dixona w Portmore. Później wysłaliśmy nasz materiał do nich do ich studia w Wiedniu, gdzie był robiony miks. Zajmował się tym inżynier dźwięku Sirix, ale zrobił on też coś, co jest bardzo ważne w produkcji albumu, a o czym nie zdają sobie sprawy inni młodzi producenci, czyli finalizacja albumu. Ustawianie balansu dźwięku, którego wielu ludzi dzisiaj po prostu nie robi. Nie możesz robić płyty, gdzie w każdym momencie będzie ona różniła się od siebie jakością brzmienia. Powinno to wszystko być w jednej linii. Sirix zrobił swoją pracę naprawdę bardzo dobrze, bardzo profesjonalnie. Kiedy wszystko było gotowe przyleciałem do Wiednia, żeby zrobić sesję zdjęciową. Wszystkie fotografie, jakie widzisz w środku albumu zostały zrobione na tej sesji. Ustaliliśmy datę premiery i oto jestem tutaj teraz promując go wszędzie gdzie się tylko da. Muszę powiedzieć, że ten album to naprawdę porządna robota i bardzo doceniam reakcje ludzi na nowe piosenki, które się na nim znalazły. Jedyne czego żałuję to fakt, że nie przyłożono się zbytnio do jego promocji. Spotkałem się z tym nawet w Wiedniu, że ludzie nie wiedzieli, że album właśnie wyszedł. To wielka szkoda, bo płyta ta została nagrana i wyprodukowana przez ludzi z Europy i powinna ją mieć. Wiesz, zrobiłem promocyjną trasę razem z Fireman Crew, ale niestety nie dostałem takiego wsparcia od labelu, jakiego się spodziewałem. Na trasie zabrakło koszulek, płyt kompaktowych czy winyli, a ludzie cały czas nas o to pytali, a to jest najlepszy sposób, żeby dotrzeć z muzyką do ludzi. Fani kupują album, ja mogę się im na nim podpisać, zrobić sobie wspólne zdjęcie i tak dalej. Zarówno fani jak i ja bardzo to cenię, bo jest to część procesu, w którym muzyka trafia do ludzi. Kiedy ktoś przynosi taką płytę do domu, to podczas jakiegoś domowego przyjęcia puszcza ją zgromadzonym i być może ktoś, kto wcześniej nie znał mojej muzyki, mógłby ją poznać. Tak to działa. Sam internet już dzisiaj nie wystarcza. Oczywiście masz tam swoich najwierniejszych fanów, na różnego rodzaju portalach społecznościowych i tak dalej, ale nie można tylko na jego podstawie budować sukcesu. To jest jedyna rzecz, jaka nie do końca się sprawdziła przy tym albumie. Wszystkie inne rzeczy były bardzo dobrze zrobione.

W 2016 roku wziąłeś udział w ciekawym i ważnym projekcie, który nazywał się „Rototom & Friends Tour”. To trasa koncertowa, która objęła całą Europę, na której poza Tobą wystąpili też The Wailing Souls i Daniel Bambaata Marley. Czy możesz mi powiedzieć jak do tego doszło? Nieczęsto zdarza się, żeby festiwal reggae robił taką trasę promocyjną, więc to, że się tam znalazłeś było, moim zdaniem, swoistym wyróżnieniem.

Dokładnie tak było. Dla mnie ta cała trasa to coś wyjątkowego. Byłem zaszczycony, że mogłem wziąć w tym udział. Na jednej trasie miałeś trzech różnych artystów. Był wschodzący Bambaata. Byłem ja Junior Kelly, który jest już uznanym artystą oraz legendarną grupę The Wailing Souls, którzy byli na długo przede mną. Wszyscy dzieliliśmy tą samą przestrzeń, ten sam środek transportu i co najważniejsze tą samą scenę. To było coś wspaniałego. Istnie rodzinna atmosfera, która nas wszystkich łączyła. Dodatkowo to było coś jedynego w swoim rodzaju, bo robił to też uznany i szanowany festiwal. Chciałbym, żeby więcej tego typu festiwali mogło robić takie trasy, bo dzięki temu ludzie, którzy przychodzą na koncerty w ramach takiej trasy otrzymują namiastkę tego, co czeka ich, kiedy przyjadą za kilka miesięcy na festiwal. Nikt tego wcześniej nie zrobił. Dlatego bycie częścią czegoś tak pionierskiego jest niezwykłe. To teraz jest już czymś historycznym i kiedy ludzie przeczytają o tej trasie zobaczą, że Junior Kelly był jej częścią. To wielki zaszczyt, że zostałem wybrany do tej roli, bo znając Rototom mieli z kogo wybierać. Zawsze będę o tym pamiętał.

W tym roku obchodzimy dwudziestą rocznicę Love So Nice. Obecnie jesteś na trasie koncertowej, która trwa właściwie cały rok. W wakacje odwiedziłeś wiele festiwali muzycznych, obecnie ma miejsce klubowa część.  Jak do tej pory przebiega trasa i czy masz jakieś najlepsze momenty, które zapadły ci w pamięć? Czy potrzebujesz jeszcze trochę czasu, żeby móc zrobić tego typu podsumowanie?

Wiesz co, jutro jedziemy na koncert do Polski, a ostatnie przystanki na naszej trasie to Niemcy. Wybierając w tym momencie najlepszy koncert byłoby trochę niesprawiedliwe, bo mimo wszystko trasa ciągle trwa. Dlatego wybierając teraz mógłbym się potem mocno zdziwić, bo podczas tych ostatnich koncertów może wydarzyć się coś niesamowitego. Z kolei będąc tak długo w trasie zrozumiałem, że każda publiczność jest zupełnie inna i wyjątkowa. Podobnie jak ludzie, z którymi pracuję. To nie jest tak, że pracują oni dla mnie tylko pracujemy wspólnie. Zawsze powtarzałem to wszystkim ludziom, z którymi miałem okazję pracować. Możesz zrobić próbę setu koncertowego, możesz przećwiczyć dobrze utwory, które chcesz zagrać, ale nie możesz zrobić próby samego koncertu, go każdy z nich jest zupełnie inny. Można je przyrównać do odcisku palca. Każdy jest unikalny, żaden nie jest taki sam. Ponadto każda publiczność daje ci coś innego. Każdy wieczór dostarcza ci nowych wrażeń. Jestem podekscytowany tym co nastąpi. To wszystko sprawia, że wybranie jednego konkretnego momentu nie byłoby sprawiedliwe, bo nie wiemy co stanie się na tych koncertach, które jeszcze przed nami. Mogę ci jednak powiedzieć, że do tej pory miejsca takie jak Szwajcaria, Włochy czy Linz w Austrii, gdzie też mieliśmy jeden koncert, dały mi bardzo dużo energii. Mogę ci powiedzieć, że podczas każdego wieczoru dostaję inną energię od publiczności i jestem nią napędzany w zupełnie inny sposób. Zarówno duchowo jak i fizycznie. To bardzo poruszające i wzruszające, kiedy widzisz odbiór i docenienie twojego wkładu  w czynienie dobra dla ludzi i dobra, jakie płynie z muzyki, które reprezentujesz sobą na scenie. To wszystko widać na twarzach tych wszystkich ludzi, którzy mówią różnymi językami, inaczej się zachowują i tak dalej. Wiesz co, uwielbiam patrzeć w oczy moim fanom, uważam, że to coś bardzo ważnego, kiedy możesz nawiązać z nimi kontakt wzrokowy. To zdecydowanie inna forma kontaktu. Widziałem ludzi, którzy płakali, kiedy śpiewałem. Czasem lubię też zejść do nich śpiewać wśród nich i po prostu być bliżej ludzi, bo to tworzy zupełnie rodzinne relacje i jest bardziej intymne. Robię to żeby pokazać im, że pomiędzy mną na scenie i nimi na dole nie ma zbyt wielkiej różnicy. Jesteśmy tacy sami. Jedyna różnica jest taka, że została pobłogosławiona moim talentem i szczęśliwie to, co robię jest dobrze odbierane. Dlatego chciałbym podzielić się z nimi tą miłością będąc blisko nich, śpiewając dla nich, przytulając ich i tak dalej. To część tego kim jestem. Nie jest to nastawione na chęć pokazania się. Nie staram się, żeby ludzie kochali mnie bardziej. Nie o to tu chodzi. To po prostu jest część mnie.

Przyjrzyjmy się teraz publiczności. Tak więc publika we Włoszech jest naprawdę szalona. Bardzo wrażliwa, jeśli chodzi o teksty. Śpiewają razem z tobą, bawią się razem z tobą. Dla mnie to nie tylko moja publiczność to także część mojego chóru. Wiesz, możesz przestać śpiewać, a oni poniosą numer dalej. To coś pięknego wiedząc, że pomimo bariery językowej ci ludzie uczą się twoich tekstów. To ma dla nich znaczenie i jest czymś ważnym. Nie znaczy to, że ludzie z innych krajów tego nie robią, bo wiem, że jest inaczej patrząc na to, co dzieje się na moim Facebooku czy Instagramie, ale widocznie pozostali zachowują je dla siebie. Później wysyłają ci wiadomości, bądź maile i jest to bardziej intymne. Z kolei włoska publiczność jest bardzo ekspresyjna, kiedy po prostu z tobą śpiewa. To coś wyjątkowego. Masz też takich ludzi, którzy będą bili brawo po każdym numerze. Z kolei Włosi robią pull up praktycznie na każdej piosence. Bisujesz niemalże każdy numer z setlisty. Czasem zaśpiewasz kilka wersów i ludzie od razu zaczynają szaleć chcąc żebyś zaśpiewał ją od początku. Poza tym bisy. Gdyby nie to, że ogranicza cię czas, to we Włoszech mógłbyś bisować i bisować. Nie byłoby temu końca i właśnie za to bardzo ich kocham. Przypominają mi dlaczego robię to co robię jako artysta i, że to co robię jest dla nich bardzo ważne. To pomaga mi i inspiruje mnie do dalszego działania. Każda publika jest inna. Póki co pozwól, że wstrzymam się ze swoimi opiniami, bo trasa jeszcze trwa.

Jesteś w muzycznym biznesie ponad dwadzieścia lat. Przez ten czas wiele rzeczy się zmieniło. Pojawiły się streamingi, dodatkowo wciąż wszechobecne jest piratowanie płyt i tak dalej. Jak to wygląda z Twojej perspektywy, kogoś kto jest wewnątrz tego wszystkiego i gra ponad dwie dekady?

To bardzo dobre pytanie. Wiesz, widziałem dużo zmian. Niektóre z nich były dobre, niektóre złe, jak to w życiu. Pozwól, że zacznę od tych, które uważam za dobre. Internet wiele pomógł. Muzyka może docierać do ludzi ze skutkiem natychmiastowym. Nie musisz wyruszać w trasy koncertowe, żeby ludzie byli zaznajomieni z tobą czy twoją muzyką. Internet połączył wielu ludzi, połączył świat i robi to wciąż natychmiastowo. To bardzo pomaga promować muzykę. Nie musisz już mieć potężnych sum pieniędzy, żeby dotrzeć gdzieś ze swoją muzyką. Te czasy są już za nami i to bardzo mi się podoba. Zauważ, że wielu producentów, czy też aspirujących producentów muzycznych, jest tak naprawdę biedna i nie ma ogromnych budżetów na promocję. Tak więc Internet bardzo pomaga im dotrzeć dalej ze swoja twórczością. Będę przeskakiwał z dobrych do złych zmian, a może nie tyle do złych co niekorzystnych. Jedną z nich jest bez wątpienia fakt, że młodzi artyści mają problem z okazywaniem swojej radości i wdzięczności dla tych, od których pochodzi muzyka. Ponieważ jej nie mają, to przekłada się to też na brak poszanowania osób, które mają większą wiedzę, do których mogliby się zwrócić po poradę. Obecnie wygląda to tak, że młodzi dochodzą do wniosku, że skoro już zarabiają na tym pieniądze, to nie muszą się nikogo radzić. To jest bardzo bezproduktywne i nie w tą stronę powinniśmy iść jako ludzie tworzący muzykę. Nieważne czy to dancehall czy reggae. To jest złe.

Po drugie, prezentacja młodych artystów na scenie nie do końca jest dobra. Powiedziałbym, że nie jest na sto procent. W mojej ocenie jest to jakieś czterdzieści procent możliwości. Nie ćwiczą, nie trzymają się odpowiedniej diety. W mojej ocenie traktują to bardziej jako zabawę niż coś na serio. Oczywiście muzyka jest przyjemnością i zabawą, ale tak jak sportowiec musisz ciągle ćwiczyć zarówno fizycznie jak i psychicznie. Posiadanie dobrych doradców wokół siebie jest też bardzo ważne. Zawsze to powtarzam, że nie chcę, żeby ludzie, z którymi pracuję, gdy zapytam ich o jakąś opinię zawsze się ze mną zgadzali, bo jestem ich szefem, przyjacielem, gwiazdą czy kimś w tym rodzaju. W takim wypadku ci ludzie w ogóle mi nie pomagają. Kiedy przychodzę do ciebie po radę, to znaczy, że jestem na rozdrożu, że chciałbym poznać inną opinię, że nie wiem, w którą stronę powinienem pójść. Więc kiedy do ciebie przychodzę, to upatruję w tobie kogoś kto ma doświadczenie, chciałbym usłyszeć od ciebie prawdę, żeby nie iść w złą stronę. Poleciłbym wszystkim młodym artystom mieć dobrych doradców wokół nich. Ci którzy ciągle przytakują, bo nie chcą, żebyś był smutny nie są twoimi przyjaciółmi. Ludzie, którym na tobie zależy zawsze powiedzą ci prawdę, bo to najlepsze co mogą zrobić dla osoby, którą kochają. Dzięki temu starają się ją chronić. Dlatego powiedziałbym młodym artystom zarówno reggae jak i dancehall, żeby mieli wokół siebie dobrych doradców. Według mnie jest to jeden z powodów, dla których muzyka wygląda tak a nie inaczej. Dotyczy to zarówno tworzenia muzyki jak i jej produkcji.

Jeśli chodzi o produkcję to są tam dwie strony medalu. Pozwól, że powiem ci co mam na myśli. Z jednej strony masz świetnych dancehallowych producentów, którzy obecnie nie mają wzięcia, bo muzyka tak dramatycznie się zmieniła. Powstało wiele domowych studio nagraniowych, a artyści zaczęli zarabiać na tym jakieś pieniądze i robią to, co tylko chcą. Powstała duża luka pomiędzy dobrymi producentami dancehallu, a uwierz mi, że znam wielu takich ludzi, a młodymi artystami, którzy chcą być jednym i drugim naraz. Wielu z nich nie ma odpowiedniego doświadczenia w robieniu porządnych produkcji i nie wie, czy to co robi jest dobre czy złe. To jedna z tych rzeczy, którymi należy się zająć. Z drugiej strony mamy umiejętności w pisaniu. Nie pisz o byle czym! Wielu młodych artystów pisze właśnie o niczym, bo wszystkie oczy i uszy są skierowane na nich. Dlatego wydaje im się, że ludzie będą akceptowali wszystko co od nich wychodzi. Kiedy zwracasz uwagę ogromnej masy ludzi czy też całej generacji, wtedy powinieneś pomyśleć nad tym co chcesz przekazać i musisz pisać bardzo solidne teksty. Nie mogą to być tylko rzeczy dobre do tańca, ale takie, które przede wszystkim będą dobroczynne dla tej generacji. To właśnie dzięki temu możesz przetrwać w muzyce. Dzięki temu w twojej muzyce jest treść. Nie chodzi o mówieniu byle czego, a o bardzo mądrym dobieraniu tematów, które chcesz poruszyć. W momencie, kiedy słucha cię dużo ludzi, wtedy jesteś zobligowany do robienia i mówienia ważnych i prawych rzeczy.

Rób tak, jak mówisz.

Dokładnie tak. To jest ważna zasada. Rób tak jak mówisz. Dlatego obecnie jest duża luka pomiędzy świetnymi producentami, a młodymi artystami.

Kolejną rzeczą na plus i działającą na korzyść jest to, że dancehall w dzisiejszych czasach przechodzi przez stadium eksperymentalne. Oczywiście w momencie, kiedy zaczynasz eksperymenty pojawi się wiele rzeczy, które będą śmieciowe, a tylko pięć czy dziesięć procent z całości będzie czymś wyjątkowym. W momencie, kiedy dancehall przechodzi przez to stadium i poszukuje swojego nowego otwarcia, dzięki któremu wzbije się na kolejny poziom, pojawia się dużo odważnych rzeczy. Pod tym względem bardzo mnie to cieszy. Eksperymentowanie jest bardzo na plus.

Wracając do dobrej muzyki, która została wyprodukowana, na Jamajce zrobiono jej naprawdę na tony. Problem w tym, że wiele z tych świetnych numerów po prostu nigdy nie zostało zagranych. Uwierz mi. Znam wielu świetnych artystów, którzy piszą solidne, ważne i ładne teksty i numery, które spodobałyby się ludziom i każdy byłby do nich tańczył. Jestem pewien, że niektóre z nich mógłbyś włączyć nawet w kościele i ludzie byliby szczęśliwi. To samo gdybyś włączył je na ulicy czy podczas imprezy. Co więcej mógłbyś je nawet zagrać na pogrzebie, a ludzie by je zaakceptowali. Problem w tym, że wiele dobrej muzyki po prostu nie jest grana. Dlatego w jednej z moich piosenek High Hopes mówię:

I’m creating good songs but it’s not been played, but the bills are still being paid and the pot is still to put on so give thanks

Muzyka takich ludzi jak ja nie jest grana tak często jak powinna być. Jestem jednym z niewielu jamajskich artystów, który koncertuje z taką intensywnością i spotyka się miłością, akceptacją i docenieniem tego co robi w różnych miejscach na całym świecie. To mnie bardzo smuci, martwi i trochę przeraża. Nie tylko dlatego, że chodzi tutaj o zarobienie wystarczających pieniędzy, które pozwolą ci utrzymać i wyżywić rodzinę. Uważam, że muzyka jest zbawienna we wszystkich aspektach życia. Jeśli pomyślę, że pozwolimy żeby to zniknęło to zaczyna mnie to bardzo, ale to bardzo martwić. Nie chodzi tu tylko o pieniądze, bo tak jak powiedziałem o tym wcześniej, jestem tu zarówno ja, jak i ludzie doceniający moją muzykę w każdym miejscu, w jakim się pojawię. Chodzi mi o poziom, w jakim było to kiedyś i w jakim znajduje się obecnie. To mnie przeraża, bo świat potrzebuje reggae. Jak zresztą wiesz, Narody Zjednoczone i UNESCO zaakceptowały reggae jako światowe dziedzictwo. Dzięki temu reggae nie zostanie zapomniane. Są gatunki muzyki, które nigdy nie zostaną zaakceptowane jako światowe dziedzictwo. Reggae jest naszym darem od Wszechmogącego, którym podzieliliśmy się ze światem. To dar, który dostaliśmy jako pierwsi i którym dzielimy się z innymi. Jamajka jest biednym krajem. Nie mamy złóż złota, węgla, miedzi czy kamieni szlachetnych, które mogłyby pomóc naszej gospodarce. Mamy coś, czego nie można wyczerpać i tym czymś jest właśnie reggae, którym podzieliliśmy się ze światem. Dzięki temu każdy człowiek, z każdego kraju może zacząć grać tą muzykę i stać się artystą reggae. W tą muzykę nie jest zaangażowana żadna polityka, nikt nie przeszkadza, nikt nie robi złych rzeczy i tak dalej. Jeśli pojedziesz na Jamajkę i porozmawiasz z ludźmi na ulicy czy gdziekolwiek indziej, to z pewnością usłyszysz ich radość z tego powodu. Jeśli potrafisz grać to rób to. Nikt nie powie ci, że nie możesz jej grać, albo że jej nie akceptują. Świetnym dowodem na to jest SumFest gdzie przyjmowani są ludzie z całego świata, którzy robią reggae i inną muzykę. To samo ma miejsce na Rebel Salute, gdzie Tony Rebel zaprasza ludzi grających reggae z całego świata, a my – publiczność – słuchamy ich i akceptujemy to co robią. To pokazuje, że jesteśmy otwarci na to jak to co my zaczęliśmy robią obecnie inni.

Poza tym wiem, że publiczność ciągle nas akceptuje. Kochają naszą muzykę. Należy zrozumieć, że to nasz dar dla świata, którym się podzieliliśmy i to bardzo niesprawiedliwe, że jako biedny kraj nie tylko potrzebujemy reggae, żeby wzrastał nasz dochód jako kraju, ale potrzebujemy reggae, żeby było dla nas inspiracją, aby kontynuować drogę walki, dzielenia się i kochania się nawzajem na Jamajce i na całym świecie. Reggae otworzyło wiele jamajskich oczu. Wielu Jamajczyków nigdy nie wyjechało poza swój kraj. Moją pierwsza podróżą poza Jamajkę były książki. Czytałem je i to z nich dowiadywałem się o innych miejscach na świecie. Obecnie wiele osób na Jamajce żyje z muzyki reggae i z występowania w różnych krajach i to właśnie tacy ludzie jak my wracają do ojczyzny z historiami, które opowiadamy ludziom, którzy nigdy nie stamtąd nie wyjechali. To ma znamiona edukacji naszej społeczności. Naszego ubogiego kraju.

Wykorzystuję tą okazję, żeby powiedzieć wszystkim ludziom u tak zwanej władzy, promotorom i producentom, nie publiczności bo ta nas kocha i miłość ta nigdy nie umrze, raczej będzie tylko wzrastać. Tak więc wszyscy ludzie z władzą pamiętajcie – nie odcinajcie nas. To niesprawiedliwe i z pewnością nie będzie to coś, z czego będziecie dumni, kiedy będziecie starzy. W ten sposób okradacie ludzi, swoich własnych ludzi z możliwości poznania korzeni muzyki. Kiedy możemy jeździć po świecie i występować i spotykać się z innymi artystami, muzykami czy producentami, możemy wymieniać wiedzę, rozmawiać, porównywać pewne niuanse i dzielić się pomysłami. Nie powinno się tego zatrzymywać. To wiedza, która powinna być dostępna. Nie powinno być żadnych barier, które to uniemożliwiają, bo podzieliliśmy się tym z innymi już wcześniej, więc teraz inni mogą podzielić się tym z nami.

Wspomniałeś młodych artystów i jakość ich tekstów. Jeśli wsłuchasz się w teksty tych popularnych artystów, którzy pojawili się kilka lat temu, to ich pierwsze numery były rewolucyjne, buntownicze, pełne treści Rasta, a później stały się delikatne, bardziej popowe. Więcej jest tam o stylu życia niż o problemach. Przecież reggae od zawsze było głosem ludzi, muzyką uciśnionych i muzyką buntu. Jak myślisz, dlaczego wielu z nich zdecydowało się pójść tą drogą i obrać łagodny kurs w swojej muzyce?

Oczywiście masz rację. Wiesz, to bardzo proste. Kiedy Bob Marley i ludzie jemu podobni śpiewali

cold ground was my bed last night
and rock was my pillow, too

To była to prawda. Nie napisał tego, bo przeczytał o tym w książce czy usłyszał od kogoś innego. To stało się jemu. To jeden z powodów. Muzycy, którzy uczyli się grać na instrumentach na czyimś podwórku, siedząc pod drzewem mango i ćwicząc, którzy nie byli edukowani w żadnej instytucji. Dlatego, bo reggae było piętnowane na Jamajce, tak samo jak piętnowani byli Rastamani. Kiedy usłyszysz jak Carlton Barret albo Leroy Horsemouth Wallace grają na bębnach, możesz poczuć ich zaangażowanie, poświęcenie i pasję, jaką wkładają w to co robią. Ta zasada dotyczy wielu muzyków nie tylko wokalistów. Powiem ci jak to wygląda z mojej perspektywy. Najlepiej występuje mi się, kiedy jestem głodny. Kiedy nie mam żadnego pokarmu w moim żołądku. Kiedy zjem coś przed wyjściem na scenę wtedy nie mogę zagrać na moich optymalnych warunkach. Dlatego rozumiem, że głód pozwolił reggae stać się tym czym jest. Dlatego też ciągle ma te znamiona muzyki buntu, które miała dawniej. Ponieważ wtedy była represjonowana przez władze. Represje muzyków, biednych ludzi, czarnych. W pewnym momencie na Jamajce bardzo silny był syndrom Willie Lyncha, który polega na tym, że im jaśniejszy masz odcień skóry, tym wyżej w społeczeństwie zajdziesz i będziesz bardziej akceptowany. Z kolei ci o ciemniejszym odcieniu skóry byli mniej akceptowani, a wręcz odrzucani. Kiedy byłeś czarny i do tego zapuściłeś dready wtedy byłeś już podwójnie odrzucony. Dlatego tak ważnym było, żeby grać muzykę i pisać teksty, które dadzą głos tym, którzy go nie mają.

Tak to wszystko powstawało. Takie są korzenie reggae i ludzi, którzy je grali. Muzyka była odrzucana, ludzie grali muzykę byli wykluczani. Musimy kolektywnie stanąć i opowiedzieć się za tymi, którzy nie mają głosu. To muzyka rebelii, stworzyła opór i zaczęła być grana przez ludzi. Stąd właśnie pochodzi. Z biegiem czasu, kiedy muzyka stała się popularna i bardziej akceptowana, zauważysz ludzi z korporacji, którzy zaczęli się nią interesować i w nią angażować. Powiem ci jak. Znaleźli drogę by z muzyki, która była głosem sprzeciwu zrobić coś bardziej współczesnego i komercyjnego. Pojawili się z producentami, muzykami. Wielu wykwalifikowanych muzyków na Jamajce uczy się w Edna Manley. W tej szkole wielu ludzi uczy się jak grać reggae, ale na niektórych poziomach edukacji uczą się jak grać klasykę i jesteś dobrze szkolony w tym kierunku. Są tam takie indywidualności jak Ibo Cooper, którzy zabierają młodzież pod drzewo i pokazują im jak grać reggae. Tak jak robiło się to za dawnych czasów.  To wielki smutek, bo powinny być normalne lekcje, na których można się tego nauczyć w Edna Manley – jednej z najlepszych szkół muzycznych na Jamajce. To jeden z aspektów. To zdecydowany problem. Nie nazwałbym tego dyskredytowaniem, ale zmianą mentalności. Postępująca komercjalizacja sprawia, że ludzie chcą być bardziej akceptowani, zaczynają robić coraz lżejsze i łatwiejsze rzeczy myśląc, że będzie to bardziej przyswajalne dla klasy wyższej i tak dalej. Wiesz, ludzie myślą, że jeśli w ich muzyce nie będą używali tekstów, które są przeciwko władzy, to dzięki temu będą beneficjentami systemu. Jeśli będziesz przemawiał do ich umysłów i serc to się to nie uda, bo oni po prostu tego nie chcą. Nie chcą widzieć tego co robią i co powodują ich czyny.

Wydaje mi się, że odbyło się to na zasadzie wąskiej grupy i umówienia się, że nieco spuszczają z tonu, bo dzięki temu będą mieli więcej czasu antenowego i tak dalej. To właśnie spowodowało pofragmentowanie sceny, bo ten ruch nie został podjęty by wspólnie podążać tą drogą. Nie wydaje mi się, że kierowała tym chciwość czy coś w tym rodzaju. To była próba złagodzenia, nie w takim stylu, że sami artyści do tego doszli. Nie było w tym kolektywnego działania. Dopiero po jakimś czasie się nim stało. Ludzie zaczęli robić piosenki reggae, które przestały mówić o tym co się dzieje na świecie, o problemach ludzi i tak dalej. Obecnie ludzie są nie tyle bardziej świadomi tego co ma miejsce, a raczej są bardziej przestraszeni. Boją się o własne życie i o jego jakość. Jednak Rastamani i pionierzy reggae w ogóle się tego nie bali. Peter Tosh nie czuł strachu mimo to, że wiele razy był bity przez policję. W żadnym momencie swojego życia się nie bał. Dlatego potrzebujemy więcej takich muzycznych bohaterów na świecie, bohaterów, którzy przemówią do współczesnej generacji, ludzi miast, wsi, regionów czy krajów. Potrzebujemy więcej bohaterów po to, żebyśmy mogli powstać z kolan. Tak jak Marcus Garvey czy Gandhi, którzy pociągnęli za sobą ludzi. Nie bój się, że spotka cię głód, kiedy zabiorą twoje jedzenie, nie bój się umrzeć za ludzi.

Obecnie mamy w branży o wiele więcej tchórzy niż wcześniej. Każdy siedzi cicho, bo chce tylko dostać wizę i nie chce dostać odmowy za to co mówi. Ponadto powiem ci też, że tak zwana wolność słowa to jedno wielkie kłamstwo. Jeśli będziesz mówił pewne rzeczy to możesz być pewien, że zostaniesz za to odcięty. System spowoduje, że nie będziesz mógł podróżować, zaczną cię śledzić, zaczną podsłuchiwać twój telefon, zaczną przetrząsać twoją skrzynkę mailową, zaczną grzebać w twoim życiu, żeby dowiedzieć się o tobie jak najwięcej tylko po to, żeby wiedzieć jak cię zniszczyć. Jednak prawdziwi rewolucjoniści się tego nie obawiają. Dlatego też dzisiejsi artyści są bardziej stonowani. Dlatego zajmują się bardziej modnymi rzeczami i starają się być bardziej akceptowani i nie zajmują się buntem i niesprawiedliwością.

Bycie geniuszem w jakiejś dziedzinie nie polega tylko na tym, że pozujesz na bohatera. Musisz być na tyle dzielny, żeby dotrzeć do serc i umysłów ludzi, a na to potrzeba czasu. Dlatego wielu z artystów nie chce tego robić. Mogę wejść do studia i nagrać numer dla jakiegoś producenta, który będzie bardzo solidny. Nie dlatego, że będę mówił o rewolucji, ale dlatego, że będzie on otwierał ludziom oczy i mówił o tym co mają zrobić, żeby kolektywnie przetrwać. Wtedy producent z pewnością tego nie zaakceptuje. Będzie mówił, że chce czegoś innego, że chce piosenki o miłości i tak dalej, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie możesz powiedzieć Picasso jak ma malować swoje obrazy tak samo jak nie możesz powiedzieć artyście, co ma zaśpiewać, kiedy dajesz mu czyste płótno. Dla mnie to płótno to riddim, na którym mam nagrać utwór. Jeśli to robisz, to tak jakbyś zabierał wolność artystyczną, bo artysta czy artystka musi mieć wolność wyrazu twórczego. Wtedy jesteś w stanie poznać czy coś jest wielką sztuką czy nie. Nieważne czy jest to obraz namalowany na płótnie czy też muzyka, która jest nagrana na winylu. Dlatego te wielkie dzieła z przeszłości są tak doniosłe, bo artyści walczyli o to, żeby coś zmienić. Nikt nie zastanawiał się tworząc swoje dzieło czy zostanie ono zaakceptowane czy też nie. A to niestety dzieje się obecnie.

Moim zdaniem kreatywność w swojej prawdziwej formie nie powinna mieć nacisków ze strony mediów czy producentów. Dzięki temu artysta będzie mógł tworzyć rzeczy użyteczne dla społeczeństwa. Kiedy piszę cztery numery na tym samym podkładzie to czasami łapię się na tym, zaczynam się zastanawiać, która z nich najbardziej spodoba się ludziom. Czy będzie to piosenka, która mówi o buncie, a te zwykle zawsze piszę najpierw, bo taki jestem. Dorastałem w biednej społeczności. Choć powiem ci, że nigdy nie wiedziałem jak biedna jest moja rodzina. Zawsze wolałem na to patrzeć w ten sposób, że nie możesz być biedny, kiedy masz talent. Możesz być spłukany, ale nie jesteś biedny. Rozumiesz. Kiedy mówisz, że jesteś biedny to jest to problem mentalny. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy miałem swój dobry czas. Wtedy zrozumiałem, że nie byliśmy biedni, byliśmy po prostu spłukani. Wiesz, to sytuacja, w której jeżeli w domu zostaje ostatnia kromka chleba to dostaje ją najmłodszy, a w tym wypadku to byłem ja więc nie zdawałem sobie sprawy z tego jak spłukani byliśmy jako rodzina. Wracając do sedna sprawy to z tego powodu pisanie buntowniczych tekstów przychodzi mi łatwiej niż jakiekolwiek inne formy. Dlatego też zdecydowałem, że będę produkował dla siebie znacznie więcej rzeczy. Kiedy jakiś producent proponuje mi współpracę i nagrywam dla niego wtedy piszę dwie lub trzy piosenki. Nagrywamy demo i zauważyłem, że producent akceptuje zawsze inne numery niż te z rewolucyjnym przesłaniem czy traktujące o zjednoczeniu ludzi. Wtedy zgadzam się na to, bo to jego projekt i jego wizja, ale na pewno nie wybrałbym jej, kiedy produkowałbym coś dla siebie. To przydarza się wielu artystom na Jamajce.

To z pozostałymi aspektami jak bycie tchórzem, życie w strachu przed tym by powstać, strachu o odnowienie swojej wizy, za to co mówisz i braku akceptacji ze strony producenta, dla którego nagrywasz, bo ten będzie chciał cię poprowadzić w swoim kierunku i nie pozwoli ci tworzyć i nie akceptuje tego co tworzysz. To są właśnie główne problemy. Jak widzisz to bardzo złożona sprawa. Nie ma tylko jednego aspektu, który powoduje, że muzyka idzie w tym kierunku.

Na sam koniec dam Ci kilka słów kluczy. Proszę abyś powiedział mi, co przychodzi Ci na myśl, kiedy je usłyszysz?

W porządku.

Zaczynajmy. Pierwsze to reggae.

Rebel.

Rastafari.

Miłość.

Duchowość.

To niczym kolebka umysłu.

Przesłanie.

Connection.

I ostatnie to Love So Nice.

Moje dziecko (śmiech).

Bardzo dziękuję Kelly za Twój czas!

Nie ma sprawy Rafał. To ja dziękuję!

Rozmawiał Rafał Konert
Linz, Austria 20.10.2019 

Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie: https://positivethursdays.com/to-nasz-obowiazek-zeby-otwierac-ludziom-oczy-wywiad-z-junior-kelly/

To nasz obowiązek, żeby otwierać ludziom oczy – wywiad z Junior Kelly
QR kod: To nasz obowiązek, żeby otwierać ludziom oczy – wywiad z Junior Kelly